EN

27.12.2024, 11:06 Wersja do druku

Szarość cierpienia

„Dziennik Anne Frank” w reż. Zbigniewa Brzozy w Teatrze Lalka w Warszawie. Pisze Jacek Wakar, członek komisji Artystycznej X Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.

fot. Marta Ankiersztejn

To bardzo cenne, że w repertuarze warszawskiego Teatru Lalka, który gros swych propozycji adresuje do młodych albo bardzo młodych widzów, pomiędzy „O dwóch takich, co ukradli księżyc” Makuszyńskiego a „Klechdami sezamowymi” Leśmiana pojawia się „Dziennik Anne Frank”. To propozycja, która nie stawia dodatkowych barier przed publicznością, nie trzeba przychodzić do Lalki ze znajomością literackiego oryginału. Wystarczy włączyć empatię, wyostrzyć wrażliwość, by z historii Anne wydobyć jej dzisiejszy wymiar. Bowiem coś podobnego mogłoby zdarzyć się w Ukrainie, Białorusi albo w Strefie Gazy. W reżyserskim ujęciu Zbigniewa Brzozy i aktorskiej interpretacji Hanny Turnau – Anne Frank staje się każdym i każdą, kto musi zmierzyć się z bezduszną machiną zła, ale próbuje w tym zamęcie ocalić własne dobro. 

Tak się składa, że ostatnie przedstawienia Zbigniewa Brzozy zamykają teatralne dyrekcje. Rok temu ponownym odkryciem „Miłości czystej u kąpieli morskich” Cypriana Kamila Norwida, docenionym w poprzedniej edycji konkursu Klasyka Żywa, kończył własną kadencję w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie. Premiera „Dziennika Anne Frank” odbyła się 31 sierpnia, zatem w ostatnim dniu, gdy warszawską Lalką kierował Jarosław Kilian. Jest w tym coś symbolicznego, bo artystyczne drogi obu twórców co jakiś czas się spotykają. Po raz pierwszy przed laty w warszawskiej PWST, gdzie obaj studiowali reżyserię, a jako dyplom przygotowali (wraz ze Szczepanem Szczykno i Maciejem Cirinem) słynną „Kartotekę” Różewicza w Malarni Teatru Studio – tę z Tadeuszem Łomnickim w roli Bohatera. Potem przez dekady robili swoje teatry, zgłębiali własne tematyki i estetyki, ale Kilian pracował u Brzozy w Olsztynie, a teraz Brzoza pojawił się w Lalce. Trochę na gaszenie Kilianowych świec, choć nowa dyrektor warszawskiej sceny Joanna Zdrada zapowiada utrzymanie spektaklu na afiszu. Co bardzo dobrze o niej świadczy, bo również w budowaniu teatralnych programów zbyt często zapominamy, jak istotna jest ciągłość. Tym bardziej, że i nowej Lalce „Dziennik Anne Frank”  da nieoczywistą barwę.

Jednak nie z olsztyńskim Norwidem nowy spektakl Zbigniewa Brzozy wchodzi w bezpośrednią relację, ale z kilkoma innymi inscenizacjami ważnego w ostatnim ćwierćwieczu polskiego teatru reżysera. Zacznijmy od tych czasowo nam najbliższych – choćby „Niemieckiego życia” z Teatru im. Jaracza ze stycznia ubiegłego roku, gdzie za tekstem Christophera Hamptona portretował niejaką panią Pomsel, jedną z sekretarek Goebelsa. Autor, reżyser i wspaniała Irena Telesz-Burczyk uchwycili Brunhilde w wieku 102 lat, gdy staje do spowiedzi z życia. Tyle że w nieubłaganym spektaklu Brzozy, podobnie jak w autentycznym wyznaniu bohaterki, zabrakło żalu za grzechy, a nawet świadomości, jakiej machiny była trybem. Banalność zła nie sprawia, by łatwiej było dać rozgrzeszenie. 

Kompletnie inną perspektywę przynosił wyreżyserowany przez Brzozę monodram Barbary Prokopowicz „Ravensbrück. Miasto kobiet” według wspomnień Wandy Półtawskiej, ukazujący w skrajnie ascetycznej formie codzienność obozu. Inscenizator niemal kompletnie wygasił sceniczną maszynerię, stawiając na bliski kontakt aktorki/bohaterki z widzem. Widzem właśnie, a nie widownią, bo ważny ten seans niezwykle mocno akcentował intymny swój charakter.

