EN

3.09.2024, 11:54 Wersja do druku

Subiektywny spis aktorów teatralnych. Edycja trzydziesta druga

Marta Ankiersztejn / mat. teatru

Przenosić akcję Zemsty do świata filmów gangsterskich? Nie ma w tym przecież sensu. Aliści, tu Państwa zaskoczę, zabieg nie musi być szkodliwy. Szkodliwy byłby, gdyby punktem wyjścia była histeria i rozpacz: psiakrew, znów lektura do grania przedpołudniami dla znudzonych szkół, te kontusze, peruki, ten ośmiozgłoskowiec, mocium panie, me wezwanie. Dzieciaki nas rozjadą. Dajmy im coś, co znają i lubią, co je zajmie. Pal sześć sensy, niech się nimi męczą nauczyciele.

Niczego takiego nie czuć w inscenizacji Fredry w warszawskiej Komedii i już to jest dobre. Michał Zadara zdaje się doskonale rozumieć, że teatralnym złotem w tym klasycznym utworze nie jest ani fabuła, ani obrazek z przeszłości, tylko czysty żywioł aktorski. Słowa i sytuacje. Monologi i dialogi, w których jest dynamika, energia, nieustanne sprzeczne intencje pełne komediowych kompromitacji, pod śmiesznostkami i przybieraniem fałszywych póz składające się na portrety żywych osób. Wcale nie przedpotopowych. Niesionych czytelnymi emocjami, choć włożonymi w wiersz i słownictwo niedzisiejsze, ale przecież, nie przesadzajmy, zrozumiałe. Tylko to trzeba tak przeczytać, jak się już prawie niczego nie czyta. Zajrzeć pod każde słowo i znaleźć w nim clou – impuls aktorski, istotny powód jego wypowiedzenia, żart, złośliwość, paradoks, nieoczekiwany kontekst. A potem tak ustanowione zadania nasycić teatrem: napędem gry, brawurą solówek, uważnym partnerowaniem. I jeszcze strzec się przefajnowania, choćby pod naporem oczekiwań rozbawionej widowni. Gdy się skutecznie rozkręci taki teatralny propellerek, właśnie tak, jak się udało Zadarze i zespołowi w Komedii, to owo ulokowanie akcji nie w szlacheckim zamku, tylko w gangsterskim barze i danie bohaterom do ręki rewolwerów zamiast szabli „demeszki” będzie, proszę mi wierzyć (a jak się uda, to i sprawdzić), marginesem, głupstwem. Zewnętrznym sztafażem.

A to mi niespodzianka! Podobnie myślał niemal pół wieku temu Zygmunt Hübner w swojej niezapomnianej Zemście. Nadał jej był formę próby – w małej sali, bez dekoracji, z zamarkowanymi śladami kostiumów nakładanych na współczesne ubrania. Radykalnie unieważnił historyczny koloryt i tradycyjne widowisko, koncentrując bez reszty uwagę widzów na tym, co się rozgrywa i stwarza między aktorami. Wystarczyło, tak jak i wystarcza dziś, przynajmniej w moich oczach.

A w przedstawieniu Fredro. Rok jubileuszowy dwie damy Narodowego, Anna Seniuk (która notabene wtedy, u Hübnera, była Podstoliną) i Ewa Wiśniewska siadają sobie przy stoliku i toczą dialog Klary i Anieli ze Ślubów panieńskich. Bez wysiłku, leciusieńko udowadniają, jak fenomenalnie można, nie będąc już dzierlatkami, skutecznie zagrać młodziutkie dziewczyny. Z całą naiwnością, ale i naiwną przebiegłością, z półinstynktowną, półświadomą kobiecą kokieterią, z wbijanymi sobie wzajem szpilkami i z pełnym wdziękiem, zniewalającym, zabawnym i trochę drapieżnym. Można patrzeć z rozdziawionym pyskiem na ten kunszt podkładania sensu pod każdą wymawianą frazę. I widzieć, jak nabierają ciała prawdziwie młode istoty lepione z samego tekstu i z aktorskiej mocy kreacji.

Ten sam dialog pojawia się w przedstawieniu kilka scen wcześniej w wykonaniu pary młodych aktorek. One z kolei grają tak, jakby miały zademonstrować cały arsenał sposobów, z którego przeciętny teatr czerpie dziś do mordowania Fredry: pośpieszne przelatywanie kwestii, byle jaka interpretacja, fałszywe rozkładanie akcentów, niewrażliwość na formę, a przede wszystkim kompletna, nieskrywana obojętność. Cóż za niewdzięczne zadanie! Bo przecież reprezentantki najmłodszych pokoleń w Narodowym z pewnością umiałyby zagrać rzecz jak należy, gdyby tylko chciały. Czy ktoś może wątpić?

Składam nową edycję tego nieprzyzwoicie długowiecznego subiektywnego spisu, będącego zestawem notatek na temat dokonań aktorskich sezonu. Jego zasady utrwaliły się już, myślę, dobrze, od wielokrotnego powtarzania, może więc tylko jedna porządkująca uwaga. Staram się wciąż oglądać dużo spektakli w miarę sił i możliwości, te robią się jednak ograniczone i wiem, że nie dotarłem w tym roku na parę istotnych premier, nawet nie tak geograficznie odległych. Nie dałem rady. Więc tak: artyści obecni w spisie są oczywiście z wyboru. Nieobecni po trosze z przypadku. Ale i z wyboru po trosze też.

Jacek Sieradzki

fot. Bartek Barczyk/mat. teatru

Bożena Adamek [zwycięstwo]

Filigranowa sylwetka, niemłoda twarz, dziecięcy uśmiech, jasna energia. Czemu taka właśnie Isia w Weselu Mai Kleczewskiej, dziewczynka wyganiająca Chochoła w wykonaniu doświadczonej aktorki? Może jako znak przymierza między dawnymi a nowymi laty w tym przedsięwzięciu, które z jednej strony proponuje radykalne interpretacje (zgodnie ze sparafrazowanym hasłem „Wesele, czyli co jest w Polsce do myślenia”), a z drugiej szanuje tradycję, choćby pamiętając o rocznicy prapremiery dramatu na tej scenie, wtedy jeszcze nie imienia Słowackiego. Byłażby to więc Isia z tym samym od dziesięcioleci, dźwięcznym „huś, ha, na pole” i Chochoł, który teraz, po nowemu stał się tańcem, nie słowem? Jest o czym pomyśleć. Artystkę miło widzieć w dobrej formie. Pamiętam sprzed paru chwil w krakowskim teatrze jej rolę gwiazdy „mułłowizji” w grotesce politycznej Magdaleny Fertacz Tysiąc nocy i jedna. Szeherezada 1979, a zwłaszcza wstrząsającą mowę opiekunki przedszkolaka lat czterdzieści, bolesnej Mamy Kangurzycy w Debilu Maliny Prześlugi, epizod, który unieważnia pretensje o nieczułość zgłaszane wobec tego spektaklu Piotra Ratajczaka.

fot. Rafał Meszka/mat. teatru

Kamilla Baar [zwycięstwo]

Kim jest ten Norweg, co jesienią dostał Nobla? Dramatopisarzem? To czemu żadne teatry w Polsce go nie grają, poza jedną, na wpół offową sierotką? Ano nie grają, bo twórcom zginął z radaru nie tylko Jon Fosse, ale i cała, wciąż żywa połać światowej literatury, gdzie pisarze zajmują się psychologicznymi portretami naszych bliźnich, tkając te konterfekty z konfliktów jawnych, duszonych w sobie i niedopowiadanych, często na dodatek wkładając je w formy niedosłowne, metaforyczne, przypowieściowe, albo groteskowo wyostrzone. Dobrze, że Adam Sajnuk czuje to wyzwanie i umie poprowadzić parę aktorów. Jej rola w Matce i dziecku nie jest tak całkiem Fossowska, bo aktorka dużo dogrywa tam, gdzie pisarz chciałby może częściej zawiesić głos. Ale ten dramat matki, która kiedyś zostawiła syna rodzicom, chcąc, jak to się mówi, realizować siebie, a teraz, w konfrontacji z chłopakiem już dorosłym jest histerycznie bezradna wobec własnej winy, pożądająca bliskości i organicznie do niej niezdolna, poprowadzony jest fantastycznie: ze wściekłą rozpaczą, z niemal ekshibicjonistyczną otwartością i z dojrzałą goryczą odrzucającą łatwe pocieszenia. Dlaczego takich ról, takich zadań, takiego widzenia aktorskich powinności ze świecą szukać w miłych stołecznych „teatrach środka” a honor domu, nie tylko w kwestii grania noblistów, musi ratować, i chwała mu za to, bezdomny, wynajmujący sale na występy Teatr WARSawy?

fot. Dawid Stube/mat. teatru

Maria Bruni [na fali]

