Joanna Ostrowska rozmawia z Jerzym Moszkowiczem.
JO: Jurku, poświęciłeś Centrum Sztuki Dziecka kawał życia. Jak się czujesz, oddając młodszym to, co stworzyłeś?
JM: Twoje pierwsze pytanie sprawia mi niespodziewany kłopot. Jak się bowiem okazuje, w mojej sytuacji nie jest tak łatwo nazywać swoje odczucia. Może jednak spróbuję od ustalenia faktów. Mam obecnie 67 lat, w Centrum pracowałem od 1991 roku, czyli lat 31. To tylko trochę mniejsza połowa mojego życia, a zatem rzeczywiście jego zacny „kawał”.
Zaczynałem jako najmłodszy dyrektor instytucji kultury w Poznaniu, kończyłem jako ewidentnie najstarszy. Jednak nie uważam mojego wieku za jakoś specjalnie podeszły. Znajdzie się jeszcze w Polsce pewnie i kilku żwawych siedemdziesięciolatków wśród dyrektorów instytucji kultury, a przynajmniej niewiele młodszych.
Takie spostrzeżenie w zasadzie przywołuje pytanie o to, dlaczego zdecydowałem się odejść właśnie teraz. Odpowiem, jeżeli zechcesz je zadać, ale na razie wróćmy do naszych baranów, czyli odczuć. Otóż tak jak się spodziewałem, przejściu na emeryturę towarzyszyła duma ze swoich dokonań, przecież nie tak całkiem małych. I zadowolenie, że mój dorobek przejmują fajni i kompetentni ludzie z zespołu Centrum. I jeszcze może nieco ulgi, że ja już za cały ten kram nie muszę odpowiadać. Tak było, ale nie wyłącznie. Pewnie trochę pasuje tu dość banalna metafora ojca, od którego dorosłe dziecko się właśnie wyprowadziło i będzie teraz żyć po swojemu, a tatusiowi już nic do tego, z czym niestety niełatwo mu się pogodzić.
Powiedzmy jednak po prostu: czuję, że był to dobry czas, aby oddać w młodsze ręce swój dorobek, razem z „prawami zależnymi”, czyli możliwością korzystania z niego w sposób dowolny. I oby dla dobra sprawy. Zresztą ja żadnych drzwi nie zamykam: zawsze jestem gotowy coś podpowiedzieć, doradzić, wesprzeć, ale wyłącznie wtedy, gdy z tamtej strony będzie taka wola. I na koniec wróćmy do faktografii: swój dorobek oddaję młodszym, ale tak nie do końca, bo jeszcze przez jakiś czas będę współpracował z Festiwalem Ale Kino!, obecnie jako jego dyrektor artystyczny.
JO: Dobrze, to zadam to pytanie: Dlaczego właśnie teraz? I następne: przejmowałeś trzydzieści lat temu inną instytucję, unikatową (bo jedyną) w skali całej Polski. Co wtedy Ciebie – młodego człowieka skłoniło do zainteresowania się właśnie „sztuką dla dzieci i młodzieży”?
JM: To może, jeżeli pozwolisz, utrzymajmy porządek chronologiczny, czyli najpierw pytanie numer dwa. Aby na nie dobrze odpowiedzieć, muszę cofnąć się w czasie do epoki sprzed Centrum w moim życiu zawodowym. Prawie całe lata osiemdziesiąte przepracowałem jako twórca teatru alternatywnego i animator kultury studenckiej. Jednak, jeszcze w stanie wojennym, po wyrzuceniu z Ośrodka Teatralnego Maski, miałem ciekawy epizod w domu kultury na poznańskim osiedlu Kopernika. Otóż tam, poniekąd z braku ciekawszych możliwości, założyłem teatrzyk dziecięcy. Nie przetrwał długo, bo wkrótce zmieniłem miejsce zatrudnienia, ale to być może wtedy pierwsze ziarenko zostało rzucone.
