Wracam do wywiadu Magdy Piekarskiej z Agnieszką Zgieb, tłumaczką Krystiana Lupy przy pracy nad spektaklem Les Émigrants w Genewie, zerwanej kilka dni przed premierą. Była w centrum awantury, reżyser nawrzeszczał na nią przy całej ekipie. Odchorowała, ale przeprosił ją publicznie, a w wywiadzie ona go wciąż broni i nadal chce z nim pracować, przez co nie jest chętnie cytowana w kolejnych publikacjach krytykujących metody reżysera. O samej pracy nad przedstawieniem mówi sporo, budząc zdumienie prowadzącej wywiad dziennikarki. Okazuje się, że na próbach większość czasu zajmowały monologi Lupy, wolno sądzić, znając choćby jego diariuszowe zapiski, że nie zawsze krystalicznie komunikatywne, tu jeszcze przepuszczane przez filtr przekładu. Szwajcarscy aktorzy słuchali wielogodzinnych przemów po polsku, potem szykowali improwizacje, translatorka przekładała je na polski, reżyser pisał z nich dialogi, które były tłumaczone z powrotem na francuski. Na scenę weszli trzy tygodnie przed premierą, z czego tydzień zabrały dokrętki filmowe. Czyta się to z poczuciem, że jest właściwie niemożliwe, iżby takim trybem miało powstać spójne, wyrzeźbione w trudnej materii, bogate aktorsko przedstawienie. A ono, twierdzi Agnieszka Zgieb, było już gotowe, gdy konflikt Lupy z akustykiem uruchomił strajk techników i zatrzymanie premiery.
Po kraksie nie odezwał się publicznie, o ile mi wiadomo, żaden aktor z genewskiej ekipy. Ani na tak, ani na nie. Ale i w Polsce, gdy dziennikarze ochoczo zabrali się za śledzenie rodzimych, zamiatanych pod dywan konfliktów na próbach, nie udało się im zdobyć niechętnego świadectwa od któregoś z aktorów – poza Joanną Szczepkowską, wierną swej niezgodzie na metody pracy Lupy trzynaście już lat, od premiery Persony. Ciała Simone.
Jak wiadomo, nie sam proces twórczy jest w tej sprawie obiektem zainteresowania opinii publicznej. Genewska katastrofa uruchomiła w wokółteatralnym światku odwieczny mechanizm ściągania z piedestału kogoś, kto bardzo długo cieszył się statusem bez mała półboskim. Co w przypadku Krystiana Lupy owocowało i wygórowanymi apanażami, i niepisanym prawem do dezynwoltury, do demolowania harmonogramów instytucjom i zatrudnionym w nich ludziom, do obcesowego traktowania współpracowników, a także do agresywnego rozładowywania emocji i do awantur usprawiedliwianych twórczym napięciem. Usprawiedliwienia takie straciły już chyba bezpowrotnie swą moc immunizującą. Prasa publikuje skargi producentów i członków ekipy technicznej, komentatorzy w imieniu młodego teatru, wyczulonego na wszelką przemoc, i fizyczną, i werbalną, a też generalnie wrogiego spetryfikowanym hierarchiom, ochoczo podpiłowują pomnik. W centrum uwagi staje zaś bezwzględny postulat zapewnienia w teatrze komfortu pracy na próbach – eliminacji z nich agresji, traum i przemocy. Postulat zrozumiały i niekontrowersyjny.
Ale ja tu za chwilę przedstawię, jak to robię co roku od niepamiętnych czasów, garść notatek o rozmaitych aktorskich dokonaniach na scenach w minionym sezonie, które wryły mi się w pamięć. Czy na pewno wszystkie zrodziły się w głębokiej harmonii wzajemnego zrozumienia i łagodnych uprzejmości? A może powstaniu niektórych z nich towarzyszyły kłótnie, trzaskanie drzwiami, przerywanie prób, przeprosiny wymuszone albo nie, etc. I co, piętnować to, sprawdzać, śledzić po Facebookach i innych zagłębiach plotek? Czy jednak przyjąć, że pewien typ konfliktów jest nieunikniony w zbiorowej robocie twórczej, budowanej na rozpalonych namiętnościach? Żeby było jasne: nie mam wątpliwości, że z zakulisowego życia należy eliminować patologie, głównie instytucjonalne, gdzie ktoś kogoś może gnębić dzięki pozycji, jaką ma w hierarchii. Ale poza nimi istnieje cała sfera emocjonalnego rozbudzenia, żywa i intensywna, która doprawdy nie musi być grzeczna w każdym aspekcie, a dojrzali artyści potrafią ją odpowiedzialnie i skutecznie przetworzyć w akty twórcze. Upraszałbym nie rozpędzać się z regulowaniem tej sfery – przy generalnie słusznej sanacji obyczajów. Bo da się wyobrazić widowiska, przy powstaniu których pilnowano z kodeksem w ręku, żeby podczas prób nikt na nikogo nie podniósł głosu, ale czy to na pewno będą te, które kwitujemy na widowniach najgorętszym aplauzem?
A w sprawie genewskiego przedstawienia Krystiana Lupy znaleziono wyjście. Robota nie pójdzie do kosza, spektakl będzie pokazany zimą w paryskim Odeonie. Będzie można zobaczyć, czy opisana metoda twórcza, dziwna, szalona, biegunowo daleka od rutyny – i od bezpiecznego komfortu też! – przyniosła cenny rezultat, choćby w aktorstwie, czy skończyła się niepowodzeniem, co także bywa losem mistrzów. Tak naprawdę liczy się tylko to.
Mateusz Bieryt [na fali]
Musical 1989 (koprodukcja krakowskiego Teatru im. Słowackiego i Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego, reż. Katarzyna Szyngiera) to wyzwanie aktorskie nieznane codzienności naszych teatrów. To niemal trzygodzinna obecność na scenie, żywiołowy taniec, kilometry tekstu, gdzie nie można zgubić słowa, bo posypie się rytm. Plus rysowanie krótką, wyrazistą kreską dramatów, w tym tak przejmującego, jak przypadek Władysława Frasyniuka, płacącego za swą walkę cierpieniem żony. Wszystko odbija się w sylwetce aktora, jakby napinającej się wewnętrznie w oczekiwaniu na cios, w wigorze, w którym jest odrzucenie zwątpienia, w spojrzeniu, gdzie determinacja wypiera strach. Świetna kondensacja aktorska, skrót, wyrazistość. A sprawność muzyczna? Osiem lat temu na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej notowałem występ ówczesnego studenta krakowskiej szkoły: „Zaśpiewał grzecznie Mury Jerycha Jonasza Kofty i Epitafium dla Mahalii Jackson Kofty i Stanisława Sojki, w którym dobrze rapował”. Tak zapisałem, choć ten song rapem jako żywo nie jest. Może od zawsze czuł się dobrze w tym gatunku?
Mariusz Bonaszewski [mistrzostwo]
W postaci z Małej piętnastki, którą gra gościnnie w Nowym Teatrze w Słupsku, jest i ludzka małość, i góra nieszczęść, choć bez żadnego patosu. 1947 rok, Pomorze. Ukrywa się przed UB, potrzebuje pieniędzy, żeby pryskać na Zachód. Podejmuje się urządzić drużynie harcerskiej rejs po jeziorze, choć nie umie i nie powinien. Łodzie toną, on ratuje swój zarobek, póki żona nie da mu w pysk i nie każe ratować harcerek. Uratuje się sam, żona utonie. Była w ciąży. Klasą aktora jest opowiadać to wszystko świadomie najprostszą frazą Tomasza Mana tak, by nie zasugerować żadnej klasyfikującej i upraszczającej oceny, by trzymać widza w nieustannym pomieszaniu. Patrzy na nas wzrokiem jednocześnie żywym i pustym spod wełnianej czapki swego mechanika, jakby mówił swym matowym głosem: tak było. Głupio i nieodwracalnie. Co teraz z tym zrobicie?
Bożena Borek [zwycięstwo]
Opowieść Tomasza Mana o utonięciu w roku 1947 w jeziorze Gardno harcerek z łódzkiej drużyny, tytułowej Małej piętnastki, nie przydaje zdarzeniu wymiaru tragicznego. Wszystko jest przejmujące w swojej, powiedziałoby się, niewymyślnej zwyczajności. Jak cała postać opiekunki: starzejącej się, samotnej kobiety, której pretensjonalna poczciwość, szkicowana bez upiększeń i retuszy, na granicy kompromitacji, odmieni się nagle w pozarozumową, żelazną determinację ratowania podopiecznych aż po własną śmierć. Dojrzała, zrobiona minimalistycznymi środkami rola aktorki Nowego Teatru związanej ze Słupskiem od dziesięcioleci, z krótkim azylem w Teatrze Lalek „Tęcza” w latach dziewięćdziesiątych, gdy Dramatyczny poszedł do likwidacji, by w nowym wieku narodzić się jeszcze raz, tryumfalnie i błyszcząco.