Ukraińska uchodźczyni w ramach rezydencji w poznańskim Nowym napisała, wyreżyserowała i gra jedną z ról w dwuosobowym komediodramacie, w którym wojna jest, ale jako składowa dorosłego świata Ukrainki i Polaka, a nie jako pilny temat, któremu sztuka ma dać należne świadectwo. Dwójka młodych ludzi, artystów. Poznali się na studiach plastycznych, pokochali, odkochali, rozwiedli, ale wciąż są razem, żyją w Krakowie w wielkim mieszkaniu, w którym gdzieś obok umiera ich profesor-dobroczyńca, a większość pomieszczeń to dla nich tytułowe i symboliczne Zamknięte pokoje. Ona jest i ofiarą, i modliszką, która trzyma samca we włochatych łapach, pozycjonuje się jako Małgorzata (choć Bułhakowa nie znosi), górując nad impotentnym mistrzem. Emocjonalnie kameleonowa, roznosi sobą malutką przestrzeń Trzeciej Sceny, nie boi się psychicznego pobrzydzania swojej bohaterki, choć oczywiście świadomie operuje jej urodą i urokiem. Jest w takim konglomeracie wschodniej emocjonalności z pozachodniemu wyliczonym chłodem portretowym skuteczna i wiarygodna. Co nasz teatr znajdzie dla niej?

fot. Krzysztof Bieliński mat. teatru

Malwina Brych [na fali]

Nikt już chyba nie zagra prostodusznie żadnej komedii Shakespeare’a i podobnych dzieł konwencjonalnej klasyki. Kobieta, która kocha odpychającego ją mężczyznę i podejmie kosmiczną intrygę, by go dowlec do ołtarza, przy którym Wszystko dobre, co się dobrze kończy? W dobie mobbingu i stalkerstwa?! Przedstawienie Szymona Kaczmarka z kaliskiego Teatru im. Bogusławskiego, świetnie przyjęte na Festiwalu Szekspirowskim, nie jest ani naiwne, ani doktrynalnie demaskatorskie, idzie środkiem jako opowieść o ludziach skupionych na swoich dążeniach w stuprocentowo cynicznym i skłamanym świecie. Jej Helena prawie się nie uśmiecha. Przeczołgana przez pogardę otoczenia ani przez chwilę nie zabiega o współczucie widowni, choć pewnie byłoby to standardowym odruchem aktorskim. Idzie po swoje, zostawiając nas z pytaniem, czy jej miłość jeszcze może być radością, czy jest już tylko obsesją, a pytanie to dalece wystaje poza konwencjonalną fabułę. Świadomie i konsekwentnie prowadzona rola. Aktorkę pamiętam jeszcze jako Kubę Wirusa, gazeciarza, bodaj najsympatyczniejszą i najlepiej dookreśloną postać w Złym Tyrmanda zaadaptowanym w Kaliszu przez Radosława Rychcika.

fot. Magda Hueckel/mat. teatru

Arkadiusz Brykalski [na fali]

Czy aktorowi z teatru, co się lubi wtrącać, uchodzi mieć tak rozrywkowy w sumie sezon? Który zaczął się od sympatycznego i fachowego telewizyjnego przedstawienia Apetytu na czereśnie Agnieszki Osieckiej (reż. Anna Sroka-Hryń). Potem były dwie wtrącalskie premiery warszawskiego Powszechnego Przypadkowa śmierć anarchisty Dario Fo i Człowiek z papieru. Antyopera na kredyt. Obie dotykające dramatycznych kwestii: pierwsza przemocy na policyjnych komendach, druga polityki mieszkaniowej i bezdomności. I obie sięgające po formy ostentacyjnie nieprzystające do powagi spraw: pierwsza (reż. Michał Zadara) w konwencji slapsticku, druga (reż. Jakub Skrzywanek) – rewii. Czy ten krzyczący kontrast treści i formy zadziałał? Niekoniecznie. To zresztą najtrudniejsze (choć, gdy się uda, najmocniejsze): złapać śmiech za gardło, wyhamować beztroskę rozbawionego widza. Ale nie do aktora o to pretensje; w obu dziełach był na miejscu. U Zadary w Zemście (Komedia, Warszawa) jest Cześnikiem, też fachowo zrobionym. A ja widziałem go jeszcze na Festiwalu „Carpe Diem” w Czarnolesie w poetycko-muzycznym spektaklu Magdy Smalary Ildefons. Facet księżycowy i to z niego zostanie mi w pamięci ze swoim szukaniem żartu, absurdu, ekwilibrystyki słownej i wzruszenia w starych, pozapominanych, czasem cudownych, czasem tylko chlapniętych tekstach Gałczyńskiego. To są zwykle wdzięczniejsze pola dla aktorskiej inwencji niż masywne projekty w słusznych intencjach.

fot. Tobiasz Papuczys/mat. teatru

Angelika Cegielska [zwycięstwo]

Powinienem poczekać, w ostatnim dniu sezonu dała premierę spektaklu Mary Poppers, który Paweł Soszyński napisał był, jak czytam, specjalnie dla niej. Nie zdążyłem dojechać. Ale muszę odnotować jej scenę w spektaklu Nocny portier. Doświadczenie Seba Majewskiego, o kobietach w obozowym zamtuzie w Gross Rosen. Nazywano je wdzięcznie Juliami, ale nie tylko obóz był koszmarem. W białej, zapiętej pod szyję sukni, wryta w krzesło, nie podnosząc głosu, opowiada o odczłowieczeniu – i gdy odbierano jej imię, i gdy nadzorca burdelu na rozkaz oficera defekował na nią, i gdy już po wojnie odmawiano jej statusu więźniarki, bo musiałaby przyprowadzić dwóch świadków, a ci mieliby opowiadać urzędnikom, jak ją po kolei gwałcili. Ma puste oczy. I w tym skierowanym w przestrzeń, niewidzącym wzroku przegląda się wszystko, co padło w słowach: upokorzenie, utrata tożsamości, złudzeń, rezygnacja i cynizm obronny. Nie do odzobaczenia. Związana od lat z wałbrzyskim Teatrem im. Szaniawskiego ma bogate portfolio ról zwykle komediowych, ale przewrotnych, wieloznacznych, takich jak w zabawie Martyny Majewskiej z pamięcią o Niewolnicy Izaurze czy w popisowym monodramie Cudowne i pożyteczne. O seksie.

fot. Przemysław Jendroska/mat. teatru

Dariusz Chojnacki [na fali]

Garstka widzów spektaklu Teatru Śląskiego granego w sztandarowym apartamencie na najwyższym piętrze hotelu Diament wychodzi na taras, a on nam objaśnia, co mamy w zasięgu wzroku w Katowicach. Przed chwilą tkwił głęboko w roli faceta, któremu rozjeżdża się małżeństwo i który jako terapię proponuje żonie powrót do korzeni, czyli do godki (Godej do mie), a teraz błyszczą mu oczy zupełnie inną miłością, spoza postaci. Od lat jest aktorskim porte parole Roberta Talarczyka w jego pięknie konsekwentnych pracach scenicznych nad śląskością. Tegoroczne doświadczenie ma jedyne w swoim rodzaju: dwukrotnie zagrał tekstem Artura Pałygi i w reżyserii Talarczyka ikoniczną postać Wojciecha Korfantego; wygląda jakby twórcom zostało za dużo materiału, a może raczej, żeby zostać przy krawieckich metaforach, spróbowali odmiennego kroju? W Hotelu Korfanty (Teatr TV) gra polityka na krótko przed śmiercią w 1939, przejechanego śmiertelną chorobą, pełnego wątpliwości i obaw co do sensu podejmowanych działań: jest w tej niepodręcznikowej sylwetce nietuzinkowego człowieka wręcz elektryzujący. Ale zamiar wykreowania superbohatera, którego twarz na plakacie fani wieszaliby nad łóżkiem (Korfanty. Rebelia w Śląskim), okazał się poza zasięgiem: nie ten bohater, nie ta fabuła (dziecinnie naiwny pakt z diabłem?!), nie ta charyzma. Aktor najmniej winny.

fot. Natalia Kabanow/mat. teatru

Rafał Cieluch [zwycięstwo]

Dlaczego akurat on wrył mi się w pamięć w koralikowej rewii wyrównanych epizodów z Dramatu rodzaju męskiego Jakuba Tabaczka w reżyserii (świetna forma) Marcina Libera? Może dlatego, że ma do uwiarygodnienia sytuację ze szczytów surrealizmu: wuj, z którym jego bohater nie utrzymywał kontaktu, zaprasza go do Szwajcarii i idą w góry, gdzie w bryle lodu tkwią zamrożone przed laty zwłoki jego ojca. Ojciec był bliźniakiem wuja, a poprzez hibernację jest też dziś poniekąd bliźniakiem własnego syna. Jest w tym wariackim doświadczeniu jakaś oszałamiająca porcja liryzmu: miłość, tęsknota, zgubione życie z kimś bliskim, a on, rozdwojony na scenie (zob. zdjęcie), jest skupiony, wyciszony, kameralny, dojrzały. Śledziłem i notowałem w tym miejscu, jak w Teatrze im. Modrzejewskiej w Legnicy petryfikuje się jego pozycja koryfeusza, jak mu się z tym robi niewygodnie. Zwiał do Wrocławskiego Teatru Współczesnego, wpasowuje się w zespół, ma udane role (Woda w usta Sandry Szwarc). Powodzenia!

