- To jest trochę jak z klapsami. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu to był naturalny sposób dyscyplinowania dzieci, nikogo to nie dziwiło i nie oburzało. Ale dzisiaj wiemy już, że klaps to przemoc fizyczna - aktywistka Maja Staśko reaguje na zarzuty absolwentki, według której Szkoła Filmowa w Łodzi przyzwalała na przemoc wobec studentów.
Rozmowa z Mają Staśko, która protestowała przeciwko wizycie Romana Polańskiego w Łodzi. Jest aktywistką, publicystką i autorką książki "Gwałt to przecież komplement. Czym jest kultura gwałtu?".
W wywiadzie udzielonym "Wyborczej" jesienią 2020 roku mówiła: - Po naszym proteście odezwało się do mnie wiele studentek Filmówki, które przyznawały, że na przemoc seksualną jest w szkole przyzwolenie, opisywały pewne doświadczenia. Dziękowały, że tam byliśmy. Ale wszystkie prosiły o anonimowość, bo się boją. Bo wiedzą, że gdyby podpadły jednej ważnej osobie, musiałyby się pożegnać z jakąkolwiek karierą w filmie.
Lena Gontarek: Szkoła Filmowa w Łodzi miała przyzwalać na to, że wykładowcy stosowali przemoc wobec studentów. Zaskoczyły cię zarzuty aktorki Anny Paligi?
Maja Staśko: Same zarzuty nie. Docierały do mnie sygnały o tym, co się dzieje na tej uczelni. Opowiedzenie o konkretnych sytuacjach na głos, napisanie o nich wprost wymaga wielkiej odwagi, bo wiemy przecież, co zwykle słyszą takie osoby - że jeśli coś powiedzą, nie będą miały szans na karierę, nie zagrają już w żadnym filmie. A to przecież ich praca.
Jakie historie ty usłyszałaś od studentek Szkoły Filmowej w Łodzi?
- To zwykle były informacje na pewnym poziomie ogólności, dziewczyny często nie chciały zdradzać szczegółów. Zaczęło się po tym, jak podczas protestu w Szkole Filmowej, na którym byłam, G.W., jeden z wykładowców, uderzył mnie w rękę i rozbił mi komórkę, a wcześniej groził jednej z uczestniczek. Kiedy to opisałam, zaczęły się do mnie zgłaszać inne osoby, które albo z nim miały do czynienia i mówiły, że to jest tajemnica poliszynela, że w trakcie zajęć jest agresywny, albo miały podobne doświadczenia z innymi wykładowcami. W każdym przypadku powtarzało się zdanie: "Nikt z tym nic nie robi".
A te osoby gdzieś to zgłaszały?
- One się bały mówić. Z jednej strony słyszą groźby, że nie będzie dla nich miejsca w środowisku, jeśli powiedzą głośno o nadużyciach. Z drugiej musiałyby się zmierzyć z osobami dużo bardziej wpływowymi i zwykle zamożniejszymi niż one. Upublicznienie nazwisk sprawców przemocy często wiąże się z pozwem o zniesławienie. A taki trudno wygrać, jeśli nie ma się choćby takich zasobów finansowych jak twój oprawca.