Drugie padło na podatną, jak się okazało, glebę niecałe 10 lat później. Nasz wspólny przyjaciel Andrzej Maleszka, dzisiaj pisarz, a wtedy bardziej dramaturg i reżyser teatralny, zaproponował mi wyreżyserowanie swojej sztuki w teatrze w Koszalinie. Moja pierwsza myśl była, że na pewno nie, bo ja się taką twórczością nie interesuję. Bo uprawiam teatr społeczny, zaangażowany, alternatywny i w ogóle zupełnie odmienny. I w ogóle… Ale potem przyszła refleksja, zapewne na podłożu jakiegoś już zmęczenia tą wciąż obecną w moim życiu kontrkulturą, że przecież teatr to teatr, są aktorzy, są widzowie, dlaczego nie dzieci, dlaczego nie spróbować? Pojechałem, wyreżyserowałem i dużo się nauczyłem.
Niewiele czasu upłynęło, kiedy znowu zadziałał magiczny telefon Maleszki. Andrzej powiedział mi tym razem, że minister kultury, wtedy chyba pani Cywińska, właśnie ogłasza konkurs na dyrektora Ogólnopolskiego Ośrodka Sztuki dla Dzieci i Młodzieży i żebym sobie to przemyślał, bo może to być dla mnie fajna instytucja. Mój opór był taki, jak poprzednio, ale zmiękł wystarczająco szybko, abym mógł się do tego konkursu przygotować i w rezultacie go wygrać. Argumentów za było sporo, w tym wspomniane osiągnięcia w teatrze dla dzieci, może skromne, ale jednak. No i moja poprzednia praca już się mi trochę przejadła.
Był rok 1991, miałem 36 lat, Polska się zmieniała i ja też pewnie się chciałem nieco zmienić. Ale nie miałem garnituru, aby stanąć przed komisją konkursową. Zapisałem się zatem do kolejki w jednym z powstających w Poznaniu jak grzyby po deszczu butików i po trzech dniach zakupiłem gajer jak się patrzy: szary w prążki, spodnie szerokie z mankietem, marynara dwurzędowa, luźna i rozciągnięta w barach oraz z za długimi rękawami, aby było co podwinąć. Chyba mi pomógł, bo jedna z członkiń komisji wyznała w tajemnicy, że się bardzo szykownie zaprezentowałem.
W sumie nie startowałem do tej sztuki dla dzieci, aby tak powiedzieć, ze specjalnie długiego pasa ani z jakimś specjalnym przygotowaniem. Pewnie i przypadek odegrał tu pewną rolę. Myślałem sobie wtedy, że nawet jeżeli to jest dobry ruch, to pracy będzie na jakieś 7, maksimum 10 lat. O kontraktach na określony czas nikt jeszcze naówczas nie słyszał. No i zostałem lat 31 – znajdując w Centrum niewątpliwie miejsce swojego zawodowego spełnienia w życiu. Jednak… Wszystko się kiedyś kończy.
Jeszcze w 2020 roku mówiłem publicznie, że mogę tak długo pracować na tym samym stanowisku dlatego, że codziennie stają przede mną zupełnie nowe wezwania i ciągle jest mi ich mało. Pewnie do tego przyczynił się trochę covid, że niedługo później poczułem, iż siła tych wyzwań działa na mnie jakby coraz mniej… W szczególności dotyczyło to tego wszystkiego, co się łączy z urzędniczą częścią dyrektorowania.
Na początku lat 90. miałem przekonanie, że odchodzimy od socjalistycznej centralizacji do demokratycznej samorządności i że przekładało się to będzie także na działalność instytucji kultury. I tak rzeczywiście było, ale na dość krótką metę. Dzisiaj prowadzeniu takiej instytucji towarzyszą coraz większe wymogi biurokratyczne. Może i tak musi być, bo w końcu obraca się publicznym pieniądzem. Ale ja do tych prac administracyjnych nigdy za bardzo serca nie miałem, a teraz już także nie bardzo chciałem tkwić dłużej w urzędniczym matriksie, w którym nie było dnia bez kreślenia sprawozdania lub excelowej tabelki na życzenie tego czy innego organu.