fot. Natalia Kabanow/mat. teatru

Klaudia Cygoń-Majchrowska [nadzieje]

Sztuką Feblik Małgorzata Maciejewska wygrała pierwszą edycję Konkursu im. Tadeusza Różewicza. Teatr Miejski w Gliwicach, który jest organizatorem Konkursu, przygotował jej prapremierę w formie spektaklu internetowego, a tak naprawdę typowego dzieła teatru telewizji. Widowisko wiosną wyemitował kanał TVP Kultura, poszło i przeleciało, pies z kulawą nogą go nie odnotował. W czym jest strata nas wszystkich, bo realizacja Lecha Mackiewicza udatnie chwytała rozmaite cenności tej dziwnej sztuki z wykreowanym na własny użytek osobnym, niepotocznym językiem, z czymś w rodzaju rodzimego realizmu magicznego, z pomieszaniem obyczajowych realiów i bajkowych tajemnic. Dużo lepiej to wyszło niż poprowadzona kulą w płot realizacja w Narodowym, z której się czerpie opinie o samym dramacie, krzywdzące. Warto zobaczyć gliwicki spektakl (jest na stronie Teatru), a ona jest tam niezwykle przekonująca, lekka w roztańczeniu, rozpięta między prowincjonalno-dziewczyńskimi lękami, a zatopieniem w swoim nie do końca zrozumiałym świecie. Na macierzystej scenie celnie zagrała też zakochaną w sobie i w swoim smartfonie Żywą Lalkę ze spektaklu Piotrów Rowickiego i Ratajczaka przewrotnie przedstawiających egzystencję przeciętnej polskiej kamienicy jako Freak show.

fot. Maciej Kuroń/mat. teatru

Karol Czajkowski [nadzieje]

Oglądam dyplomy w szkołach teatralnych, próbuję robić sobie wstępne notatki o tych adeptach, którzy zwrócą na siebie uwagę. A potem szukam ich nazwisk na afiszach. I nieczęsto znajduję. Wiem, część się zapada w tysięczne seriale, które przynoszą nieporównanie większą rozpoznawalność i ustawiają życie, choć niekoniecznie pieszczą ambicje. Część tuła się w oczekiwaniu na sporadyczne propozycje, niektórzy zmieniają zawód. A nagminna kiedyś porada życzliwych profesorów: idź na prowincję, pograsz dużo, zdobędziesz praktykę, potem będziesz szukał sobie lepszych miejsc – brzmi dziś jak naiwna klechda z przedpotopowego świata. On, którego pamiętam z dyplomów Anny Wieczur i Anny Sroki-Hryń, poszedł tą drogą, jest w Teatrze im. Mickiewicza w Częstochowie, dziwnej firmie, w której od paru lat nie może się wykokosić żaden formalny lider artystyczny. Ale nie może narzekać, przynajmniej na te dwa zadania, które widziałem: w Polowaniu, ciekawie, z łamanym realizmem zrobionej przez Piotra Pacześniaka prapremierze sztuki Ishbel Szatrawskiej i w Uroku likwidacji, muzycznym portrecie lat dziewięćdziesiątych wyreżyserowanym przez Agatę Biziuk. Ze stawianiem jego losu za wzór nie będę się jednak wygłupiać, wcale zresztą nie wiem, czy by chciał.

fot. Dawid Linkowski/mat. teatru

Malwina Czekaj [nadzieje]

Mleko w tubce to jeden z najlepszych i najsympatyczniejszych spektakli portretujących lata dziewięćdziesiąte, który to temat zaprzątnął w mijającym sezonie nieoczekiwanie dużą grupę artystów. Skromne widowisko Agaty Biziuk poniekąd pokoleniowe, choć wspomnienia młodych wykonawców są głównie przedszkolno-szkolne (szkicują za to rodziców, niekiedy z mimowolnym okrucieństwem), cieszy przenikliwością w przypominaniu doświadczeń, które, chcemy czy nie chcemy, kształtowały nową zbiorową wyobraźnię. Dzieło firmuje Fundacja Analog, aktorzy po wydziałach lalkarskich w Białymstoku i Wrocławiu, są mocniej lub słabiej pozaczepiani w różnych miejscach, nie są skazani na wspólną offową poniewierkę. Wysoka, z włosami na zapałkę, ściąga uwagę, imponuje przebojowością, pomysłowością, poczuciem humoru. Zagrany na koniec sezonu Ariel zmagający się z niejasną tożsamością płciową, żądający wolności nie tam, gdzie się ją zwykle w Burzy lokuje, był świetnym zadaniem na jej temperament i wokalną moc; szkoda że Burza. Prequel, właściwie parafraza szekspirowskiej fabuły, wyprodukowana przez Gdański Teatr Szekspirowski, utonęła w łatwiznach i inscenizacyjnym chaosie.

fot. Jarosław Niemczak/mat. teatru

Katarzyna Dąbrowska [zwycięstwo]

Ona chce, on już nie może. Trzeba kosmicznej bezpruderyjności Hanocha Levina, by z niesfinalizowanego stosunku uczynić metaforę walki z przemijaniem, czepiania się przeciekającego przez palce życia, pragnień od dawna wygaszanych, a przecież tlących się gdzieś pod spodem. I trzeba odwagi Adama Sajnuka, reżysera Handlarzy gumek i jego aktorów, by ten, nazwijmy to, seksualny egzystencjalizm podać na tacy bez cenzury, choć też bez wulgarności i prowokowania lepkich spojrzeń widzów warszawskiego Teatru 6. piętro, niekoniecznie aż tak wolnych od pruderii. Pożądanie ujawnia się w swoistej gimnastyce, w wężowych ruchach ciała sprężonego, niezmordowanego i, by tak rzec, odmawiającego przyjęcia do wiadomości nieuniknionego rozczarowania. Także w sposobie bycia, od początku do końca pełnym oksymoronów: oschle kokietliwym, odpychająco wabiącym. Co za rola! Telewizyjny Apetyt na czereśnie wypada tylko dorzucić na deser. I tam, i tu świetnie śpiewa; Sajnuk przypomniał, że Levin, bestia, pisał był te swoje przekroczenia mieszczańskich poczciwości jako wodewile(!), dla izraelskiej publiczności naturalne; nasi realizatorzy zwykle piosenki skreślali.

fot. Łukasz Giza/mat. teatru

Rafał Derkacz [na fali]

Aktor charakterystyczny to skarb – mawiało się kiedyś za kulisami teatrów. Dziś te stare szufladki emplois przemieszały się dokumentnie, ale nieamancki wykonawca z profesjonalnym głosem zawsze będzie pożądany i to wcale nie tylko w teatrach muzycznych. O uwagę starał się już w konkursach na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, pamiętam go nieśmiałego, prowincjonalnego w Pod twoim oknem Przybory i Wasowskiego, czy w Nie opuszczaj mnie Brela z równoległym odbieraniem komórki, co z początku wyglądało na głupi greps, a na koniec okazywało się misternie obmyśloną etiudą. Wylądował we wrocławskim Capitolu, dał się zauważyć w Cesarzu reżyserowanym przez Cezarego Studniaka, w tym sezonie ciągnie z powodzeniem główną w spektaklu Mateusza Pakuły, romantyczno-farsową rolę kosmologa wybierającego Złote płyty do wysłania w kosmos (tudzież wspaniale śpiewa przebój Eltona Johna i Kiki Dee z lat siedemdziesiątych, kiedy toczy się akcja). Ale też urywa się czasami do Fundacji Analog, by w Mleku w tubce Agaty Biziuk powspominać najntisy, czyli lata młodości i jest w tym zadaniu chyba najbardziej wniebowzięty.

fot. Robert Jaworski

Helena Englert [nadzieje]

W takich przypadkach zawsze rodzi się podejrzenie, że zainteresowanie mediów i komplementy krytyki mają podtekst z jakiegoś „pudelka”. Zwłaszcza, że Władca much w warszawskim OCH-Teatrze (reż. Piotr Ratajczak) jest przedstawieniem co się zowie zespołowym, z dość wyrównanym poziomem i rozdzielanych zadań, i wykonania. A jednak jej Simon bezwzględnie zasługuje na zdwojenie uwagi. Od początku nie sposób nie zauważyć tego młodzieńca, jego nadwrażliwości bez ostentacji, jego niepodatności na grupowe odruchy rządzące uwięzioną młodzieżą na bezludnej wyspie. Zaś kluczowa scena dialogu z totemem, rozpoznania źródła pozornie zewnętrznego zła, odkrycia go w sobie, w zbiorowości i w każdym indywiduum – siłą wewnętrznej ekspresji młodej aktorki jakby wstrzymuje w miejscu całą, lekko nieznośną bieganinę wypełniającą spektakl. Ba, może jest tak naprawdę jedyną sekwencją wartą wyciągnięcia dziś z mocno postarzałej powieści Williama Goldinga? Brawa za debiut i pytanie, czy córka teatralnej pary zechce zawitać na deski sceniczne, czy też (oby nie) zje ją całą film, jak wielu rówieśnych.

