„Mary Poppers” Pawła Soszyńskiego w reż. Mirelli Burcewicz, Angeliki Cegielskiej i Witolda Mrozka w Teatrze im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu. Pisze Paweł K. Kluszczyński na portalu aict.art.pl
Często się zdarza, że im mniej środków artystycznych, im scena bardziej kameralna, a obsada uboższa, udaje się opowiedzieć bardziej kolorowe historie. Nie zawsze wesołe, mimo przywoływania barwnych postaci. Intymny kontakt aktor-widz jest niepowtarzalny, choć może wynikać z doboru tekstów uszytych na tak bliski kontakt.
Jednak, aby niepotrzebnie się nie rozpisywać, „Mary Poppers” z Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu, to niezwykle intymne spotkanie z tekstem Pawła Soszyńskiego. Autor zagłębia się w niewidoczne dla oka przeciętnego mieszkańca Wałbrzycha towarzystwo. W grupę nieheteronormatywnych mężczyzn, których obecność w mieście jest zepchnięta na boczny tor. Ich życie, pełne kolorowych opowieści, fantazyjnych kreacji i pieczołowicie nakładanych makijaży, relacjonuje Andżela (Angelika Cegielska). Kobieta zaraz po tym, jak przybyła do miasta, staje się asystentką-opiekunką grupy. To ona będzie robić z nimi zakupy w kobiecych częściach lumpeksów, czy w ich towarzystwie dobierać odpowiednie kosmetyki. Śmiało można nazwać ją matką wałbrzyskich gejów, których wolność objawia się tylko w bezpiecznych granicach salonu Luny. Choć Soszyński opisuje nie tylko ekscentrycznie umeblowane wnętrze, ale także okolice miasta, to właśnie tam ukryte życie rozwija się w pełni sił witalnych. Jego tekst to magiczna opowieść, która w poetycki sposób pokazuje świat schowany za firankami nasączonymi dymem z wypalonych papierosów i łez płynących z pobitych twarzy. Nie jest istotne, czy dramat jest reportażem opowiedzianym poetyckim językiem, czy jest literacką fikcją. To czułe spotkanie skupia jak soczewka radość bycia sobą z goryczą niezrozumienia.
Wałbrzyskie wystawienie nabrało kolorytu dzięki rozpisaniu monodramu Soszyńskiego na dwa głosy przez Witolda Mrozka. W spektaklu wyreżyserowanym przez trio Mrozek, Angelika Cegielska i Mirella Burcewicz prym wiedzie Cegielska, tytułowa „Mary Poppers”. Jest kobietą wielu twarzy, Alicją, która wpadła do wałbrzyskiej nory białego królika. To naoczna świadkini miłości, dramatów i świata ukrytego przed oczami innych. Druga postać, jaką widzimy na scenie, to Luna. Ta poetka i filozofka dostała głos dzięki Mirelli Burcewicz. Ten zabieg nie zniekształcił oryginalnego tekstu, a nadał mu bardziej realistyczny charakter. Szczególnie w momentach, kiedy aktorki prowadzą dialog. Podobnie ze scenografią, zredukowaną do kilku drobnych elementów. To aktorki skupiają całą uwagę. Wizualnie dominują ich suknie, projektu Krystiana Szymczaka. Przypominają nabrzmiałe kwiaty piwonii, wyłaniające się z niepozornie zielonych liści. Podobnie jest z tęczowymi bohaterkami spektaklu. Wyróżniają się, ale w sposób dla niektórych nieprzyzwoity, niepasujący do otaczającej monochromatycznej zieleni. Trzeba ściąć kwiat, żeby nie zaburzał porządku równego żywopłotu.
Bohaterowie przywołani w spektaklu nieraz spotykali się z pięścią niezrozumienia, a ich twarze nie raz zalewała świeża krew. Mimo że wspomniane Arleta, Cherry Kokolino, Wanda Ptasznik czy Husarz pełne figlarnej radości spacerowały po mieście, to wciąż towarzyszyła im łatka odmieńców. Niby to tylko określenie, ale każde wypowiedziane słowo może wydać owoc. W tym wypadku to przemoc, będąca nieodłączną towarzyszką osób homoseksualnych w Polsce. Niezależnie czy mieszkasz w Wałbrzychu, Wrocławiu, Warszawie, przemoc zdaje się czaić za rogiem. Dobrze jest zatopić się na moment w ten świat cekinów i brokatu, żeby przez prawie godzinę zapomnieć razem z Matką Kotką o szarzyźnie codzienności.
Kto wie, może spektakl spowoduje, że choć jeden widz po opuszczeniu teatru spojrzy z większym zrozumieniem na przechodnia ubranego w bardziej jaskrawe kolory? Poczuje zrozumienie dla osób wykraczających poza ramy przeciętnego bycia? A jeśli nie, to chociaż pozbędzie się zagnieżdżonej głęboko w genach, wrogości do tego, co trochę inne? Wzbudzi w sobie szacunek.