Ewa Konstancja Bułhak [zwycięstwo]
Spektakl Sławomira Narlocha nazywa się Alicji kraina czarów. Czarów na scenie jest co niemiara, a Alicja, która ma je wszystkie w sobie, jest tylko wspomnieniem dorosłego syna o matce, skromnej, zasweterkowanej pani o uśmiechniętym spojrzeniu, na chwilę tylko ubranej w niebieskie włosy. Ciepłej, nieco zdziwionej kosmiczną feerią wokół siebie, pobłażliwej i spokojnej w swoim umieraniu, symbolicznym i konkretnym jednocześnie. Stara teatralna zasada: całe otoczenie buduje moc głównej bohaterki, zaś ona umie ze skromną delikatnością i nieśmiałością z tego korzystać. Nigdy dotychczas aktorka nie pojawiła się w tym tu Spisie, co jest moją winą, ale może się winą tą jednak trochę podzielę z Narodowym, który, potrafiąc przecież dbać o satysfakcje swoich ludzi, jej nieczęsto proponował ważne role. Należałoby się i w tym względzie nieco więcej życzliwych czarów.
Robert Czerwiński [nadzieje]
Bez wątpienia najpotężniejszy komar, jakiego widziała scena. Widziała nad sobą, bo fruwa nad nią na nowoczesnym flugu w Alicji krainie czarów w Narodowym. Umie ograć swoje masywne warunki, łącząc zewnętrzny humor dobrej klasy z delikatnością i swoistym liryzmem w nieoczekiwanym monologu o niebezpieczeństwach i kruchości życia. Mam nadzieję, że będzie mógł liczyć na tak czułe obsadzanie, jak u Sławomira Narlocha; już role w dyplomach Akademii Teatralnej, u Iwony Kempy w Szklarni i u Wojciecha Malajkata w Top Dogs,zapowiadały cechy bardzo pożądane w teatrze: energię, dynamikę i pomysłowość w kształtowaniu postaci.
Krzesisława Dubielówna [mistrzostwo]
Że doskonale czuje zgryźliwy, opryskliwy, nieprzyjemny sarkazm Thomasa Bernharda ze schowanym gdzieś pod maską nieśmiałym śladem czułości, wiemy od dwudziestu pięciu lat. Zagrała wtedy nieistniejącą żonę tytułowego Immanuela Kanta podczas nieodbytej podróży do Ameryki. Pamiętam ją, majestatycznie obnoszącą torebkę po pokładzie transatlantyku zbudowanego przez Krystiana Lupę na Scenie na Świebodzkim, protekcjonalną, ale i respektującą dziwaczną wielkość męża. Teraz nestorka wrocławskiego Polskiego dźwiga w tym samym miejscu wielki słowotok z Komedianta tegoż Bernharda, złośliwy, żałosny, patetyczny, drwiący, czasem nieoczekiwanie szczery i naiwny. Spektakl Pawła Miśkiewicza Pani K. patrzy na morze rzadko gości w repertuarze, ale zbiera komplet widzów i trudno pozbyć się wrażenia, że to widownia z całkiem niedzisiejszych czasów.
Izabella Dudziak [nadzieje]
Witold Mrozek celnie zauważył, że już sześćdziesiąt lat temu w warszawskim Dramatycznym (choć na innej scenie) stało „łóżko, przez które przechodziła ulica”. Bohater Kartoteki Różewicza opędzał się od natrętnej rzeczywistości naturalną apatią rozczarowanego everymana po stalinizmie, współczesna bohaterka Mojego roku relaksu i odpoczynku według Ottessy Moshfegh potrzebuje do tego prochów. Ale jest w tym idealną reprezentantką swoich dzisiejszych rówieśników, do których chce przemawiać antrepryza Moniki Strzępki i spektakl Katarzyny Minkowskiej. Reprezentantką ile trzeba asertywną i przytomną, ile trzeba ochoczo znieczulającą się od depresji farmakologią, sesjami u odjechanej terapeutki, paplaniną z przyjaciółką o głupstwach i życiu. Ciekawe, jakie będą jej następne role. I gdzie, bo zagrała tę prowadzącą postać w Dramatycznym jako aktorka TR Warszawa na występach gościnnych.
Gabriela Fabian [mistrzostwo]
Ona jest główną personą Snu srebrnego Salomei Piotra Cieplaka w Teatrze im. Modrzejewskiej, nie Salusia i nie mężczyźni. Ona, księżniczka Wiśniowiecka, w prostej współczesnej sukience, ale z biżuterią na szyi, ma w sobie pokłady tej tak kluczowej u Słowackiego bolesnej ironii, graniczącej z pogardą, ale nie dla ludzi, tylko dla ról, które im przyszło grać, dla tych wszystkich mariaży, tych rżniętek, tej plątaniny ambicji i losów. Wie, czego chce, wie, gdzie może sobie pozwolić na uczuciowe zapomnienie, a gdzie ma się trzymać w ryzach. I patrzy z mądrą i gorzką wyższością na miotających się w nieskutecznych gestach pobratymców. Zna nieuchronność dziejów: wszystko potoczy się tak, jak się potoczy, a ona będzie mogła w ostateczności ledwie unieść brwi. Dawno jej na legnickiej scenie nie widziałem; pięknie o sobie przypomniała bogatą, mądrą rolą.
Piotr Franasowicz [zwycięstwo]
Zadziwiająca jest rozpiętość jego talentu, z ogromną vis comica i predylekcją do komediowych szarży dobrej klasy z jednej strony, i z umiejętnością bezkompromisowego nurkowania w głębokie autooskarżenia i autorozczarowania z drugiej. Taki był jego Astrow w świetnym Wujaszku Wani, zrobionym przez Małgorzatę Bogajewską w zeszłym sezonie i taki jest jego Biff Loman, spaprany syn spapranego ojca w tegosezonowej Śmierci komiwojażera, też w krakowskim Ludowym. Z Piotrem Pilitowskim, Willym Lomanem, a przedtem Wanią, tworzą wspaniałe duety, jakby wyczuwali się bez kreacyjnego wysiłku, przez skórę, organicznie. A zaczęło się (przynajmniej dla mnie, wcześniej panów razem nie widziałem) w znakomitych Friedmanach Marcina Wierzchowskiego sprzed sześciu lat. Jaki utwór znajdzie teraz Bogajewska do koncertowego wykonania przez te dwa tak zestrojone i zgrane ze sobą aktorskie instrumenty?
Roman Gancarczyk [mistrzostwo]
Luc Perceval, inscenizując w krakowskim Starym Pewnego długiego dnia Eugene’a O’Neilla, wyprowadził dramaty trzech postaci, matki i dwóch synów, gdzieś w kosmos czystej sztuki. Na tle niezmąconej, lśniącej bieli ekranu zamykającego scenę kazał im wyśpiewywać – bez muzyki – kunsztowne, dramatyczne arie o swych niespełnieniach, swej kondycji, swym świecie wewnętrznym. A jemu zostawił fabularne mięso. On musi w grę na tej pustej scenie z jednym niewygodnym rekwizytem, przewróconym krzesłem, wmontować konkret marnej egzystencji Jamesa Tyrone’a, niewygranego aktora, nędznego ojca, alkoholika i hiperegoisty. Gniew, wstyd, kompromitacje a przede wszystkim nieskończone pokłady pozerstwa – wszystko jest pokazane z siłą, która rozsadziłaby każdą inną inscenizację. A mnie się ciśnie niesprawiedliwe i bezczelne pytanie: ale czemu tak przyziemnie? Czemu tak wprost? Co nie jest krytyką aktora i roli, bezwzględnie znakomitej – tylko nieskończonym podziwem dla tej niesamowitej sublimacji, w którą umie ciągnąć teatr flamandzki gość.