Nie powiem niczego odkrywczego, raczej to oczywista oczywistość, gdy przypomnę, że wszystkie te teatralne wieczory mieszczą się w najważniejszym nurcie poszukiwań Zbigniewa Brzozy. Chętnie odwołując się do opowieści dokumentalnych, nawet nie odwołujących się do faktów, ale po prostu wiernie je odtwarzających, pyta, skąd zło i jakimi drogami bezszelestnie się w świecie rozprzestrzenia. Tak było w najgłośniejszych widowiskach Brzozy z tej jego ścieżki – „Obwodzie głowy” z poznańskiego Teatru Nowego, „Do komina Murzyna! Murzyna!” i „Sprawie operacyjnego rozpoznania” z gdańskiego Wybrzeża. I tak jest w wymienionych wcześniej przedstawieniach, wprost odwołujących się do okupacyjnej rzeczywistości.

fot. Marta Ankiersztejn

„Dziennik Anne Frank” służy temu samemu, co wymienione inscenizacje twórcy, ale dochodzi do tego celu inną drogą. Podstawa literacka jest dobrze znana – to relacja tytułowej bohaterki, jej sekretny dziennik prowadzony od 1942 do 1944 roku w aneksie oficyny fabryki jej ojca. Przeniesienie się do tej kryjówki z mieszkania w Amsterdamie oznacza nie tylko walkę o przetrwanie, ale co za tym idzie rezygnację z ostatniej namiastki normalnego życia. Dla Anne zaczęła się ona wcześniej od konieczności odejścia ze szkoły Montessori do liceum jedynie dla Żydów. Tu jednak przybrała wymiar absolutnej izolacji. 

Zbigniew Brzoza akcentuje w skromnym monochromatycznym spektaklu w Teatrze Lalka literacki wymiar świadectwa dziewczyny. Anne Frank Hanny Turnau ma w sobie przerażenie światem, ale nie wyzbywa się wewnętrznej jasności. Swoje położenie relacjonuje rzeczowo, mocno trzymając się ziemi, czasami tylko ulegając niewymuszonej poetyczności. Motta całości wydają się dwa – pierwsze o liście w butelce, jakim stał się dla nas osiemdziesiąt lat po śmierci autorki w obozie Bergen-Belsen jej dziennik. Anne ma świadomość, że przekazuje świadectwo potomności, ale w przedstawieniu nie patrzy w stronę nieuchronnego. Dla Hanny Turnau, pełnej wdzięku w „O dwóch takich, co ukradli księżyc”, rola ta naturalnie jest najpoważniejszym wyzwaniem. Młoda aktorka akcentuje czasem wręcz dziecięcość swej bohaterki, ale podkreśla, że ekstremalne warunki życia każą jej szybciej dorosnąć. Katastrofa wojny i zagłada narodu jest jednak przez Anne Hanny Turnau odpychana, by wierzyć wciąż, iż jeszcze przyjdzie moment, gdy sama, już po wszystkim, zda światu relację z tych dni, a potem przekuje ją w literaturę i odniesie sukces. Tak, Anne Frank nie boi się marzeń i wiary, że pisane jest jej lepsze życie. Życie w ogóle, życie, a nie śmierć. I w tym tkwi siła roli Turnau oraz przedstawienia Brzozy. Na tym, że bez względu na to, że znamy zakończenie, moglibyśmy powtórzyć za Anne Frank: „Wciąż jeszcze wierzę w wewnętrzną dobroć ludzi. Niemożliwe jest budowanie na bazie śmierci, nędzy i chaosu”. 

Najważniejsze zdanie „Dziennika Anne Frank” staje się też przesłaniem spektaklu w Teatrze Lalka. Reżyser umie wyważyć proporcje i nie szuka w opowieści fałszywie brzmiących pocieszeń. Wraz ze scenografem Wojciechem Żogałą i autorką kostiumów Pauliną Araszkiewicz przypomina, że wojna to czas, gdy odpływają kolory, wszystko roztapia się w odcieniach szarości. W inscenizacji Brzozy wszystko nabiera spójności, łącząc się w przejmujący obraz szarości świata, wypadającego z ram. Szarość zasysa nas wraz ze światem rodziny i otoczenia Anne, by powiedzieć, że ta wojna – wojna dziecka, jego bliskich i otoczenia – jest szarością właśnie. Choć „Dziennik Anne Frank” stał się świadectwem ludzkości czasów zagłady, cierpienie wojny nie ma w sobie niczego spektakularnego. Przedstawieniem Zbigniewa Brzozy rządzi zatem plastyczna i aktorska asceza. Przyznać trzeba, że aktorki i aktorzy Lalki, przywykli do innych form i innego repertuaru grają skromnie, jakby bali się wychodzenia na pierwszy plan i nie chcieli ryzykować błędu. To budzi szacunek, choć kilka scen i epizodów mogło wybrzmieć z większą intensywnością. Nie wybrzmiewa, ale nietrudno mi się z tym pogodzić. „Dziennik Anne Frank” nie tylko w Lalce byłby zadaniem ekstremalnie trudnym. A przy tym najważniejsze to mu nie przeszkadzać. Pamiętali o tym twórcy warszawskiego przedstawienia. I pamiętali, że mniej zwykle znaczy więcej. A to naprawdę dużo.

Źródło:

Materiał własny

Autor:

Jacek Wakar