fot. Marta Ankiersztejn/mat. teatru

Jan Englert [mistrzostwo]

Gra starość w tym sezonie. Nigdy tego nie robił, nawet w tytułach, które dawałyby do tego asumpt. Ale to zadanie, traktowane serio, nie dałoby się połączyć z tak dla niego charakterystycznym dystansem kpiny, ironii, wystawania – dyskretnego, niekiedy niemal niezauważalnego – poza rolę. Teraz to wyłączył i uderza w tony przejmujące. Jak w swoim spektaklu Fredro. Rok jubileuszowy, gdy z powściąganym, acz widocznym śladem wzruszenia wchodzi w ból starego pisarza, który wracając w rodzinne strony, nie może, po przebudowie drogi, odnaleźć źródełka. Było tu zawsze, a teraz nie ma. W Królu Learze Grzegorz Wiśniewski zabrał mu i butę władcy, i rozpoznawanie się w stadiach upadku, zatrudnił sobowtóra-tancerza łatwym gestem zdjęcia szatek sygnalizującego sięgnięcie dna, jakby aktor nie mógł tego poniżenia po prostu zagrać. Nie mógł jednak skreślić pożegnania z martwą córką i z wszelkimi, coraz bardziej upokarzającymi próbami odsunięcia nieuniknionego. Słucha się tego monologu z najwyższym przejęciem, czując ołowiany ciężar każdego słowa. Pamiętając przy tym, że Shakespeare napisał tam jeszcze parę niekoniecznych scen i wysyłając z głowy telepatyczne błagania do reżysera: niech pan tu stawia kropkę! Wyjdziemy z Narodowego z poczuciem uczestnictwa w czymś niesamowitym, niecodziennym. Nie posłuchał niestety.

fot. Mateusz Skwarczek/mat. teatru

Adam Ferency [mistrzostwo]

Gdy w głowie Bartosza Szydłowskiego pojawił się pomysł zrobienia w krakowskiej Łaźni Nowej spektaklu o Jerzym Urbanie, nad obsadą pewnie nie zastanawiał się zbyt długo. No bo przecież wystarczyło tak naprawdę pomalować artyście uszy na złoto. W roli wesołego wyprowadzacza z równowagi rozkłada całą paletę złośliwych chwytów, prowokacji i min, wiedzie publiczność za sobą jak w najlepszym stand-upie, śmieszy, tumani. Ale nie przestrasza i może to jest największy mankament i roli, i całego przedsięwzięcia, którego scenariusz napisał Piotr Rowicki na podstawie książki biograficznej Doroty Karaś i Marka Sterlingowa. Jakoś trudno się pogodzić, że ta wyjątkowa kanalia, ze swoją nietuzinkową inteligencją wprzęgniętą w taśmową produkcję świństw, może się tak beztrosko podobać ze sceny. Czy reżyser, zajęty batalią o dyrekcję Starego Teatru, czegoś nie dopatrzył? Aktor ma jeszcze na koncie w sezonie rolę w arcyfarsie Czego nie widać w reżyserii Piotra Cieplaka (warszawska Komedia). Szmirusa zajętego głównie polowaniem na butelkę whisky wykonuje fachowo, acz z jednoznacznym komunikatem do widowni: gram, ale mnie tu tak naprawdę nie ma.

fot. Przemysław Jendroska/mat. teatru

Marcin Gaweł [zwycięstwo]

Pierwszy raz zapamiętałem go (choć widziałem wcześniej) ze spotkania 320 metrów pod ziemią. W zabytkowej kopalni Guido, w roku 2013, w ramach znakomitego Festiwalu „Rzeczywistość przedstawiona”, który nowe, niemądre władze Zabrza właśnie likwidują, grał monodram napisany przez siebie oraz Zbigniewów Stryja i Kadłubka Synek. Rzecz była o odwiecznych tożsamościowych pytaniach Ślązaka, a spektakl zaczynał się odwinięciem korpulentnego artysty ze zwojów plastikowej folii, pod którą był nagi. Nigdy nie bał się ekstremalnych efektów, mocnej ekspresji, ogrywania nieamanckich warunków, doświadczenia zdobywał na rozmaitych scenach, zwykle bez stałego zatrudnienia. Dziś jest w zespole pierwszej śląskiej sceny, Teatru im. Wyspiańskiego w Katowicach, okrzepł, gra wiodące role. Kradnie show jako Kwikacz, główny macher świńskiej polityki w Folwarku zwierzęcym (reż. Jan Klata), jego ewolucja od ordynarnego demagoga do salonowego polityka w dobrze skrojonym garniturze przeprowadzona jest z bolesną zjadliwością. Pamięta się go jako niemieckiego żołnierza w Łaskawych Jonathana Littella (reż. Maja Kleczewska), jako Powstańca w telewizyjnym Hotelu Korfanty (reż. Robert Talarczyk). Z pomysłem Jacka Jabrzyka na obsadzenie mężczyzny w roli Katarzyny z Poskromienia złośnicy w sosnowieckim Teatrze Zagłębia niekoniecznie trzeba się zgadzać, ale zrobił rolę z całą dawną odwagą i z dzisiejszą pewnością środków.

fot. Bartek Barczyk/mat. teatru

Krzysztof Głuchowski [zwycięstwo]

Nie takiego Stańczyka malował Jan Matejko. Zafrasowany „błazen – wielki mąż” z tradycji scenicznej Wesela ustąpił miejsca w spektaklu Mai Kleczewskiej pewnemu siebie manipulatorowi. To zresztą generalne przesunięcie interpretacyjne: „osoby dramatu” z II aktu nie są tu ucieleśnionymi wyrzutami sumienia realnych postaci, tylko imperialnymi władcami ich wyobraźni. Kaduceusz, czyli czapka z „Gazety Polskiej”, zostaje wręczona Dziennikarzowi nie po to, by go zawstydzić, tylko by go, pardon za nowomowę, zadaniować. Celnie uchwycony jest portret bankietowego cynika i sybaryty, zachwyconego sobą w każdym dziabnięciu kanapki i uniesieniu kieliszka. Szkic z obserwacji władców naszych czasów? Słabiutką Komediantkę w krakowskim Nowym Proxima mógł sobie darować, ale jest oczywiste, że pokusa rzucenia ze sceny Tuwimowskiego Wiersza, w którym autor grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go w dupę pocałowali, była dla dyrektora, którego właśnie przestano odwoływać z szefowania Teatrowi im. Słowackiego, nie do odparcia.

fot. Sylwia Penc

Arti Grabowski [zwycięstwo]

Zda się idealnym odtwórcą roli Freddiego Mercury’ego w Królowej, biograficzno-widowiskowej opowieści Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie. Nie tylko poprzez charakteryzację. Tańczy, śpiewa, doskonale odnajduje się w scenach zbiorowych, końcówkę życia showmana odgrywa może z przesadzoną emfazą, ale wymusza to tekst. A przecież nie kończył żadnych szkół aktorstwa. Jest malarzem, artystą wideo, profesorem ASP, kuratorem interdyscyplinarnych działań a nade wszystko cieszącym się szeroką sławą, nieco skandalizującym performerem. Nie mam kompetencji, żeby komentować jego bogatą sylwetkę twórczą, wiem o niej zbyt mało. Patrzę na marginalny pewnie w jego działalności występ aktorski, w którym jest celniejszy i precyzyjniejszy od paru oglądanych przeze mnie zawodowych odtwórców postaci lidera grupy Queen, i pilnuję sam siebie, żeby pogonić cisnący się wniosek, iż może te wszystkie dyplomy uczelni są dzisiejszej sztuce widowiskowej kompletnie już zbędne. Na odwrót: trzeba walczyć ile sił o ich sens i potrzebność, a że są tacy, którym siła talentu sama przynosi to, co inni muszą wkuwać, niczego przecież nie przesądza.

fot. Krzysztof Bieliński/mat. teatru

Łucja Grzeszczyk [na fali]

Świat bohaterki Pustostanów Doroty Kotas na scenie Białostockiego Teatru Lalek jest płaski, ale nie dwuwymiarowy. W tych niby to narysowanych dekoracjach (zob. zdjęcie) ukrywają się zręcznie powkładane przedmioty, akcesoria, rekwizyty. Kolejne elementy wysuwają się jeden spod drugiego, a gadanie bohaterki dostaje wsparcia: patrzymy, co i z czego jeszcze aktorka wyczaruje, podziwiamy że tak pamięta, co jest pod czym schowane. I już nas ma. Cała misternie wymyślona przez Waldemara Wolańskiego i scenografkę Joannę Hrk maszyneria pracuje na aktorkę. Bo ostatecznie liczy się jej opowieść, nienużąca przez półtorej godziny. Sylwetka kobiety bawiącej nas infantylną bezradnością w zderzeniach z dniem codziennym tak uporczywie, aż wreszcie dociera do nas, że wszystkie clownady i dziecinady, ta urocza krzątanina, którą chłoniemy z nieco protekcjonalną sympatią, to zapewne, świadomie albo półświadomie przyjęta tarcza ochronna przed opresją naokoło. Co jest podane lekko, bez dramatyzowania, ot, z dyskretną łezką na końcu. Wyważenie: rzadka cnota w twórczości aktorskiej i teatralnej generalnie.