Rafał Gąsowski [mistrzostwo]
Wystawiając Wyzwolenie w Wierszalinie, Piotr Tomaszuk każe swojemu pierwszemu aktorowi nie tylko jednoosobowo odgrywać (z użyciem technik lalkowych) kolejne dysputy z maskami. Nie tylko przebiec jednym ciągiem obie modlitwy (Chcę żeby w letni dzień… i O Boże! pokutę przebyłem i długie lata tułacze), mimo że każda jest krańcowym stężeniem emocji. Wkłada mu na kark rolę (i odpowiedzialność) twórcy/stwórcy całego uniwersum. Konrad w tym przedstawieniu jest artystą-demiurgiem, pisze i przepowiada sobie dialogi dramatu, widzi, jak mu ożywają pod palcami, jak mutują w puste symbole, stacza z nimi boje, głównie w kwestii odpowiedzialności za naród, bo to przede wszystkim Tomaszuka interesuje. O interpretację dramatu Wyspiańskiego można się kłócić, ale ogrom zadania aktorskiego, wielopłaszczyznowość roli, jej aptekarska precyzja przy niesamowitej ekspresji głosowej, cielesnej, przy szalonym wysiłku fizycznym – wszystko to zapiera dech. W scenie finałowej powtarza sławny gest Tadeusza Kantora dyrygowania morskimi falami; nie ma wątpliwości, że byłyby mu posłuszne.
Sebastian Grek [na fali]
Zagrał w Woyzecku rolę Krystiana Klarusa, ale nie wiem, czy powinien ją w ten sposób zapisać sobie w portfolio, bo Georg Büchner takiej postaci przecież nie wymyślił. Dopisała mu ją reżyserka Zdenka Pszczołowska, trochę chyba nazbyt poufale dzieląc się autorstwem z niemieckim romantykiem. Ale przedstawienie przenoszące akcję w rodzimą prowincję z lat dziewięćdziesiątych jest efektowne i dynamiczne, a jego rola sprytnego, nieco knajackiego miejscowego policjanta – wyrazista i dopięta w różnych celnie podpatrzonych obyczajowych szczególikach. Chyba dobrze się czuje w kreśleniu takich stojących na ziemi, wziętych z życia sylwetek. Przykłady do znalezienia w wielu spektaklach poznańskiego Nowego, choćby w Krzycz. Byle ciszej Marcina Kąckiego i Anety Groszyńskiej, skąd pamięta się przejmujący epizod literata z lat pięćdziesiątych upokorzonego żebraniną o garść cukru do herbaty.
Krystyna Horodyńska [zwycięstwo]
Czerwone nosy Petera Barnesa, przypowieść o wolnej clownadzie, która chroni przed depresją, gdy szaleje zaraza, a staje się niebezpieczna w swym anarchizmie, gdy życie i władza wraca do normy, zdaje się idealna na nasze czasy, nie tylko w związku z pandemią. Tyle, że teatry mają kłopoty z jej łotrzykowskim charakterem: błazenada powinna być naprawdę śmieszna i porywająca, by ukręcenie jej łba miało piorunującą moc, a tego nie da się powiedzieć ani o realizacji Jana Klaty w Poznaniu, ani o pracy Anny Wieczur z Teatru im. Bogusławskiego w Kaliszu. Przejmująco wypada to, co w sztuce Barnesa jest bezpośrednią skargą na okrucieństwo losu – w tym monologi jej Mamuśki Metz, z której zgroza śmierci wypłukała wszystkie uczucia poza goryczą bezsilnych oskarżeń. Cóż za siła w oczach nestorki kaliskiej sceny.
Marcin Hycnar [zwycięstwo]
Późną wiosną równolegle robił monodram w Polonii, reżyserował spektakl we Współczesnym i jeszcze mknął po Polsce jako juror Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Gdzieś powinien nawalić – a niedoczekanie, wszystko wyszło jak należy. Pogo, ów monodram, opowieść ratownika medycznego oparta na autobiograficznej książce Jakuba Sieczki, ma wszystkie zalety żywego teatru, mówi o sprawach ważnych dla każdego, pełnych dramatyzmu, rozsądnie kontrapunktowanego wisielczym z lekka humorem. Aktor umie nasycić monolog osobistymi emocjami, a jednocześnie świetnie panuje nad strukturą całości. Nawet tam, gdzie przydałyby się skróty, gdzie niedoświadczona w teatrze Kinga Dębska jeszcze nie czuje rytmu, w jego grze wciąż pojawiają się nowe tony, nowe pomysły urozmaicające tok. Kto pamięta moją notatkę w ubiegłorocznym Spisie, ten usłyszy w tych komplementach cichy odszczek spod stołu.
Michał Jaros [na fali]
Jakiż piękny jest i męski na czarno, boso i z tym saksofonem w roli ducha-przyjaciela głównego bohatera z Punktu zero Radosława Paczochy w reżyserii Adama Orzechowskiego. Albo z karabinem w łapie i niesmarkaczowskimi minami Romea po przejściach, jaki zamarzył się Michałowi Siegoczyńskiego (Romeo i Julia Is Not Death). Pierwsza rola w konwencjonalnej, choć zgrabnej opowieści o smudze cienia w życiu niemłodych panów, druga w bezsensownym spłaszczeniu Szekspira, obie fachowe, konsekwentnie zbudowane, sprawnie realizujące zadanie stawiane w spektaklu. Do tego niebanalny Mickiewicz w Kole Sprawy Bożej Konrada Hetela i Radka Stępnia, a ja go jeszcze zobaczyłem błaznującego na potęgę w nieco starszej Awanturze w Chioggi (reż. Paweł Aigner). Całkiem niezły urobek. Skąd więc w tyle głowy poczucie, że chciałoby się widzieć go w ambitniejszych, bardziej złożonych rolach, takich, jakie zapowiadał jego Segismundo z Życia snem przed dziesięciu laty? Może już takie są, w końcu nie jestem w stanie przyjechać na wszystko w gdańskim Wybrzeżu, a może jeszcze przyjdą; to nie od samego aktora przecież zależy.
Joanna Jeżewska [zwycięstwo]
Usunąć znaki przestankowe. Prosty pomysł robi rolę. W komedii Julii Holewińskiej i Kuby Kowalskiego Dolce vita w warszawskim Współczesnym (reż. Marcin Hycnar) gra matkę głównego bohatera, nadopiekuńczą, przemądrzałą, przesiąkniętą od stóp do głów głupotą medialnych poradników, telewizorów, reklam i innych pouczeń. Ustawia je w serię wypowiedzi utrzymanych w jednym tonie, jakby miały być niekończącym się ciągiem myśli, tyle że ciąg jest absurdalny, każda kolejna cząstka jest z innego werbalnego świata. Robi się z tego swoisty antyrap, bo tok mowy nie służy do wybicia sensów, tylko przeciwnie, do prezentacji umysłowego zglajchszaltowania. Prezentacji brawurowej i piramidalnej, dzięki czemu drugie wejście postaci, powściągane świadectwo, że cała ta paplanina była tylko maską rwących się międzypokoleniowych więzi, gwałtownie i wzruszająco gasi komizm.
Ewa Kaczmarek [zwycięstwo]
Ekipa Teatru Usta Usta Republika ma na sobie białe, zuniformizowane garnitury, na których kieszenie zdają się namalowane, uwypuklając oficjalnie-sztuczny charakter stroju. Przydzielają nam szarfy z dumnymi napisami: „ład”, „demokracja”, „współpraca”. To my odbędziemy tytułowe Ćwiczenia z dyplomacji (reż. Wojciech Wiński), czyli w różnych pomieszczeniach poznańskiego klubu Tłusta Langusta obejrzymy scenki grane przez Polaków i Ukrainki. Scenki w schronie, w szpitalu, w magazynie z darami, pełne dobrej woli z każdej strony, a przecież krzycząco niezręczne, nieadekwatne, raniące niechcący samym kontekstem wojny i zbrodni. Dojdzie jeszcze porcja kaznodziejskiej mowy-trawy. A na koniec ona, aktorka i autorka tekstu napisanego wspólnie z uciekinierkami, jeszcze chwilę utrzyma dyplomatyczny sznyt, a potem z zaciśniętymi zębami, z oczami śmiejącymi się bezsilnie i szyderczo, twardniejącym, choć nie podnoszonym o ton głosem będzie pytać, jak to jest, że cały świat wisi na wściekłości i humorach jednego zbrodniarza i nic w tej sprawie nie da się zrobić. Pójdą jej łzy, gdy pięć Ukrainek zacznie śpiewać kołysankę.
