„Komediantka” w reż. Anity Sokołowskiej w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Pisze Bartosz Adamski w Teatrze Dla Wszystkich
Janka Orłowska, główna bohaterka powieści Władysława Reymonta Komediantka, wiedzie nie do końca satysfakcjonujące ją życie w Bukowcu. Jest córką zawiadowcy lokalnej stacji kolejowej, który marzy o zamążpójściu córki za Andrzeja Grzesikiewicza. Taka wizja przyszłości bynajmniej nie satysfakcjonuje dziewczyny. Zwykła ona bowiem czytać „pisma kulturalne”, namiętnie chłonie dzieła Szekspira znając na pamięć niemal wszystkie występujące w dziełach Stratfordczyka role żeńskie, marzy o zostaniu aktorką. Podejmuje decyzję o wyjeździe do Warszawy i spróbowaniu swych sił w Teatrze Jana Cabińskiego.
Nic więc dziwnego, że przekraczając próg Małej Sceny Teatru Polskiego w Bydgoszczy w celu obejrzenia scenicznej adaptacji utworu Reymonta dokonanej przez Marię Wojtyszko, a wyreżyserowanej przez Anitę Sokołowską, mamy wrażenie znajdowania się w teatralnej garderobie. W tle sączy się jeden z Nokturnów Chopina (wszak Janka pozostaje w relacji za pan brat z szeroko rozumianą kulturą), zimne, białe ledowe światło wprowadza nas w stan oczekiwania, rzuca nieostry powidok na teatralne kulisy, realizuje podstawy teatralnej kultury, zwiastuje, że za chwilę „coś tu się wydarzy”. Niniejszy stan rzeczy bez wątpienia stanowi swoiste preludium do unaocznienia psychicznego wnętrza głównej bohaterki. Jej dotychczasowe życie było bowiem oczekiwaniem na wejście na scenę, widz musi się z nim utożsamić, zrozumieć, pojąć jej uczucia.
Akcję rozpoczyna gwałtowna zmiana. Neutralne, „beznamiętne” światło nagle zmienia barwę na złote i za jego sprawą wspomniane wcześniej kulisy jawią się jako utkane z najszlachetniejszego aksamitu. Otulają one bohaterów, chłoną wszystko to, co nie powinno wyjść poza sferę kuluarowych dysput, ale czy przypadkiem nie „pochłaniają” ich uczestników, czyli aktorów? Czy nie stanowią wyjątkowo wyrafinowanego więzienia, z którego wyjście może okazać się niemal śmiertelnie niebezpieczne?
Światło, którego reżyserii podjął się Jędrzej Jęcikowski, odgrywa w spektaklu rolę nader istotnego bohatera i narratora. Jego zmiany dokonują się w sposób niezwykle subtelny, „miękki”, kunsztowny, pomagają widzowi w nawigacji stanów wewnętrznych postaci. Podobnie rzecz ma się ze scenografią (Wojciech Faruga). Składają się na nią wymienione wyżej aksamitne kotary/kulisy oraz trudny do jednoznacznego określenia, podświetlony element przypominający latarnię bądź jakiś inny rodzaj sygnalizacji świetlnej. Zapewne odnosi się on do korzeni Orłowskiej, wspomnienia stacji kolejowej, na której pracował jej ojciec, być może to symbol targających bohaterką wątpliwości dotyczących przystąpienia do trupy teatralnej Cabińskiego.
Janka Orłowska (Anna Bieżyńska) zjawiając się w Teatrze, trafia na próbę mającą zapewne podtrzymać kondycję fizyczną aktorów, wzmocnić ich koncentrację i wytrzymałość. Niczym nie odstaje od „starych teatralnych wyjadaczy”, dzielnie dopasowuje się do reszty, staje się integralnym komponentem całości zespołu artystycznego.