fot. Natalia Kabanow/mat. teatru

Anna Ilczuk [zwycięstwo]

Zbuntować się przeciw Krystianowi Lupie? Nie byle co, nawet gdy jest jasne, że to się dzieje na jego warunkach. Wyrywa się ze świata Domu Bernardy Alba, który jest częścią widowiska Balkony – pieśni miłosne, między rzędy widowni Piekarni, siedziby wrocławskiego Teatru Polskiego w Podziemiu, rąbie demiurgowi, siedzącemu z tyłu, wściekłą tyradę, jeśli dobrze rozumiem, swoim własnym tekstem, zakręconym jak wiele tu kwestii. Ma pretensje o wciąganie w erotyczne niepokoje i niespełnienia autora przedstawienia, wykrzykuje mu – i to jest najbardziej czytelny fragment – że miłość wiedzie do seksu, a seks do narodzin nowego życia. Jest w tym rozkręcona emocjonalnie do szaleństwa; miała na moim przedstawieniu zwichniętą nogę i było pewne, że zaraz rozchrzani ją sobie do końca. Aliści przy całym szacunku i do wysiłku, i do jego motywacji, trudno pozbyć się narastającego wrażenia, że cała kontrowersja obsesyjnie kręci się w kółko. W macierzystym warszawskim Powszechnym zagrała u Jakuba Skrzywanka (Człowiek z papieru. Antyopera na kredyt) nową wersję Krystyny Jandy z marmuru, i wyglądało, że nie bardzo wie, czy idzie tylko o parodię, czy o coś więcej.

fot. Sisi Cecylia

Irena Jun [mistrzostwo]

Niespełna godzina, teatralny minimalizm. Foyer warszawskiego Teatru Studio, stolik, egzemplarz, kilkudziesięciu widzów na krzesełkach, z boku kontrabas oraz perkusyjne instrumentarium Tadeusza Wieleckiego. I odrealniający dźwięk z jej gardła „cukrrrru, cukrrrru”, niczym godowe gruchanie synogarlic. Będzie przerywnikiem najdobitniejszych fragmentów dramatu Tadeusza Różewicza ułożonych tu w monolog Starej kobiety, co wysiaduje. Prowadzi kantylenę tekstu jak poezję, nie wybija profetycznych ostrzeżeń, łagodny głos rzadko twardnieje, ale w skupionym, przenikliwym spojrzeniu przeglądają się całe pola sceptycyzmu i stoicyzmu. Grała już tę sztukę jako monodram trzydzieści sześć lat temu(!); materiałem dzisiejszego spektaklu, równie bezcennym jak kunszt aktorki, są sfilmowane przez Piotra Lachmanna jej dialogi z Różewiczem. Ona chce dodać to i tamto z wierszy i innych tekstów, on mówi co tak, co nie, dlaczego nie. Broni integralności swej sztuki logicznie, ale i uważnie słuchając interlokutorki, ona zaś, szukając dla siebie dodatkowych narzędzi ekspresji, umie ową integralność w każdej decyzji szanować. Dość na tym, komentarze byłyby zbędną dydaktyką.

fot. Bartek Barczyk/mat. teatru

Marcin Kalisz [zwycięstwo]

Jeszcze chwilę temu był Hamletem, fakt że w poprzerabianej i obciętej inscenizacji Shakespeare’a, jeszcze niedawno obsadzano go jako młodo-średniego inteligenta z takimi czy innymi perypetiami typowymi dla wieku czy formacji. Nikt by nie przypuszczał, że Maja Kleczewska da mu w Weselu Czepca i że on stworzy jedną z najbardziej krwistych ról w tym spektaklu. Widać nie trzeba wyglądać jak z siłowni, żeby uwiarygodnić kwestię „było, jak go huknę w pysk”, a jego sceniczny chłop naprawdę potęgą jest i basta, nie tylko w rozsadzającej go energii, ale i w skumulowanej żądzy publicznego działania, ze wszystkimi zagrożeniami z niej płynącymi. Miał więcej w sezonie takich ról. W politycznej dramato-satyrze Lepper. Będziemy wisieć albo siedzieć na innej scenie Teatru im. Słowackiego (tekst: Jarosław Murawski, reż. Marcin Liber) jest drwiąco groźny, jak zaciśnięta pięść w antyestablishmentowych („Wersalu nie będzie”) tyradach ciskanych z proscenium w twarz poczciwym krakowskim spektatorom. „Nic tak nie aktywuje mózgu jak wkurw” – krzyczy. Zdaje się, że nie tylko aktorom z inteligenckim emploi taka konstatacja chodzi po głowie.

fot. Krzysztof Bieliński/mat. teatru

Agata Kulesza [mistrzostwo]

„Ja byłam kiedyś piękna, młoda. Ja miałam duszę, a nawet ciało. Wszystkiego dla mnie było mało. A teraz nic nie zostało. Co za szkoda”. Z jakimż wniebowzięciem wyśpiewuje, ba, wywrzaskuje ze sceny ten manifestacyjny song! I jak frenetycznie to się podoba widzom Matki w warszawskim Ateneum. Widać, jak bardzo potrzebny był jej płodozmian. Po sezonach psychologicznego grania pokomplikowanych, silnych kobiet (w filmie i w teatrze, vide Co wiem na pewno Andrew Bowella, którą to rolę, też z Ateneum, notowałem przed dwoma laty) możliwość wejścia w aktorstwo czysto formalne, grubokreskowe, fizyczne stanowiła dla niej frajdę widoczną w każdym geście i w partnerstwie z całym zespołem, który wlazł w zabawę z kopytami. Patrzę na to z pewnym dystansem, doceniając i potrzebę, i umiejętności, bo mam wrażenie, że gdy zdjąć stelaż formalny, to realnym tematem gry stanie się rozprawa rodzinna (zaborcza matka kontra synek wampirek energetyczny), a nie to w sztuce Witkacego jest najciekawsze. Ale to już spory z Anną Augustynowicz, a nie uwagi o roli.

fot. Wojciech Sobolewski

Magdalena Kuta [pytania]

Nie rozumiem. Szukałem w komentarzach autorów lepiej czujących poetykę Michała Borczucha wyjaśnienia, czemu to ta nie najmłodsza aktorka musi grać przez pół spektaklu Hansa Castorpa z Czarodziejskiej góry. Nie znalazłem, koleżeństwo piszące raczej wymigiwało się od odpowiedzi eleganckimi sformułowaniami, że ona „dobrze sobie poradzi z każdą rolą”. Prawda, tylko po co? To są może najprzykrzejsze momenty w obserwacji tego zawodu. Bo rola każdemu może nie wyjść, to naturalne w każdej pracy twórczej. Ale kokoszenie się, uczciwe i lojalne, w gniazdku zadania zadekretowanego w jakimś niedocieczonym, nietłumaczącym się logicznie koncepcie? Ba, wmuszenie w siebie wiary, że zadanie ma sens! Jej poprzednie role w spektaklach TR: Kiedy stopnieje śnieg Katarzyny Minkowskiej i Tomasza Walesiaka i Mój sztandar zasikał kotek. Kroniki z Donbasu Leny Laguszonkowej były zrobione bez zarzutu, choć nie niosły w swoich obyczajowych ramkach specjalnych wyzwań. Wracam do prapremier sztuk Doroty Masłowskiej Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku i Między nami dobrze jest; cudnie tam łączyła realizm z absurdem i potoczność z charakterystycznym dla autorki wykręceniem języka. Niech przyjdą znowu takie obstalunki.

fot. Karolina Jóźwiak

Marianna Linde [zwycięstwo]

Czytam o Antygonie w Molenbeek: że może by Anna Smolar zajęła się bliższymi nam problemami, że my to mamy na głowie Ruskich, a nie islamistów, a terroryści nie budzą współczucia. I takie to są refleksje po obejrzeniu dramatu Stefana Hertmansa będącego prostą transpozycją na współczesność antycznej Antygony z jej imperatywem, że pochówek zmarłego, także wroga, jest rudymentarnym gestem człowieczeństwa? Gdzieśmy zaleźli, na litość? Studentka prawa na belgijskiej uczelni żąda wydania ciała brata bojowca, ściślej worka jego kości, bo otoczony policją wysadził się w powietrze. Zderzenie elementarnej powinności z obstrukcją polityczną ubraną w biurokratyczne niedasizmy prowadzi, jak u Sofoklesa, w obłęd i śmierć. Być może reżyserka uznała (w kontekście recenzji nie wiem czy słusznie), że granie czystej fabuły będzie zbyt oczywiste, że lepiej ją wyśpiewać. Ale dzięki temu mogła powstać w warszawskim Dramatycznym znakomita quasi-opera Jana Duszyńskiego, a wykonawczyni stworzyła fenomenalną kreację wokalną razem z multiinstrumentalistką Maniuchą Bikont (na zdjęciu biała). Prowadzą kosmiczny duet, głosy im się spotykają w nietonalnych kantylenach, niekiedy muzyczka prowadzi frazę ułamek taktu później niż aktorka; brzmi niekończąca się lamentacja, czasem buntownicza, czasem przepojona rezygnacją. I co, nazbyt to kunsztowne, jak na nasze doraźnie prostoduszne oczekiwania?