Michał Kaleta [mistrzostwo]
Adrian Leverkühn nosi powyciągany sweter niczym mechanik samochodowy w kanale, za krótkie spodnie i buty na gołych stopach? Wygłasza bełkotliwie nawiedzone przemowy, kończone agresywnymi napaściami na współpracowników? Jest skrajnym egotykiem przewrażliwionym na swoim punkcie i wygląda na mitomana, co mocno bierze w nawias jego paktowanie z diabłem? Oczywiście można i tak czytać Doktora Faustusa, ściągając starą powieść w rejony środowiskowych rozpoznań i napięć personalnych, o których i tu była przecież mowa, ale czy warto? Wygląda na to, że Katarzynie Minkowskiej trochę nie zeszły się liczne i rozstrzelone cele, jakie stawiała swojej inscenizacji powieści Thomasa Manna, cele między innymi polemiczne z samym pisarzem. A rola Leverkühna się przez to spłaszcza do wymiarów ilustracji przyjętej tezy, choć grana jest bezbłędnie. Także Maja Kleczewska wyznaczyła mu w Ulissesie zadanie czysto zewnętrzne, techniczne, wykonane z pełną lojalnością. Nie męcz tak jednostronnie swego świetnego aktora, poznański Polski Teatrze.
Karolina Kazoń [na fali]
Zmienia głowy jak role. Na ciemno jest Danutą Wałęsową w musicalu 1989, pod promiennym uśmiechem hołubiąc twardość i godność jednej z głównych kobiet Solidarności. Na złotobrązowo Klarysą Orsini w świetnym Botticellim Jordana Tannahilla reżyserowanym przez Pawła Świątka, ponętną i zdobywczą w rozpustnym i okrutnym świecie Florencji. Na jasno śpiewa – rewelacyjnie – wielkie songi Bertolta Brechta i Kurta Weilla w montażu Uczycie nas, jak suknie się podnosi zrobionym przez Józefa Opalskiego w krakowskim KTO. A w repertuarze Teatru im. Słowackiego obok wspomnianych dwóch ról jest jeszcze bezbronna Ewa w Dziadach, czy samotna studentka z Teheranu w sztuce Magdy Fertacz Tysiąc nocy i jedna. Szeherezada 1979. Fantastyczna galeria kobiecych postaci, bogatych, celnie i różnymi środkami kreślonych. Kariera jak rakieta. Niech jej nic nie przeszkodzi w locie.
Maciej Kobiela [nadzieje]
Rola Jaśka (w oryginale Jocy) w Hamlecie we wsi Głucha Dolna Ivo Brešana jest wymarzona na debiut. To taki Hamlet, ale wykręcony przez groteskę, bardziej emocjonalny niż pełen wahań, idealny do pokazania aktorskiego temperamentu. Co się w spektaklu Roberta Talarczyka świetnie spełnia. A w drugiej roli na deskach łódzkiego Nowego, w Dobrze ułożonym młodzieńcu duetu Jolanta Janiczak/Wiktor Rubin, dokłada inne barwy: dystans, ironię, lekki humor, dopełniając w istotny sposób tę niewesołkowatą przecież opowieść o transpłciowości. Wypada mu życzyć udanego ciągu dalszego. A zauważmy nawiasem, że nie tylko dzięki niemu nazwisko zasłużone dla polskiego aktorstwa (co prawda filmowego bardziej niż teatralnego) wraca na afisze. W Zanurzeniu Michaela Rubenfelda i Marcina Wierzchowskiego w Teatrze Śląskim w Katowicach podobną do tej z Hamleta rolę buntującego się młodziana daje Dawid K., w Awanturze w Chioggi w Wybrzeżu (reż. Paweł Aigner) szaleje Urszula K. Bogumił K. zwany Bobkiem cieszy się, miejmy nadzieję, zza chmurki.
Sandra Korzeniak [pytania]
A tak się cieszyłem, gdy ją zobaczyłem na afiszu farsy Okno na parlament u Krystyny Jandy w Och-Teatrze. Twierdzę od dawna i historia teatru mnie w tym wspiera, że wybitnym aktorom, wielkim tragikom, artystom sceny wywołującym największe wzruszenia, potrzebne co jakiś czas jest odśmianie, komediowa czy farsowa rola, rozluźnienie emocji (acz wcale nie dyscypliny zawodowej), zanurzenie się w oceanie aprobatywnego śmiechu wylewającego się z widowni. Dla czystej higieny po prostu. Oczywiście należało się spodziewać, że zakonu Krystiana Lupy to się nie ima, ale wobec tej obsady można było przecież żywić jakąś nadzieję. Płonną niestety. Jest przygaszona, nieciekawa, niewyróżniająca się na scenie (na zdjęciu druga z prawej); ewidentnie nie umie i zwyczajnie nie chce się śmiać z siebie i z niemądrej sytuacji scenicznej jej postaci. Trudno, vis maior. Niech przynajmniej innych to nie zniechęca.
Karolina Kowalska [nadzieje]
Biegała do Krakowa, pozowała panom malarzom, chciała do miasta. Nie nadawała się na chłopską żonę, potulną, znającą swoje miejsce, znoszącą męskie humory i bicie. Zbuntowała się i rozwiodła, co na wsi sto lat temu było ewenementem, ale zgłoszenie się do męża po alimenty przypłaciła śmiercią. Autentyczna historia, zdokumentowana przez Justynę Bilik i Marcina Wierzchowskiego, opowiedziana jest w gdańskim Wybrzeżu starannie, choć nie bez drobnych anachronizmów. Granej przez nią, tytułowej Pięknej Zośce trochę nie wierzę, gdy gazetową mową komunikuje, że „musi walczyć o swoje małżeństwo”, ale się czepiam, bo generalnie jest właśnie niezwykle wiarygodna w rysunku kobiety niejako rozpoznającej własną podmiotowość, na przemian nabierającej i tracącej pewność siebie, emocjonalnie rozdzieranej. Świetny pierwszy sezon po szkole, także epizod Niani ustawionej jako kumpela Julii od brania w żyłę w Romeo i Julia Is Not Death jest celny, żartobliwy i lżejszy niż całe to pop-kulturowe przedsięwzięcie.
Weronika Krystek [nadzieje]
Doskonale czuje powściągliwy, minimalistyczny styl pracy Anny Augustynowicz. Jej Joas w Sędziach (Teatr im. Fredry, Gniezno) gubi całe ulirycznienie małego żydowskiego muzykanta, jest wcieleniem skupionej, by tak rzec kanciastej prostoty i w wyznaniu miłości, i w wyznaniu prawdy o zbrodni przed nieziemskim sądem, gdzie została przerzucona tragedia Wyspiańskiego. Jeszcze w czasach studenckich zagrała również z sukcesem w Królu Learze tej reżyserki (koprodukcja teatrów z Legnicy i Opola) Edgara i Błazna jednocześnie. Jej dotychczasowy dorobek to włóczęga od teatru do teatru bez stałego angażu, los wielu, także świetnie ocenianych absolwentów szkół teatralnych. Może teraz osiądzie w Toruniu, gdzie w Teatrze im. Horzycy zagrała wyrazisty, zauważalny epizod Duniaszy w Wiśniowym sadzie (reż. Łukasz Kos) i błysnęła wyobraźnią tudzież zgrabnym poczuciem humoru w Ćwiczeniach stylistycznych Raymonda Queneau w reżyserii Evy Rysovej.
Damian Kwiatkowski [zwycięstwo]
Koncept Julii Holewińskiej i Tomasza Szerszenia, że Witold(o) Gombrowicz dostał wreszcie tego Nobla, tyle że jako pisarz… południowoamerykański i właśnie ma przeprowadzić swą porzuconą kulturową ojczyznę na nowe miejsce między Argentyną a Urugwajem, nie miałby takiej mocy i takiego łobuzerskiego wdzięku, gdyby nie jego kreacja. Jest pyszny jako gombrowiczowski bufon i zarozumialec, prowokator i kompleksiarz, geniusz i gówniarz jak należy. Jego wewnętrzny rozpęd nadaje dynamikę całej tej intelektualnej przeprowadzce do tytułowej Ameryki – skądinąd chyba nie tak atrakcyjnej, jakby to z jego „noblowskich” mów wynikało. Zaliczył w sezonie też udaną rolę reżysera Topolskiego w świetnej i bynajmniej nie historycznie przebrzmiałej Komediantce Władysława Reymonta, debiucie reżyserskim Anity Sokołowskiej.