Gdy ze sceny padają pierwsze słowa, zaczynamy odczuwać pewien rodzaj niepokoju. Bohaterowie stosują bowiem naprzemiennie pierwszo i trzecioosobowy tryb narracji. Nie dysponujemy wystarczającą liczbą powodów, by im nie wierzyć, niemniej taki stan rzeczy stanowi wyzwanie dla naszych przyzwyczajeń odbiorczych. Proces dialogowania płynnie ulega transpozycji ku monologowaniu czy wręcz deklamacji. Szybko jednak przypominamy sobie, że mamy oto przed sobą aktorów, którzy dzielnie „wygrywają” siebie. Teoretycznie są wiarygodni, ale prawdziwa treść ich trzewi musi pozostać dla nas tajemnicą. Szczęśliwie to, o czym mowa powyżej, konsekwentnie zostaje przerywane bądź prowadzone równolegle z dość ekstatycznym, niemal epileptycznym scenicznym ruchem (Magda Jędra). Do prawdy o postaci docieramy poprzez zachowanie jej ciała. A w zachowaniu tym widać pęknięcia, na jaw wychodzą różne frustracje, tęsknoty, niezagojone rany i niespełnione aspiracje czy marzenia. Wyżej skonstatowany stan rzeczy podkreśla ambientowa, mocno schizoidalna, syntetyzatorowa muzyka (Krzysztof Kaliski), w sposób mistrzowski miksująca się w pewnym momencie z kolejnym Chopinowskim Nokturnem. Taki rozkład sił stanowi dość solidny test na umiejętność zgrania zespołu, wzajemnej uważności i przytomności na scenie. Aktorzy Teatru Polskiego w Bydgoszczy zdawali go jednak celująco już niejednokrotnie (wspomnieć wystarczy choćby spektakl Katyń. Teoria barw w reżyserii Wojciecha Farugi czy Maszynę wyreżyserowaną przez Jagodę Szelc).
Zaprzestańmy na chwilę tych hucznych i być może totalnie aberracyjnych interpretacji! Przyjrzyjmy się temu, co dzieje się w Teatrze Dyrektora Cabińskiego (Jakub Ulewicz)! A dzieje się sporo! Cabiński wyprawia huczne imieniny swojej żonie (Dagmara Mrowiec-Matuszak) wykorzystując do realizacji tego celu „fundusze socjalne”, co spotyka się z dość ascetyczną reakcją zespołu artystycznego. Mela (Emilia Piech) „męczy” wszystkich swą egzaltacją i kolejnymi pomysłami swego zaistnienia na scenie, nie stroniąc przy tym od manipulacji mających na celu ośmieszenie swoich koleżanek. Halt (Marcin Zawodziński) pieczołowicie pracuje nad dostrojeniem prowadzonego przez siebie chóru, choć trudno mu aktywność tę połączyć z nadmiernym zainteresowaniem urodą poszczególnych chórzystek. Orłowska nawiązuje bliższą, niemal romantyczną relację z Władkiem (ultra znakomity warsztatowo – Karol Franek Nowiński).
Dwie role zasługują na nieco szerszą deskrypcję. Sowińska (Małgorzata Witkowska) – teatralna krawcowa, pozornie prosta kobieta, z dużą dozą nieśmiałości poruszająca się w tym pełnym silnych osobowości świecie. Jej syn był podziwianym i szanowanym aktorem, który popełnił samobójstwo. Wspominając to zdarzenie aktorka w mgnieniu oka przeistacza się w pełną goryczy, zrozpaczoną kobietę, która nie potrafi przyjąć tego nieodwracalnego stanu rzeczy. Otwarcie deklaruje swą nienawiść względem teatru jako takiego. Dlaczego zatem nadal pozostaje w jego szponach? Odpowiedź znaleźć można już w pierwszej części spektaklu. Pada w nim bowiem fraza: „teatr jest jak dżuma, nie sposób się z niej wyleczyć”. Sowińska uległa sowitemu opanowaniu przez tę „zarazę” i niepodobna, by zdołała jej umknąć. Aktorstwo Małgorzaty Witkowskiej należy w tej scenie do przejmujących. Prędkość gradacji emocji i tematów, które tu wygrywa, zasługują na najwyższe wyrazy uznania. Przez chwilę zapominamy, że przecież znajdujemy się w teatrze.
Nader ekscentryczną postać stanowi Topolski – reżyser przygotowujący spektakl Cham wykreowany przez Damiana Kwiatkowskiego. Postać ta balansuje na granicy realnej potencjalności dokonania przewrotu teatralnego, a obłędu stanowiącego ewidentny skutek jego ambicji. Kiedy bezpardonowo wykrzykuje swoje prawdy, nie sposób mu nie wierzyć. Aktor stanął tu na wysokości naprawdę trudnego zadania. Jak bowiem zagrać jednocześnie tak sprzeczne tematy wyłamując się na chwilę z obowiązującej w spektaklu konwencji „teatru w teatrze”? To kwestia sporej świadomości bycia na scenie, którą Kwiatkowski ma opanowaną znakomicie.