fot. Klaudyna Schubert

Stanisław Linowski [nadzieje]

Nie zrobiłem o nim noty w Spisie, gdy w 2018 roku wygrywał Przegląd Piosenki Aktorskiej. A powinienem. Po jego wykonaniu mało znanej (niesłusznie) piosenki Zbigniewa Wodeckiego i Jana Wołka „Trwoga ludzie, wielka trwoga, trzeba nam wyznaczyć wroga, bo inaczej, panie, pany, same się powyrzynamy” notowałem sobie: nareszcie aktor z propozycją teatralną a nie tylko muzyczną. I kto wie, czy nie było to ostatni raz; wrocławski konkurs hołubi dziś zupełnie inne przymioty. W Magnetyzmie serc, czyli przeróbce Ślubów panieńskich przez młodą ekipę na widowisko mające się podobać młodym, starym i wszystkim, gra Albina: umie skutecznie wyciągnąć wszystkie komizmy wpisane przez Fredrę w cierpienia miłosne tego ober-mazgaja, czuje formę i bawi się nią. Ale zapewne nie tę rolę sam wpisywałby na pierwsze miejsca wśród niedawnych dokonań. Niestety o występie w spektaklu niemęski nie da się nic specjalnego powiedzieć (jak i o całym tym bladym przedsięwzięciu), a przejrzenie zakładki z jego rolami w Starym Teatrze tylko mi uświadamia, jak mało widziałem w ostatnich sezonach na narodowej krakowskiej scenie. Notuję, co mam, spróbuję się poprawić w nowym rozdaniu, jeśli sił i możliwości starczy.

fot. Artur Wesołowski

Jan Litvinovitch [nadzieje]

Wyciągam tego drągala z poprzedniej (jest już nowa) świetnej piątki aktorskiej Teatru Ochoty. Warszawska scena stosuje taki właśnie, niecodzienny model formowania zespołu: w ramach konkursu „Polowanie na motyle” zatrudnia piątkę pań i panów, którym szef artystyczny, Igor Gorzkowski zapewnia ciekawe i rozwijające zadania. Na pewno nigdzie indziej dyrektorzy nie darzą tak staranną opieką swoich podopiecznych, nie wiem tylko, czy po roku, pozostając w zespole, mają wchodzić w nowe zadania, czy tylko dogrywać to, co zdążyli zrobić. Byłoby to dość okrutne, ale okrutny jest generalnie rynek aktorski, zwłaszcza warszawski. Ma dar plastycznej metamorfozy, celnie szkicuje rozmaitych popaprańców z powieści Ziemowita Szczerka Siódemka (reż. Rafał Szumski) z wiedźminem Gerardem(!), nieudolnym naśladowcą bohatera Sapkowskiego na czele. Pamiętam go w peruce przerzedzonych włosków jako celnie sportretowanego partyjnego redaktora dawnych czasów „wicie-rozumicie” w Życiu towarzyskim i uczuciowym Leopolda Tyrmanda (reż. Igor Gorzkowski). Ze swoją giętkością sceniczną nie zginie, zobaczymy go na Ochocie, albo gdzie indziej.

fot. Marta Ankiersztejn

Michalina Łabacz [na fali]

Jak się bronić przed konwencjonalnością klasyki, nawet tej najlepszej? Przed myślą uporczywie rodzącą się pod czaszką, że grają jak należy, ale widzieliśmy takich dramatów wiele i chyba nic już nas tu nie zaskoczy? Oczywiście głupstwa doktrynerskiej dekonstrukcji nie byłyby tu żadnym panaceum. W roli Marianny, głównej bohaterki Opowieści Lasku Wiedeńskiego Ödöna von Horvátha obsadzona jest w punkt. I bez zarzutu prowadzi nas przez życie dziewczyny, z początku wiośnianej, roztańczonej, witalnej, która spróbuje naturalnym odruchem wyrwać się z losu determinowanego przez swoje środowisko, mówiąc hasłowo, rzeźnictwo i drobnomieszczaństwo – i zapłaci za tę emancypację kaskadą upokorzeń. Będziemy widzieć, jak szarzeje, jak gubi kokieterię i wstydy, jak zostaje jej w oczach tylko zawziętość przetrwania. Wszystko w porządku, ale jednak czegoś brakuje w tym, udanym w sumie, spektaklu Narodowego. Może brutalniejszego oskrobania opowieści ze wszystkiego, co anegdotyczne, kolorowe i rozpraszające, takiej redukcji do rdzenia, którą Małgorzata Bogajewska fenomenalnie uprawia w kameralnych inscenizacjach klasyki z krakowskiego Ludowego, któremu szefuje.

fot. Dorota Koperska

Sławomir Miska [zwycięstwo]

Do piachu jest jak czarna dziura, zwłaszcza w tej części polskiego teatru, która poważnie myśli o ostrzeżeniu polityka, że żyjemy w czasie przedwojennym. Inscenizacja w Bielsku-Białej jest wyjątkiem; generalnie nie wraca na afisze ten bezlitosny obraz, w którym wojna jest skrajnym odczłowieczeniem wyrażonym nawet nie tyle w okrucieństwie zdarzeń, ile w aksjologicznym zamęcie, pogubionych wartościach, pustym horyzoncie. W oczach prostego partyzanta, co poszedł na bandziorkę, złapali go, ciągną na postronku, dają jeść i automatycznie rozwalą przed odmarszem, nie ma krztyny świadomego zła ani dobra, jest bezmyślna naiwność i strach przed śmiercią. Aktor nie ma więc nic na obronę postaci, zostaje przezroczysta, bezintencyjna szczerość, ultratrudna w graniu: buduje ją precyzyjnie, oszczędnie, bez fałszywych tonów. Dwadzieścia lat temu, w spektaklu Teatru Provisorium i Kompanii Teatr tę rolę grał Witold Mazurkiewicz; dzięki tamtej inscenizacji, na którą zgodę wyraził sam Różewicz, dostali teraz z Januszem Opryńskim przyzwolenie spadkobierców na wyreżyserowanie powtórki, którą publiczność Polskiego śledzi i z zapartym tchem, i z wyraźnym pomieszaniem, jakby nie wiedziała, co ma z tak brutalnie odpięknionym wizerunkiem zrobić. Aktora pamiętam z lekkich ról w bielskobialskim repertuarze, ale i z celnego portretu jednego z wychowujących dziecko gejów w zapomnianych już trochę Beztlenowcach Ingmara Villqista.

fot. Iwona Toporowska

Emilia Nagórka [nadzieje]

Ponoć zaczęło się od chęci zagrania nauczyciela muzyki na wiejskim wygnaniu, zapijaczonego, przetrąconego, acz zdolnego samą siłą wiary w kreację złożyć z chłopaków koncert, realny, choć przecież niemożliwy. A konsekwencją jest udana, przejrzysta i gęsta adaptacja arcytrudnej dla teatru prozy Wiesława Myśliwskiego Traktat o łuskaniu fasoli, debiut reżyserski, debiut scenograficzny no i jeszcze parę epizodów w jej wykonaniu, żeńskich i męskich, wśród koleżanek i kolegów z Teatru im. Witkiewicza w Zakopanem. Powstało świetne przedstawienie w tradycyjnym stylu realizmu komponowanego, zadumane i refleksyjne, a ile trzeba śmieszne a nawet mgnieniowo surrealne. Bogate. Grane, miękko, czule, na granicy – nieprzekraczanej – dyskretnego patosu. Inaczej, niż nas przyzwyczaił Andrzej Dziuk, ale to tylko świadectwo pożytku z odświeżenia środków, tudzież wszechstronności zakopiańskiego zespołu, której ona jest w całym tym przedsięwzięciu sztandarowym dowodem.

fot. Monika Stolarska

Daniel Namiotko [nadzieje]

Pamiętam go z przedziwnej, ale niedającej się zapomnieć Burzy Williama Szekspira w Narodowym (2018) gdzie, studentem jeszcze będąc, grał Ferdynanda ćwiczonego na granicy okrucieństwa przez Prospera. Jego pewna jeszcze sceniczna nieforemność w zderzeniu z bezwzględną precyzją Jerzego Radziwiłowicza budowała niesamowite napięcie. U Pawła Miśkiewicza grał jeszcze w Starym Teatrze i gra teraz w poznańskim Polskim. Coco, czyli bałkańska operetka to dygresyjna i mocno nieuporządkowana fantazja o tym, co by było, gdyby Witkacy nie skończył z brzytwą w ręku, tylko dożył czasów instalującej się w świecie sztucznej inteligencji. Aktor stara się być ile sił lojalnym eksponentem naszych czasów, i nie jego to wina, że glątwa neo-gadaniny wkładanej w usta postaci przegrywa na każdym kroku z także skądinąd męczącą frazą Pożegnania jesieni. Pomysłowość, energia – wolno sądzić, że będzie miał co robić na poznańskiej scenie. Jego rola w adaptacji powieści Macieja Marcisza Taśmy rodzinne z nieoczekiwaną voltą w finale też jest dobrą robotą i błyszczałaby jeszcze dobitniej, gdyby przedstawienie nie pojechało tak bardzo w melodramat.