Łukasz Lewandowski [mistrzostwo]
Pisałem przed rokiem, że mam obawy, czy się spotka z koncepcjami Moniki Strzępki. No więc się nie spotkał, jest już w Ateneum, choć gra też w Teatrze Klasyki Polskiej i w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. U Mikołaja Grabowskiego w Zesłaniu, adaptacji pamiętników dziewiętnastowiecznego zesłańca na Syberię, Konstantego Wolickiego, dostał popisową etiudę i popisowo ją wykonał. Jego bohater jest muzykiem, dzięki życzliwości gubernatora Tobolska otrzymuje szansę prowadzenia miejscowej orkiestry. Dyrygując uwerturą do Wolnego strzelca Carla Marii von Webera, z taktu na takt wychodzi z więźniarskiego zalęknienia, nabiera pewności siebie, stopniowo odzyskuje radość muzykowania i satysfakcję odniewolniczenia. Łapie cudem odzyskany kawałek godności i potrafi się nim rozkoszować. Co, rzecz jasna, nie pasuje do obowiązującej martyrologii, w myśl której zesłaniec winien jedynie cierpieć, za to pasuje do zwykłej, mądrej znajomości ludzkiej natury. Oby więcej takich ról, starannie wybieranych.
Anna Lobedan [na fali]
Alicji kraina czarów Sebastiana Narlocha jest krainą śmierci przykrytą dla niepoznaki feerią czarodziejskich scen ze stadami trzymetrowych flamingów, lasem zegarów i oczywiście dynamicznym, wielobarwnym światem krwawoczerwonej Królowej Kier. Ale to ta zamaszysta władczyni od ścinania głów w bajce przychodzi na proscenium bosa, z łysą głową, z fifką do puszczania baniek mydlanych w ręku, w długiej koszuli, jakby odłączono ją właśnie od jakiejś kroplówki. Nie ma w tym uzasadnienia fabularnego, jest tylko nastrój, poważniejący i przejmujący tak w obrazie, jak w jej sylwetce i w powściągliwej, pięknie wyważonej grze. Pamiętam jej talent wokalny jeszcze z dawnego Fortepianu pijanego (reż. Marcin Przybylski); jej walory głosowe przydają się Narodowemu i tu, i w innych dziełach, niekiedy doprawdy ratunkowo (Zemsta nietoperza!). W tym sezonie miała jeszcze epizod w Księgach Jakubowych Olgi Tokarczuk, dość powierzchowny, ale to niestety przypadłość całej tej inscenizacji.
Ewa Lubacz [zwycięstwo]
Lalkarze i lalkarki tak potrafią. Nie tylko poprzez animację samych lalek, także poprzez misterną partyturę wprawiania w życie pospolitych przedmiotów, nadawania im nieoczekiwanych funkcji, budują wokół siebie bogaty świat, w którym wszystko coś znaczy. Aktorka wkłada na stopy masywne ciężkie buty, a my jeśli nie od razu, to niedługo później zrozumiemy, iż bohaterka opowieści jest niepospolicie wysoka (stąd tytuł Ciotka Wieża), lekko brutalna i nieznośna, przeraźliwie samotna. A może nawet i to, że miała w życiu zasadniczy kłopot z dookreśleniem płci. Jadwiga Prandota Trzcińska, kielecka malarka i ekscentryczka jest bohaterką tego gęsto i bogato wymyślonego jednoosobowego spektaklu, który powstał poza strukturami teatru, w Kieleckim Centrum Kultury, chyba z najprostszej chęci opowiadania widzom w teatralnej formie o kimś wartym uwagi. Tekst napisała Elżbieta Chowaniec, reżyserowała Judyta Berłowska, spektakl trafił do finału Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej, a wykonawczyni jest na co dzień aktorką Teatru Lalki i Aktora „Kubuś”.
Roman Michalski [zwycięstwo]
Łaskawe w Teatrze Śląskim im. Wyspiańskiego w Katowicach zaczynają się trzęsieniem ziemi. Rozedrganym, roztrzęsionym, rozpaczliwym, monologiem przerażonego osiemdziesięcioczteroletniego starca, spowiedzią ze złego życia, z którego wyparowały cynizmy i został tylko strach, może wyrzuty sumienia. Widownia wstrzymuje oddech. A on potem przez długie kwadranse spektaklu Mai Kleczewskiej pozostaje na scenie, sprawiając wrażenie, jakby cały czas próbował dojść do siebie po tym niesamowitym wysiłku, który ustawił emocjonalnie całe widowisko. Dla mnie zresztą mogłoby się ono skończyć szybciej, co nie wynika z niechęci do realizacji, prędzej do prozy Jonathana Littella, która zbyt łatwo zjeżdża w swoistą pornografię zła. Spowiedź wiekowego artysty zdaje się stopiona z lepszego kruszcu niż same wypowiadane słowa. A swoją drogą nieźle przeczołgał nestora katowickiej sceny ten sezon: mamy jeszcze niemy grymas bólu na twarzy jego Priama, gdy żołnierze gwałcą Kasandrę w Odysie i świniach czyli opowieści mitomana Agaty Dudy-Gracz.
Czy Agnieszka Przepiórska pogodziła się z faktem, że on jej w sporym procencie kradnie show? Jej bohaterka i tak jest tu główna (Szymborska. Kropki, przecinki, papierosy, napisał Piotr Rowicki, reżyserowała Anna Gryszkówna, Teatr im. Słowackiego, Kraków), dzierży wszystkie najważniejsze pointy i wychodzi na swoje. A on jest kotem poetki, ile trzeba przymilnym, ile trzeba sarkastycznym, ile trzeba drwiącym. Prowokuje noblistkę, czule wykpiwa jej skromne pozy, robi sobie jaja z jej wad. Odgrywa redaktorów, reporterów, kolegów po piórze, mężczyzn w życiu Szymborskiej, bierze na siebie całą małpiarnię wokółnoblowską. Wciela się nawet w Joannę Kulmową (czy współczesna widownia wie, kto zacz i czym były podszczecińskie Strumiany?). Śmieszy, tumani, przestrasza, partneruje wzorcowo. W Kobiecie i życiu Maliny Prześlugi (koprodukcja Teatru im. Słowackiego i Teatru Śląskiego w Katowicach) też ofiarowywał kobiecej obsadzie referującej kobiece sprawy zbawczy dystans.
Co za pomysł: zagrać Niewolnicę Isaurę! Niechby i z dystansem, z poczuciem humoru, z przewrotkami obsadowymi. Starsi widzowie przypomną sobie namiętności sprzed czterdziestu lat, śmiejąc się do łez. Może nawet i zaczną wierzyć wałbrzyskiemu Teatrowi im. Szaniawskiego, że nigdy przecież nie brali tego serio (a oczywiście brali). Tematów w przeróbce Agnieszki Wolny-Hamkało i Martyny Majewskiej jest co niemiara: rasizm, klasizm, patriarchat, pop-złudzenia, a także po prostu klisze seksualne. Zręcznie i zabawnie odwracane, chociażby w tytułowej postaci, którą on prowadzi z nieprześmianą skromnością, sarnim spojrzeniem, wygięciem sylwetki, wspaniałą samodyscypliną gestu i ruchu. Nie ma żadnych gagów typu „chłop przebrany za babę”, jest przekonujące rysowanie funkcji postaci, zdystansowane i wsobne, wewnętrznie koherentne. Z lojalnego szkicowania kobiety aktor wychodzi w dystans dopiero pod koniec – i ma to prawdziwą moc. Świetna, kilkupoziomowa rola.
W pierwszej scenie autorskiego widowiska Michała Buszewicza Chłopaki płaczą aktorzy przemierzają w poprzek Scenę im. Mikołajskiej, jakby płynęli po basenowych torach. On płynie najstateczniej, ale ma się wrażenie, że jakby chciał, to by pokazał młodszym co trzeba. W tej składance kpiąco-demaskatorskich, choć i empatycznych portretów współczesnych mężczyzn gra ojca, który pusząc się samczą dumą, wziął małoletniego syna na wędkowanie, ale go nonszalancko zostawił na brzegu, bo owszem, chciał się popisać, lecz tak naprawdę miał dzieciaka w tyłku. Jest w tej scence (w której świetnie partneruje mu Paweł Tomaszewski) uchwycona w drobiazgach, w postawie, w spojrzeniu, w którym nie ma grama wątpliwości, kwintesencja męskiego infantylizmu niezależnego od wieku. Dobrze się chyba czuje w takim krótkim metrażu, całe życie był mistrzem epizodu, nie rozpieszczanym zresztą przesadnie przez poprzednie dyrekcje Dramatycznego. Czy pod nowym szefostwem będzie lepiej? Zauważmy jeszcze epizod w inscenizacji Apolla z Bellac Jeana Giraudoux, jednym z nielicznych sensownych przedsięwzięć Teatru Telewizji (reż. Anna Wieczur).