I jeszcze jeden, może nawet ważniejszy argument: wymiana kadr, wymiana pokoleń. Przez cały długi okres mojego dyrektorowania jądro zespołu Centrum stanowiło kilkoro znakomitych osób, w podobnym wieku, bliskich sobie, które jednak od paru lat zaczęły przechodzić, jedna po drugiej, na emerytury. W ich miejsce chętnie i świadomie zapraszałem do współpracy ludzi młodych. I tak się to układało: ja byłem coraz starszy, a mój zespół coraz młodszy. Zacząłem odczuwać pewne problemy w komunikacji z nimi. Oczywiście, nie były nie do przezwyciężenia, ale kosztowało to obie strony coraz więcej wysiłku, a to oznaczało niepotrzebne marnotrawienie energii intelektualnej… Na koniec powiem, że w podjęciu decyzji pomogła mi myśl, aby, po 31 latach stabilizacji zawodowej, coś w swoim życiu mocno zmienić. Bo później mogłoby na takie zmiany już być za późno.
JO: Pozostałeś dyrektorem artystycznym Festiwalu Ale Kino! Czy do tego elementu swojej aktywności w Centrum najbardziej byłeś przywiązany? Czy może coś innego uznajesz za swój największy sukces w ciągu tych 31 lat?
JM: Zawsze starałem się równo i sprawiedliwie traktować wszystko, co działo się za mojej dyrekcji w Centrum, niczego nie lekceważyć czy pomijać. Z różnych względów najbliższe mi były jednak działania teatralne i filmowe. Odchodząc, teatr zostawiłem zapewne w dobrych rękach. Film także, ale chciałem jeszcze trochę popracować wraz z zespołem Ale Kino!, aby przekazywać mu swoje doświadczenia i umiejętności, nabyte przez tak wiele lat budowania Festiwalu.
Czy był on moim największym sukcesem w Centrum? Cieszyły mnie wszystkie udane rzeczy, małe i duże. Na pewno było to jednak największe pod względem frekwencyjnym, finansowym i jeszcze pod paroma innymi względami wydarzenie kulturalne, jakiemu dyrektorowałem przez te lata. A za sukces uważam to, że przy tak dużej ilości i różnorodności organizowanych, przeprowadzanych, reżyserowanych wydarzeń, na które zawsze było tysiące pomysłów i za mało forsy, udawało mi się to jakoś ogarniać i nie dostałem kręćka.
JO: Zgodzisz się jednak, że kawał życia poświęciłeś rozwijaniu projektu, który – unikatowy na ogólnopolską skalę – narodził się właśnie tu, w Poznaniu. Kiedy w 1984 roku powołano do życia Ogólnopolski Ośrodek Sztuki dla Dzieci i Młodzieży, była to jedyna taka placówka, której ambicją było podniesienie tego rodzaju twórczości artystycznej do rangi pełnoprawnego rodzaju sztuki. Wcześniej twórczość dla dzieci traktowano najczęściej mało poważnie. W 1999 roku, za Twojej kadencji, instytucja zmieniła nazwę na Centrum Sztuki Dziecka. Czy nowa nazwa miała sugerować rezygnację z młodzieżowego odbiorcy? Czy może raczej podkreślać centralny charakter instytucji? Jak byś z własnej perspektywy podsumował przemiany, jakie zaszły w traktowaniu twórczości dla dzieci na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat?
JM: Kiedy przychodziłem do Ośrodka, miałem oczywiście pewną, choć ograniczoną świadomość jego unikatowości i ciekawego dorobku. Przeszedłem zresztą przyspieszony kurs nauki o tym już w pierwszych dniach i miesiącach pracy w instytucji. Szanowałem jej historię, kontynuowałem wiele działań. Ale sama nazwa kojarzyła mi się z takimi bardzo formalnymi, długimi i trudnymi do wypowiedzenia nazwami z czasów komuny. Zresztą przeinaczano ją często i niemiłosiernie. Stąd myśl o zmianie i użyciu zyskującego wtedy na popularności słowa „centrum”. Myśl nie tylko moja, w podobnym czasie na przykład Pałac Kultury stał się Centrum Kultury Zamek. Nasza nazwa miała być krótka i wpadająca w ucho, a jednocześnie koniecznie pozbawiona „dzieckowości”, typu „Kolorowe nutki” czy „Małe misie”. Ofiarą tego skrócenia padła „młodzież”.