fot. Mateusz Wolski

Wojciech Niemczyk [mistrzostwo]

Staje na proscenium. Mówi, że jest aktorem, towarzyszyć mu będzie koleżanka i kolega. Jak to w teatrze. Tylko jakoś niecodziennie proste twierdzenia powtarza dwa, trzy razy. Jakby chciał je utwierdzić, ustanowić. Mówi, że cieszy się z przybycia widzów, i mówi, że się uśmiecha. Ale mięśnie twarzy pozostają nieruchome. Patrzymy, jak z wysiłkiem wchodzi w dookolny świat i dostajemy chyba najlepszą możliwą lekcję kontaktu z autystą, bo pozbawioną cienia współczucia, zawsze wyższościowego. Aktor eliminuje wszystko, co byłoby nadgrą. Grymasy, odruchy. Pokazuje swojego bohatera, w krystalicznie prostym skupieniu się na tym, co mówi, co robi. Bez interpretacji, bez dystansu, bez cienia funkcji „meta”. W tym sensie prostota staje się istotą jego przypadłości. Jej rdzeniem. Nieprawdopodobna robota! Wyliczona w każdym calu a jednocześnie naturalna jak powietrze. Spektakl, o którym mowa, to Niko czyli prosta zwyczajna historia autorstwa Joanny Mueller, wyreżyserowała go w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach Zofia Gustowska. Tkwi też w głowie jak cierń jego umieranie w znakomitym spektaklu Mateusza Pakuły Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję, może najbardziej rozdzierające w scenach milczenia, nie fizycznego bólu.

fot. Natalia Kabanow

Robert Ninkiewicz [zwycięstwo]

W nader udanej Iwonie, księżniczce Burgunda w gdańskim Wybrzeżu (reż. Adam Orzechowski) za partnera ma całą publiczność. Którą rządzi z pozycji królewskiego Szambelana, strofuje, ucisza, wiedzie z sali do sali, każe przyklęknąć na końcu i umie wyegzekwować rozkazy samą konsekwencją działań, bez podniesienia głosu. Czy się mylę, że pod marsową miną błąka się leciuteńka kpina z pań i panów z widowni, tak beztrosko dających się wrobić w funkcję zbiorowej Cimcirymci? Ma umiejętność, nie zawsze docenianą, właściwego znalezienia się w spektaklu, dopełnienia obrazu, wyrazistego, potrzebnego; komentatorzy sportowi mówią, zdaje się, w takich przypadkach „dobry przegląd sytuacji na boisku”. Co w zespołowym teatrze jest bezcenne, a nie wyklucza indywidualnej kreacji: gdański Szambelan, mimo wycięcia z tekstu Gombrowicza wielu kluczowych kwestii, pozostaje jedną z najbardziej przyciągających uwagę postaci. Pamiętam ryzykowny, ale na pewno popisowy epizod różowego Ojca Laurentego w popkulturowej wersji Romea i Julii Michała Siegoczyńskiego, a nieco dawniej bardzo Genetowskiego Generała w Balkonie.

fot. Natalia Kabanow

Michał Opaliński [zwycięstwo]

W Balkonach – pieśniach miłosnych, spektaklu Krystiana Lupy we wrocławskim Polskim w Podziemiu wciela się w Poncję, służącą Bernardy Alba w sekwencjach z tego dramatu Garcíi Lorki. Starannie i literalnie, bez dystansów czy prześmiewek rysuje na czarno ubraną kobietę, strażniczkę żałoby i porządku w matriarchalnym imperium. W drugiej części prowadzi jako dziennikarz krótki, ekspozycyjny wywiad z bohaterką Lata Johna Maxwella Coetzee’go. A potem, gdy w centrum sceny toczy się akcja, zostaje z boku na werandzie i patrzy na nas widzów. Minutami. Bez mrugnięcia powieką. Ktoś powie, że to taki koncept. Może. Dla mnie jednak ta nić wiążąca oczy aktora i widza, asemantyczna, nieniosąca żadnych znaczeń, ufundowana tylko na napięciu emanującym z sylwetki patrzącego, ma ustanawiający wymiar. Buduje niepojętą, pozarozumową łączność. Cenię sobie taki, niech będzie, niedefiniowalny kontakt, o ile szlachetniejszy od dyktatu płaskiej dosłowności. W drugim spektaklu Polskiego w Podziemiu Zbrodnia i kara. Z powodu zbrodni Rosjan, których nie potrafimy zrozumieć Jakuba Skrzywanka zrywa ostatnią scenę i kubłami odgrywając szczerość i prywatność, krzyczy ku widzom: „Wkurwia mnie ta wojna!”. Mnie też. Co z tego w teatrze wynika?

fot. Dawid Stube

Daniela Popławska [mistrzostwo]

Nie ma na świecie, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, drugiego aktora/aktorki, mającego/mającej w dorobku obie(!) główne role z Lotu nad kukułczym gniazdem Kena Keseya. Mściwą i perfidną siostrę Ratched grała przez wiele lat w spektaklu Dela Hamiltona. „Potrafiła wzbudzić spokojnie jadowitą słodyczą tak żywiołową nienawiść przeżywającej głęboko przedstawienie młodej widowni, że zdawało się, iż jeszcze chwila, a zostanie po prostu zlinczowana na scenie” – pisałem w Spisie, jeszcze w „Polityce” w roku 1994. Podobno ochrzaniali ją zdrowo nawet sąsiedzi na jeżyckim rynku. Teraz Maja Kleczewska uczęstowała ją w tym samym poznańskim Nowym rolą buntownika McMurphy’ego, już nie Randle’a Patricka tylko Patrycji. Nad sensem tej zmiany płci nie deliberujmy może zbyt dociekliwie. Ważne, że pozwoliła ona zaprezentować aktorce przymioty biegunowo odległe od kreacji Wielkiej Pielęgniary: żywiołowy temperament, instynkt przywódczy, nutę anarchizmu, swoistą łobuzerskość, wszystko ujęte w ryzy świadomie konstruowanej roli, wyhamowywane wtedy, gdy trzeba i mocno jak trzeba. Jej króciutkie „wiem”, gdy idzie na honorowe zwarcie, po którym przetną jej mózg, jest niczym ukłucie w serce.

fot. Krzysztof Bieliński

Maciej Raniszewski [na fali]

Rzadko ogląda się coś dwa razy, mnie się zdarzyło ze spektaklem Jeden i jedna w toruńskim Teatrze im. Horzycy. Obyczajówka Martina Heckmansa jest napisana trochę jak klasyczna kompozycja dla solisty i zespołu realizującego basso continuo. Partię solową ma Julia Szczepańska i trzeba widzieć, ile w tę opowieść o miłosnych niepewnościach prowadzących niekiedy na skraj wariactwa wkłada pasaży, aktorskiej koloratury i zakrętów melodycznych dokonywanych niekiedy w ramach jednego taktu, pardon, zdania. Ale jak się pójdzie drugi raz, to się doceni klasę akompaniamentu. Uważnego słuchania partnerki, pointowania scen, pilnowania rytmu, wchodzenia z własnymi tematami na dalszym planie, pozornie powtarzalnymi, ale za każdym razem dyskretnie modyfikowanymi, wzbogacanymi. A wszystko w ramach służenia całości. Niewdzięczna robota; na takich w znacznej mierze trzymają się spektakle. Kilka celnie naszkicowanych portrecików mężczyzn dał też w adaptacji Dzikich palm dokonanej w Toruniu przez Aleksandrę Bielewicz. Do zapamiętania jest zwłaszcza bezpośredni w sposobie bycia dyrektor kopalni, z niebotycznym zdumieniem konstatujący, iż imigranci z Polski pracują bez gwarancji, jakby im się w głowie nie mieściło, że ktoś może nie zapłacić. Takich to naszych rodaków w Ameryce opisał William Faulkner?

fot. Maciej Wasilewski

Joanna Rozkosz [na fali]