Niezmierzona jest wiara Sebastiana Majewskiego w teatralną publiczność, jego przekonanie, że widz Teatru im. Szaniawskiego odczyta i kupi najdziksze bryknięcia narracyjne. Takie, jak na przykład przepuszczenie rzeki Niemen przez Jelenią Górę, czyli połączenie zgrabnego i oryginalnego scenicznego skrótu powieści Elizy Orzeszkowej z prezentacją dokonań długoletniej dyrektorki Teatru im. Norwida, Aliny Obidniak. Do roli tej ostatniej zaprosił do Wałbrzycha jeleniogórską aktorkę, ta weszła w rolę charyzmatycznej szefowej z typowym dla siebie (i dla swojej bohaterki) ogniem i pasją. A mnie stanęły w oczach jej ważne role sprzed lat, w Czerwonych nosach, w Honorze samuraja, który był chyba debiutem Moniki Strzępki, w Klątwie, i pomyślałem ze smutkiem, że nie widziałem jej na scenie do wałbrzyskiego Nad Niemnem dobrych parę sezonów. Czy dlatego, że jeleniogórski teatr sprawia wrażenie, jakby zaszył się w jakimś mateczniku Gór Izerskich, skąd nic nie słychać o jego dokonaniach, projektach i ambicjach?
Czemu Andrzej Dziuk sięgnął po tę młodzieńczą powieść Rolanda Topora pamiętaną dziś w gruncie rzeczy wyłącznie z filmu Romana Polańskiego? Czy dlatego, że wrażenie osaczenia przez głupi, natrętny i nieprzyjemnie śmieszny świat staje się dziś na powrót dominującym psychicznie odczuciem? Chimeryczny lokator w zakopiańskim Teatrze im. Witkiewicza nie ma filmowego rozmachu, jest przejmującym psycho-horrorem teatralnym z prześladowcami w groteskowych maskach, z niepokojącymi pozorami realnych dialogów, z narastającym poczuciem niepewności egzystencjalnej wszystkich zdarzeń i sytuacji. A jego rola osaczonego lokatora jest precyzyjną krok po kroku partyturą dezintegracji osobowości, wiodącą do utożsamienia się z poprzednią lokatorką, samobójczynią. Ma do dyspozycji atrybuty zewnętrzne, szminkę, perukę i krwawo-czerwoną suknię, na koniec także dziki taniec, ale tak naprawdę przede wszystkim lustro, buduarowe, teatralne, symboliczne. W intymnym dialogu z odbiciem, w gonitwie za sobą samym dokonuje się ta dramatyczna przemiana, której poświęcony jest spektakl.
Budował siebie na jednym wielkim wmówieniu: że jest szanowany, lubiany, ważny, że prowadzi skromne, acz uczciwe życie, w którym może być wzorem dla żony, synów, otoczenia. Już wie, że to miraż, tylko nie może tego przyznać. Każdym zwrotem ciała zastawia się przed niewidzialnym wrogiem o imieniu zwątpienie, sztywnieje, czekając na cios i czepia się wszystkiego, co mogłoby być osłoną, agresywnie, a potem już tylko rozpaczliwie paruje domniemane ataki. Niszczy tym najbliższych, upokarza się do dna, budzi żałość, a jeśli współczucie, to bez łezki. Taki jest tytułowy komiwojażer ze sztuki Arthura Millera, kolejna z długiej serii misternych kreacji w krakowskim Ludowym pod reżyserską ręką Małgorzaty Bogajewskiej. Na sezonowym koncie ma jeszcze żart u Michała Siegoczyńskiego w spektaklu kabaretowo przetwarzającym skojarzenia z Don Kichotem: portret Józefa Szajny, który sześćdziesiąt lat temu, dyrektorując w Ludowym, chciał wystawić Cervantesa. Konterfekt zrobiony mocą czystego aktorskiego instynktu, bez studiów nad postacią, a zabawny i celny w punkt.
Dziewięć lat temu skarżył się ze sceny, że nie może trafić do mojego Spisu. Poczekałem trochę, żeby nie było, iż ulegam presji. Skarżył się w ramach spektaklu Mateusza Pakuły Twardy gnat, martwy świat, a i dziś od Pakuły zaczynam: od jego wstrząsającego autobiograficznego spektaklu Jak nie zabiłem mojego ojca i jak bardzo tego żałuję (koprodukcja krakowskiej Łaźni Nowej i kieleckiego Teatru im. Żeromskiego). Jest aktorską twarzą tego krzyku o prawo do eutanazji, do skracania nieludzkich cierpień, do niepoddawania ludzi pod męczarnie w imię religijnej ortodoksji. Dojrzale panuje nad każdym zdaniem, nie pomnaża emocji słowa emocją wykonania, precyzyjnie dawkuje ekspresję, wbijając widza w fotel właśnie powściągliwością. Dojrzałość i precyzja aktorska sprawia, że potrafi ściągać uwagę nawet w niewielkich dramatycznych zadaniach, takich jak Otto, brat Ludwika Bawarskiego (Ludwig Jana Jelińskiego, macierzysty teatr kielecki), gdzie widzimy tylko przez chwilę jego ściętą bólem twarz. Albo i w satyrze: jego jadowity portret pewnego kłamliwego premiera zamaszyście wybija się z tłumu zombies w Ale z naszymi umarłymi Jacka Dehnela/Michała Kmiecika/Marcina Libera.
Anna Polony [mistrzostwo]
Małgorzata Warsicka ma odwagę iść pod prąd i w interpretacji dramatu (ten Książę Niezłomny w Starym Teatrze nie jest o niezłomności), i w szacunku dla klasycznych autorów (ale jeśli zmieniamy sensy Słowackiego, to dokładając Króla Ducha), i w czołobitności wobec tradycyjnego aktorstwa, które mnóstwo popędliwych koleżanek i kolegów uznałoby za anachroniczne. Ostatnie słowo spektaklu przypada nestorce i ma ono, bezbłędnie wyartykułowane, siłę gromu, a dotyczy cierpień matek, których synowie giną na wojnach. I choć myślenie jawnie pacyfistyczne musi budzić dziś, wobec sytuacji wojennej, odruchową rezerwę i konieczność rozważenia nieprostych implikacji, to sama siła mistrzowskiej retoryki scenicznej zdaje się zniewalająca, przynajmniej emocjonalnie. I budzi też zachwyt w poniewieranej kategorii teatralnego piękna. Bezkonkurencyjny. Pytałem o młodych widzów: są. Przychodzą. Słuchają. Co może być ważniejszego?
Jako Duda, miechownik, któremu w spektaklu rzemieślników przypadło granie powabnej Tyzbe (Sen nocy letniej, Wrocławski Teatr Lalek, reż. duet Krofta/Wojtyszko), piszczy, podskakuje, robi miny, ogrywa welon, wygrywa wszystkie możliwe komizmy z serii „facet za babę przebrany”. Ale gdy dochodzi już do sceny, kiedy kochanka lamentuje nad nieżywym Pyramem, nagle, gdzieś w środku frazy wyłącza wygłup, słowa płyną dalej, ale stają się po prostu elegią. Koślawą; rymy pięknego przekładu Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego nadal są celowo nieporadne. Ale służą już tylko wzruszeniu. I nagle wokół poważnieją rzędy nieskorych do spojrzeń serio młodych widzów, a mnie też się robi jakoś miękko. Stary teatralny numer. Jaki prosty. Nieśmiertelnie skuteczny.
Agnieszka Przepiórska [mistrzostwo]
Rośnie poczet kobiet polskich składany z jej monodramów. Właśnie doszły kolejne karty: Anna Walentynowicz, Barbara Sadowska (vide zdjęcie), Wisława Szymborska (tu spektakl dwuosobowy, por. hasło Antoni Milancej). Najciekawszy zdaje się spektakl o Sadowskiej W maju się nie umiera wyprodukowany przez warszawski Dom Spotkań z Historią, bo sama postać warszawskiej poetki, której zamordowano syna, wymyka się stereotypom, jest święta i chuligańska, anarchistyczna i wniebowzięta. Sympatycznie wypada komediowo rysowana Szymborska, najsłabiej, najbardziej czytankowo i to z przytartymi kantami biografia Anny Walentynowicz. Tak czy owak wszystkie spektakle (scenariusze Piotra Rowickiego, reż. Anna Gryszkówna) tworzą teatr właściwie dziś niespotykany. Nazwijmy go wcieleniowy: mamy peruki, staranną charakteryzację, stroje skopiowane ze zdjęć. I jako cel swego rodzaju dydaktyzm: sceniczne spotkanie z ciekawą bohaterką. Ale przy tym wszystkim jej aktorska energia jest niespożyta. Rozbija przestrzeń, kalejdoskopowo zmienia tonacje i tematy, wyprowadza dziesiątki pomysłów, precyzyjnie panuje nad emocjami widzów. Jak w najlepszych monodramach: sama wystarczy za cały teatr.