Notabene „młodzież” to trochę dziwne słowo, coś tak jak „drób” – używane prawie zawsze w liczbie pojedynczej, a odnosi się wyłącznie do zbiorowości, jakby nie zakładało indywidualności jednostek. I nie zawsze chyba młodzież chce, aby do niej się zwracać per „młodzieży”.
Chciałem się jej pozbyć z nazwy, ale bynajmniej nie rezygnowałem z grupy odbiorców, którą chętnie dzisiaj nazywamy, przy pomocy zręcznej kalki z angielskiego, młodymi dorosłymi. Chociaż, szczególnie w ostatnich latach, staraliśmy się w Centrum bardziej skupiać na młodzieży młodszej, o której do niedawna powiedzielibyśmy „w wieku gimnazjalnym”, niż na szesnastolatkach plus. A to dlatego, że jest to taka grupa „pomiędzy”, już nie dzieci, a raczej jeszcze nie prawdziwi młodzi dorośli, przez co twórczości właśnie dla nich przeznaczonej jest stanowczo za mało.
Natomiast co do tego, jak się zmieniło podejście do sztuki dla dzieci, mam odczucia nieco mieszane.
Trzydzieści lat temu, w Polsce, twórczość ta była postrzegana w wielu miejscach jako gorszy, a już na pewno mniej ważny segment kultury, ubogi krewny kultury prawdziwej, wysokiej. Widziano w niej, niczym w XIX wieku, instrument wychowawczy z jednej strony, z drugiej zaś źródło ludycznej rozrywki, a przy okazji jeszcze łatwych dochodów.
Paradygmat romantyczny, wciąż dominujący w rodzimej sztuce, dzieci raczej nie obejmował. Każdy młody polski reżyser filmowy chciał być jak Wajda lub Kieślowski, mało komu marzyła się kariera w stylu Jędryki. Teatry dramatyczne co prawda chętnie grały „bajki”, bo widownia szkolna wbijała na nie drzwiami i oknami, na pewno licziej niż na wiele „poważnych” inscenizacji, ale budżety tych przedstawień były zawsze mniejsze, a styl grania dla dzieci często pozostawał w niekontrolowanej sferze aktorskiej hucpy. Oczywiście, było bardzo dużo wspaniałych wyjątków, tworzących pierwszy, reprezentacyjny rząd naszej sztuki dla dziecka, ale w rzędach następnych nie działo się ciekawie. Zresztą wiele z tych wybitnych zjawisk artystycznych nie wytrzymało próby wolnego rynku na początku lat 90.
Dodam jeszcze, że artyści tworzący dla najmłodszych także nie cieszyli się specjalnym prestiżem, częściej upatrywano w nich kogoś na kształt mało atrakcyjnych, a skłonnych do pouczania cioć lub wesołkowatych wujaszków. Czy to się zmieniło? W sporej mierze tak. Nie ma tu dość miejsca, aby dochodzić, dlaczego tak się stało, albo raczej, dlaczego tak się dzieje, bo to jest rzecz jasna niezamknięty ciągle proces.
Myślę, że polska sztuka dla dziecka dzisiaj jest w lepszej kondycji, niż była ponad ćwierć wieku temu, i że jest to możliwe między innymi dzięki zmianom w postrzeganiu jej miejsca i roli w życiu dzieci zarówno przez rodziców, jak i pedagogów, a również chyba postrzegania dzieci jako takich.
I pewnie jest w tym całkiem sporo także i naszej, centrowej zasługi. Ciągle jednak nie mam pewności, jak głęboko sięga to zjawisko, skoro na jednym z poważniejszych polskich festiwali filmowych usłyszałem, że film dla dzieci nie może brać udziału w głównym konkursie, właśnie dlatego, że jest dla dzieci…