Co ciekawe, to Topolski (powołując się na swoją rzekomą umiejętność wróżenia z ręki) wypowiada pewnego rodzaju leitmotiv przedstawienia skierowany do Orłowskiej: „Strzeż się wody!”. Dla oczytanej w dziełach Szekspira bohaterki ostrzeżenie to zdaje się przywoływać konotację z Ofelią, dla której żywioł ten bynajmniej nie był sprzymierzeńcem.
Rozpoczyna się pierwszy dzień próby do Chama. Aktorzy kompulsywnie otwierają zaledwie pierwszą stronę scenariusza i…na tym koniec. Resztę dnia wypełniają jałowe dyskusje o sztuce, aktorzy „grają” aktorów i „grają” teatr. Potwierdzeniem tej tezy będą popremierowe recenzje, które delikatnie mówiąc, podają w wątpliwość sensowność powoływania do życia takich przedstawień. Jednak, jak wspomnieliśmy wyżej, teatr to zaraza, nie ma na nią lekarstwa.
Zjawisko teatru w reżyserii Anity Sokołowskiej zdaje się zasadzać przede wszystkim na świetle. Z tyłu głowy wybrzmiewają zasłyszane podczas prób w różnych teatrach reżyserskie uwagi: „Wejdź w swoje światło!” – skierowane do aktorów. Zespół Teatru Cabińskiego uwagę tę realizuje do perfekcji. Lwią część jego aktywności stanowi bowiem szukanie „swojego” światła, przyjmowanie w nim odpowiednich póz, co niekoniecznie wiąże się z jakąś sensownością. Procederowi temu poddaje się oczywiście główna bohaterka. W ciszy wybrzmiewa tylko nieśmiałe pytanie: „Czy postaci te odnajdą «swoje światło» poza kotarami, kulisami i budynkiem teatru?”.
Sporym uchybieniem byłoby niewspomnienie o kostiumach autorstwa Wojciecha Farugi. Stanowią one subtelne odniesienie do estetyki wieku XIX, a zarazem podkreślają ekscentryczność postaci-aktorów. Pojawiają się tu zatem zjawiskowe kolory, jak chociażby czerwień akcentująca temperament i namiętność Władka, „skomplikowane” kreacje aspirującej do miana „gwiazdy” Meli, nietuzinkowe nakrycie głowy Dyrektorowej czy dość nieoczywiste wiązanie w bluzce Orłowskiej. Janka w Teatrze Cabińskiego stała się kimś innym. Uwydatnia to scena rozmowy z jej niedoszłym narzeczonym, Grzesikiewiczem (Paweł L. Gilewski). Dojść do niej może wyłącznie poza obszarem teatru, w innej sferze akustycznej, w innej sferze duchowej. Nim padną pierwsze słowa, nietrudno dostrzec absurdalność i wątpliwy sens tego przedsięwzięcia. Odziany w prosty, skromny surdut Grzesikiewicz próbuje przekazać jakąś prawdę okraszonej blichtrem i „zarażonej” teatrem bohaterce. O możliwości porozumienia nie ma tu mowy.
Janka Orłowska uległa zatraceniu w sztuce teatru. Jej życie zaczyna przypominać grecką tragedię. Reżyseruje ją bezlitosna Fortuna, która pomimo ostrzeżeń wyroczni delfickiej: „Strzeż się wody!”, lokuje ją w obszarze swoistego fatum. Pierwsza i zarazem jedyna scena, w której rozmowy bohaterów przebiegają w sposób w pełni naturalny, nienaznaczony sznytem teatralności, ma miejsce między Orłowską a Rybakiem (Zhenia Doliak), siłą rzeczy ściśle związanym ze złowieszczym dla bohaterki żywiołem. Raptem okazuje się, że istnieją tacy, którym obojętne jest istnienie Szekspira, kwestia teatru jako takiego pozostaje dla nich czymś w pełni nieistotnym, że świat jest o wiele bogatszy i szerszy. Cóż taka konstatacja może oznaczać jednak dla dziewczyny, która swe życie powierzyła Melpomenie? Czy zdoła „się wyleczyć”? Póki co przypatruje się z uwagą tafli wody, a scenę okrasza nienachalny, liryczny blackout.
Anita Sokołowska spektaklem Komediantka zadebiutowała jako reżyserka. Skomponowała rozważne, wzruszające i spójne przedstawienie. Zespół aktorski zdał się jej w pełni zaufać. Piszący te słowa ma przeczucie, że taki start zwiastuje znakomitą, nową drogę zawodową Artystki.