Jerzy Radziwiłowicz [pytania]
Czego artysta nie umie zagrać? Wróć. Umie wszystko. Czego artysta nie chce zagrać? Naiwności. Swego rodzaju dziecinady w walce o siebie na scenie. Czegoś rozbrajającego, co jeśli nawet byłoby pochodną teatralnego kabotyństwa, to je poniekąd oswaja, a choćby i budzi litość. Czegoś, dzięki czemu widownia odruchowo jest z aktorem, nawet nie akceptując sensu jego postaci. A skoro tej, mówiąc z przesadą, przymilności nie znajdziemy w jego emploi, to robią się kłopoty z Komediantem, najnowszą rolą w Narodowym (reż. Andrzej Domalik). Jeśli aktor nie daje widzom szansy na cień empatii, to w krzesłach musi się prędzej czy później budzić pytanie, po co właściwie od z górą dwóch godzin wysłuchujemy zrzędzeń granego przezeń bohatera dramatu Thomasa Bernharda, szefa objazdowej trupy teatralnej, odstręczającego, zarozumiałego ponuraka, poniewierającego najbliższymi i całym otoczeniem. W imię dramatu, którego jest autorem, a który wygląda na czystą grafomanię? W imię celebrowanej sztuki aktorskiej, w której nie ma żadnego powabu, jest tylko męczarnia naburmuszonych pretensji? W finale siedzi złamany, wszystko się zawaliło, a widownia myśli: dobrze mu tak, no wreszcie. Po to było to grać?
Lidia Sadowa [zwycięstwo]
Tylko ten Puk się liczy. W telewizyjnym Śnie nocy letniej, konwencjonalnym niestety i anachronicznym do bólu zębów, umiała się odważnie pobrzydzić i odkobiecić, więcej: znaleźć ekspresję ruchów ciała i mimiki bardziej zwierzęcą niż człowieczą. Zagrała zwinnego demonka, przypatrującego się ludzkim nieporadnościom bystrym spojrzeniem, bez uśmiechu, prędzej z niedowierzającym zdziwieniem i z niekoniecznie przyjazną złośliwością. Pozostałe postacie Szekspirowskiej komedii zdawały się urwać z bajki dla dzieci, a jej/jego przenikliwy wzrok nie znikał z pamięci długo po wyłączeniu telewizora. Na warszawskich scenach zagrała z szelmowskim wdziękiem w dwóch farsach, Berlin, Berlin we Współczesnym (reż. także Wojciech Adamczyk) i w Oknie na parlament w Och-Teatrze (reż. Krystyna Janda). Wypada mieć nadzieję, że będzie jej teraz więcej i w istotniejszych rolach.
Justyna Szafran [zwycięstwo]
Wszystko tu idzie w poprzek utartych dróżek. Malutki, ale prężny offowy Teatr Układ Formalny z Wrocławia ściąga do roboty Agatę Dudę-Gracz. Ta proponuje repertuar rzadko realizowany w takich miejscach: Fedrę, kompilację Eurypidesa i Sary Kane, zapominanej już trochę brytyjskiej brutalistki z końca ubiegłego wieku. Spektakl ma się nazywać Fedra, czyli historia flanelowego wstydu i ma się rozgrywać w głowie skromnej bufetowej z pewnego teatru, do roli której zostaje zaproszona jedna z głównych aktorek muzycznego Teatru Capitol. Pracowały razem już kilkakrotnie, choćby przy szekspirowskich projektach reżyserki. Tu musi być uskromniona, poczciwa w swojej flanelowej piżamce, żeby budował się kontrast dla kolorowych, ekspansywnych światów uruchamianych na scenie. Ale jest coś w samym jej bezwzględnym skupieniu, napięciu sylwetki, nieruchomej twarzy pierrota, na której rozpuszczają się czarne łezki, co nie pozwala wątpić, projekcją czyjej samotności i marzeń jest cała opowieść.
Jakub Szyperski [nadzieje]
Jego skala zdaje się nie mieć końca, tak pełnogłosowa, jak falsetowa. Trudno wyodrębnić jego postać z zespołowo w samej istocie tego słowa poprowadzonej przez Annę Srokę-Hryń wizji twórczości Ewy Demarczyk Z ręką na gardle. Zgranie siódemki wykonawców, dużo zbiorowych songów, jednolitość stylistyczna tak muzyczna, jak wizualna – wszystko to są nieprzeciętne walory tego niezwykle udanego widowiska, pomysłowością przestrzenną niemal rozsadzającego Scenę w Baraku warszawskiego Współczesnego. Ale jednak, nie uwłaczając w niczym koleżankom i kolegom, jego Ćma (takie imiona nadała reżyserka postaciom) ściąga uwagę krystalicznym brzmieniem wysokich nut, ale i gracją ruchów, postawą sceniczną, umiejętnością znalezienia się w skomplikowanych układach tanecznych. Zawodowość, którą prezentuje, powinna być dla niego przepustką na każdą scenę muzyczną, ale może to tylko naiwność postronnego obserwatora?
Paweł Tchórzelski [zwycięstwo]
Nie no, już Firs? Bez przesady. Sędziwy kamerdyner z Wiśniowego sadu, co pamięta czasy sprzed nieszczęścia, czyli zniesienia pańszczyzny, to popisowa rola dla nestorów, a żywość i dynamika jego reakcji taką kategorię raczej wykluczają. Ale z wyraźną przyjemnością wpisuje się w napominanie i nieskuteczne porządkowanie prującego się na potęgę świata w inscenizacji Łukasza Kosa. Sezon w Teatrze im. Horzycy w Toruniu miał klasyczny, ale nie wiem, czy jest do końca zadowolony ze swego Sganarela w Don Juanie; w rozpasanej widowiskowo i targanej skojarzeniami od ściany do ściany inscenizacji Michała Kotańskiego miejsca na dobitne wyznanie wiary, że dwa razy dwa jest cztery, trochę nie było. A ja go ciągle pamiętam z zeszłego sezonu, z Nocy i dni z monologu marginalnej postaci, Lucjana, zdruzgotanego śmiercią żony, wyznania, które skupionym bólem zatrzymywało całą widowiskową karuzelę.
Katarzyna Ucherska [na fali]
Z wielką frajdą patrzę na jej zwinność i akrobatyczne wygibasy w Zesłaniu, adaptacji pamiętników Konstantego Wolickiego wpisanej w praktyki sceniczne Mikołaja Grabowskiego. Umie mądrze bawić się formą, grać dystansem do kolejnych sytuacji, w okamgnieniu spinać się do sekwencji serio; rola jest migotliwa, bogata. Znalazłbym sporo dobrych wspomnień z jej dawnych ról w warszawskim Ateneum, a tu muszę mówić o roli w Alicji w krainie snów, w której mnie nie przekonała. Muszę, bo to jest zawodowa robota, konsekwentna, na pewno ważna w jej portfolio. Co (dla mnie!) nie gra? Może sama koncepcja Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk i Wawrzyńca Kostrzewskiego wykorzystania Alicji w krainie czarów do opowieści inicjacyjnej, gdzie wątki z baśni Carrolla zinterferowane z traumami dojrzewania, szkolnymi i osobistymi, zdają się tworzyć coś w rodzaju metaforycznej bani, która w moim odczuciu przytłoczyła aktorkę, mocno ograniczając jej naturalną ekspresję. Nic nie poradzę, jako nastolatkę z problemami wolałem ją we Wszechmocnych w sieci w Teatrze Kamienica, świetnym spektaklu tegoż Kostrzewskiego. A na następne role pilnie czekam.
Kateryna Vasiukova [na fali]
Teatry polskie pięknie podjęły obowiązek pomagania uchodźcom z Ukrainy, wiele osób znalazło zatrudnienie w zespołach. Ale potem trzeba było wymyślić sposób ich wykorzystania w pracy scenicznej. Nie było to proste. Mamy bardzo niewiele doświadczeń w tworzeniu wielojęzycznych spektakli; to się pewnie będzie zmieniać, ale idzie dość powoli. Dlatego bardzo cieszy jej dobre i różnorodne odnalezienie się w inscenizacjach Teatru Śląskiego w Katowicach. W celnie nakreślonym obyczajowym portrecie swojej rodaczki rozdartej między więzami rodzinnymi a lojalnością wobec polskich pracodawców, którzy jej zaufali (Zanurzenie Michaela Rubenfelda i Marcina Wierzchowskiego). W odważnej obyczajowo, niemej (poza ostatnią sekwencją), roli lesbijki Poli w grotesce Węgla nie ma Przemysława Pilarskiego i Jacka Jabrzyka. Także wśród symbolicznych ofiar przemocy w Łaskawych Jonathana Littella i Mai Kleczewskiej, gdzie samą znękaną sylwetką przyciąga wzrok. Czego jej życzyć? Następnych ważnych ról? Czy szansy powrotu?
Paulina Walendziak [zwycięstwo]
We wsi Głucha Dolna (skąd Hamlet Ivo Brešana) wszyscy noszą mało twarzowe gumiaki, ale tylko ona skutecznie buduje resztę sylwetki dziewczyny nerwowo podciągającej dżinsy, bo bluzeczka jest seksowna, ale przykrótka. Brzdąka na gitarze przed każdym, kto słucha czy nie słucha, wyśpiewuje płaskim głosem angielskie przeboje, ewidentnie nie rozumiejąc żadnego słowa. I w pewnej chwili naprawdę staje się Ofelią. Gdy zrozumie, że z głupoty zakapowała ukochanego, mrocznieje, zamyka się, już tylko nuci sobie coś do środka. Świetnie zbudowana, konsekwentna rola w przedstawieniu Roberta Talarczyka. A w innym przedstawieniu łódzkiego Nowego, w Dobrze ułożonym młodzieńcu Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina najwyraźniej dobrze się czuje w zadaniu, w jakich jej raczej nie obsadzano. Nie musi szukać charakterystyczności, chować się za postacią; w imieniu żony transpłciowego bohatera mówi ze sceny słowa, w których dźwięczy, wolno sądzić, jej osobisty ton, rozsądek i ogień emocji. Biegunowo różne zadania aktorskie, nazwijmy je ramowe, a między nimi pole do przyszłych kreacji, na które można się z cicha (żeby nie zapeszyć) z góry radować.
Małgorzata Zawadzka [mistrzostwo]
W tym minimalistycznym spektaklu, jakim jest Pewnego długiego dnia Eugene’a O’Neilla w Starym Teatrze, tylko ona ma prawo do zmian kostiumu. Niemal niedostrzegalnych, ale na tle niezmiennego białego ekranu mających siłę znaku. Gra Mary Tyrone, morfinistkę. Od pierwszych wejść, gdy pozornie zwyczajne kwestie brzmią, jakby były czymś podminowane, wiemy, że to nie będzie rola z realistycznej amerykańskiej dramaturgii. Jej kolejne monologi stają się, jako się rzekło, w coraz większym stopniu rodzajem arii (bez muzyki), liryczną ekspresją stanów duszy odrywającą się coraz mocniej od ziemi. Przestaje widzieć partnerów, zmienia sukienki, od któregoś wejścia jest boso, potem już w nocnej koszuli, przesuwa się wzdłuż ekranu, jakby płynęła po wodzie. Skojarzenie z Ofelią jest przemożne, ale u Szekspira jest jedna scena, a tu mamy wielominutowe, chwytające za gardło osuwanie się w obłęd. Zaprojektowane przez aktorkę i Luka Percevala z czułością i precyzją, jakiej nasze sceny nie widziały od nie wiadomo kiedy.
Beata Zygarlicka [mistrzostwo]
Spartakus w szczecińskim Współczesnym jest w swojej zasadniczej części adaptacją reportaży Janusza Schwertnera o koszmarze polskiej psychiatrii dziecięcej. Adaptacją znakomitą w każdym wymiarze, koncepcji plastycznej, muzycznej, reżyserskiej. I aktorskiej, w ramach której starszym członkom zespołu przychodzi grać bezbronne, bezwolne, przedmiotowo traktowane dzieci, a wynikająca z tego niedosłowność, metaforyczny nawias, zdejmuje z opowieści interwencyjny charakter, czyni spektakl bolesnym krzykiem protestu. Trochę szlag trafia, gdy się czyta, jak komentatorzy niechętni Jakubowi Skrzywankowi za doklejenie do spektaklu finałowej sceny z innego porządku – ślubu par homoseksualnych – raczą pogardliwie nie zauważać niepospolitej klasy artystycznej, jaką ta główna część widowiska może się pochwalić. Gra w niej jedną z pacjentek, nadpobudliwą, trudną, ale wciąż niewyzbytą ludzkiej życzliwości, wkłada w rolę swoje ciepło znane dobrze bywalcom szczecińskiej sceny. A w spektaklu Grunwald rekonstrukcja Eweliny Węgiel i Anny Mazurek, pół dokumentarnej a pół fantastycznej etiudzie o jakiejś rocznicy bitwy pod Grunwaldem, w przyszłości, ale z ładunkiem dzisiejszych emocji, też potrafi się celnie, żarliwie i dowcipnie znaleźć.
Mariusz Żarnecki [zwycięstwo]
Przez lata kojarzyłem go raczej z lżejszym repertuarem, którego na afiszu gdyńskiego Miejskiego nigdy nie brakowało. Przełomem, przynajmniej w moich obserwacjach, był Kursk, sztuka Pawła Huellego wystawiona przez Krzysztofa Babickiego na Darze Pomorza, opowiadająca o losie łodzi podwodnej, której załogę rosyjskie władze skazały na śmierć, byle nie skorzystać z pomocy innych krajów. Grał markiza de Custine, z uszminkowaną twarzą, tanecznym krokiem schodził po wąskich schodkach pod pokład okrętu, długi czas zachowując lekkość i wyższościowy uśmieszek, bardzo powoli i dramatycznie spływający mu z twarzy. Podobnie pomyślaną rolę kogoś, kto usiłuje zrozumieć i rozważyć wypadki, ku którym został posłany, gra w inscenizacji Jądra ciemności przygotowanej przez tę samą ekipę (Huelle adaptował Conrada) i w tym samym miejscu. Jako Marlow jest w swej dociekliwości znakomitym partnerem Kurtza granego przez Piotra Michalskiego. Chciałem dla wzbogacenia portretu zobaczyć go jeszcze na Scenie Letniej w spektaklu według Szymona Jachimka, gdzie był zapowiedziany jako Technolog betonu, oraz Żona Szejka(!), ale nie było mi dane.
Agnieszka Żulewska [zwycięstwo]
Jak się państwu podoba w tej chuście i wzorzystej sukni? A gdybyście ją jeszcze zobaczyli, jak sterana wraca z pracy i zzuwa pantofle, a wyciągnięte na blat stołu stopy masuje jej czuły mąż. TR Warszawa wystawił montaż trzech jednoaktówek ukraińskiej uciekinierki Leny Laguszonkowej Mój sztandar zasikał kotek. Kroniki z Donbasu. Aleksandra Popławska włożyła dużo wysiłku, by zapewnić inscenizacji efektowną, widowiskową formę. Ale tekst, który służył widowisku, pozostał opowieścią stricte realistyczną, z postaciami nakreślonymi plastycznie, ale stereotypowo przewidywalnymi. Z babcią, wiejską szeptunką, sklerociałym dziadkiem, wąsatym ojcem, mamą z tymi zmęczonymi stopami, sąsiadką nauczycielką i mnóstwem innych osób, na czele z główną bohaterką marzącą o wielkim świecie (czyli o Moskwie!). Więc aktorom progresywnego teatru, ćwiczącego od lat wszystkie możliwe postdramatyzmy, przyszło odkurzyć sobie granie, którego od lat na naszych scenach się już właściwie nie używa: dosłowne, konwencjonalne, ilustracyjne, rodzajowe, z zamaszystym jednoznacznym gestem, bez nijakich dystansów albo brania w nawiasy. I wiecie państwo? Może dostanę po łapach, ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że sprawiało im to po prostu przyjemność.
W każdym razie życzę im tego. Jak i wszystkim aktorom w swojej robocie,
Jacek Sieradzki