Bohaterkę Dropi Natalki Suszczyńskiej Marcin Liber rozdzielił na trzy aktorki, ale to jej przypadła główna kreska w tym obrazku trochę z teatru interwencyjnego, a trochę właśnie z kreskówki, do której to inspiracji chętnie przyznaje się pisarka. W manifestacyjnie różowym światku na małej scenie Teatru im. Horzycy szczęśliwie nic nie jest dosłowne. Aktorka umie bawić się zwariowanymi perypetiami, dawać się ponieść komediowej fantazji, aliści to właśnie migotliwość jej grania, swoiste mikrospoważnienia, mogą sprawiać, że do rozbawionej widowni dotrze, iż żart z mieszkaniem w bankomacie (skoro nie ma szans na inne lokum) jest nie do końca śmieszny. Adaptacja Dzikich palm dokonana w Toruniu przez Aleksandrę Bielewicz grubym już ściegiem łączy fabułę Faulknera z rewoltą spod znaku „Nie będziesz szła sama”. Narażę się: cenię nie sceny, gdy wyje z bólu na fotelu ginekologicznym ułożonym z ramion kolegów, tylko te, gdzie maluje z kart amerykańskiego prozaika portret kobiety, tyleż egocentrycznej, co autodestrukcyjnej, tyleż wyrachowanej, ile spalającej się w pożądaniu, niespełnionej, w sumie pod makijażem nieczułości głęboko nieszczęśliwej. Nie pasuje to do żadnego hasła, cóż zrobić.

fot. Natalia Kabanow

Ewa Skibińska [zwycięstwo]

Etiuda na framudze wielkiego okna (zob. zdjęcie) jest osobną całostką w patchworkowym konstrukcyjnie spektaklu Krystiana Lupy Balkony – sceny miłosne (Teatr Polski w Podziemiu, Wrocław). Córki Bernardy Alba uwięzione w gorsetach żałoby i matriarchalnego zamordyzmu szukają dróg wyzwolenia; ona idzie w fizyczność, w rodzaj odrealniającego transu, somnambulicznego zapadnięcia w siebie, w emocjonalnie nasyconą spowiedź bez szansy na absolucję. A w warszawskim Powszechnym, w spektaklu Katarzyny Szyngiery i Mirosława Wlekłego Metoda na serce. Śledztwo, też pokawałkowanym formalnie (obszerne wstawki filmowe, dygresyjny montaż), konsekwentnie buduje sylwetkę kobiety ulegającej przemocy psychicznej dwojga manipulatorów – absurdalnej, a przecież nie do powstrzymania. Lepi postać z uprzejmych replik, z narastających zdziwień, z prób buntów gasnących w zarodku, z potęgującej się bezradności i stojącej tuż za nią histerii i zapaści. Ma doświadczenie w wielu poetykach, potrafi, co jest znakiem dojrzałości, dbać o swoje miejsce na scenie z pełnym poszanowaniem całości widowiska. Może jedynie żart z występem w spektaklu muzycznym w roli aktorki nieśpiewającej (Człowiek z papieru. Antyopera na kredyt) mogła sobie darować. Mało był szampański.

fot. Tobiasz Papuczys

Dariusz Skowroński [zwycięstwo]

Postać, którą gra w spektaklu Nocny portier. Doświadczenie, tancerza, geja i Żyda, usiłowano wyleczyć z homoseksualizmu, wszczepiając zarazki tyfusu do jąder. Przeżył, został nawet po wojnie dyrektorem kina, zatrudniając – Seb Majewski uwielbia takie paradoksy – swojego Obergruppenführera jako portiera/kasjera/stróża. Mógłby triumfować, ale aktor, potężny mężczyzna z tubalnym zwykle basem, całą rolę prowadzi cichym dyszkantem. Ma jasną marynarkę z różowym trójkątem w klapie i uśmiech klauna zastygły na facjacie, wyraz twarzy, w którym odciska się przerażenie i nieludzka degradacja, nie do cofnięcia nawet, gdy cyrk historii zmieni program i „znajomi” z obozowego burdelu będą sobie bezpiecznie opowiadać antyżydowskie dowcipy. Krzyk jest tu cienkim skomleniem, ale tym mocniej dźwięczy w uszach daleko za drzwiami Teatru im. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Pamiętam go z wielu ról na tej scenie, w których objawiał przede wszystkim nietuzinkowe poczucie humoru, tu dotyka tragizmu.

fot. Maciej Zimakiewicz

Maciej Stuhr [mistrzostwo]

Jest, co się zowie, ulubieńcem publiczności; mało brakuje, żeby dostawał brawko na wejście jak nie przymierzając Alojzy Żółkowski czy inny mistrz dziewiętnastowiecznego teatru gwiazd. To aprioryczne zaufanie zobowiązuje. Nazwisko też. Trzyma fason w Zemście Michała Zadary (Komedia, Warszawa); jeśli nawet sięga po współczesne odniesienia (gest scrollowania komórki przy kwestii „Pannie w głowie krokodyle, bo dziś każda grozy szuka”), to nie przekracza miary, pilnuje ramek roli, nie szuka poklasku za wszelką cenę. A zmiana muzycznych umizgów do Klary („Oj kot, pani matko”) w jakiś kosmiczny, łkający blues – to tylko świadectwo wulkanicznego temperamentu komediowego, w której to rzadkiej specjalności na scenach robi się dziś nie do pobicia. Nie dokłada Papkinowi melancholii czy smuteczku w scenie pisania testamentu, jak czynili inni (Roman Polański u Wajdy) niekoniecznie z dobrym rezultatem. Udowadnia (wraz z całym przedstawieniem), że energia czystego śmiechu w Zemście jest wciąż niewyczerpana. Wobec postępującej pogardy stygmatyzującej „przestarzałego” Fredrę wypada to uznać za gest epokowy.

fot. Jarosław Niemczak

Borys Szyc [zwycięstwo]

Ona chce, on już nie może. Czego on się trochę wstydzi, trochę zasłania nader słomianą jurnością, a trochę z oporami akceptuje, próbując się w nieuniknionej klęsce jakoś umościć. I oczywiście nie o przygodę miłosną chodzi, tylko o coś elementarnego, o, powtórzę użytą już w innej nocie formułę, „seksualny egzystencjalizm”. Wspaniała rola zbudowana z akrobatycznych przeskoków od chorobliwej nieśmiałości do nieporadnej zawziętości i fałszywej pewności siebie, piramidalnie śmieszna i głęboko wzruszająca nie żałośliwością bohatera, tylko rzetelną, bez uników, aktorską o niego walką. Dawnośmy go nie widzieli na scenie. Zmienił się, lekko podtatusiał. Jest w najlepszym wieku aktorskim i widać to w tych Handlarzach gumek z Teatru 6. piętro (reż. Adam Sajnuk) w każdej sekundzie scenicznej obecności. Dawniej dyrektorzy ambitnych teatrów staliby do niego w kolejce, kusząc nie gażą (co to za kuszenie wobec filmu!), ale propozycjami dobieranych na miarę ról. I co, stoją? Nie mam oczywiście pojęcia, czy byłby zainteresowany, ale cenna byłaby sama wiedza, że ktoś w teatralnym światku wciąż jeszcze tak umie myśleć. Postscriptum: odnotować wypada inną jeszcze formę obecności aktora na scenie w sezonie. Jego imieniem i nazwiskiem Natalka Suszczyńska w Dropiach obdarzyła pysznego biszkoptowego labradora; w Teatrze im. Horzycy w Toruniu kreuje go z ujmującym wdziękiem Adam Szustak. Czyż to nie sympatyczna forma popularności? 

fot. Natalia Kabanow

Maciej Tomaszewski [mistrzostwo]

Był chwilę po debiucie, gdy grał tytułowego Sztukmistrza z Lublina w musicalowej adaptacji powieści Singera reżyserowanej przez Jana Szurmieja. „…jest dużo młodszy od książkowego pier­wowzoru – pisałem – zbyt młody, by uwiary­godnić wszystkie wątpliwości, jakie go dręczą. Inscenizatorowi jednak zależało szczególnie, jak widać, na tym, by właśnie taki idol, z którym utożsami się chętnie znaczna część widowni, był tymi pytaniami dręczo­ny. Żeby to on właśnie wyzywał Boga, naruszał porządek spraw i żeby to on doczekał się «Sądnego Dnia» na ziemi”. Minęło prawie czterdzieści lat, a rola ta stoi mi w pamięci; była w niej siła prawdziwie romantyczna, coraz rzadsza na dzisiejszych scenach. Pozostał wierny Wrocławskiemu Teatrowi Współczesnemu, zagrał tu wiele ważnych ról (wspomnę tylko jedną, szczególną: wstrząsającego, gorzko błazeńskiego króla w Zwycięstwie Howarda Barkera). W nowych spektaklach jest precyzyjny i bezbłędny. W Uwolnieniu Zenona Fajfera (reż. Kuba Kowalski) wygłasza pouczenia modulowanym głosem inteligenckiego autorytetu, w którym dopiero po chwili czuć jad insynuacji, tak nie do zniesienia w życiu publicznym sprzed chwili. A w Dramacie rodzaju męskiego Jakuba Tabaczka (reż. Marcin Liber) zdjąwszy ten misiowy pysk co na zdjęciu, żegna umierającą żonę tonem tak przejmującym, powściągliwie żarliwym, iż wierzymy, że naprawdę stanął czas (umarła pięć miesięcy wcześniej). Na koniec młodsze koleżeństwo tańczy szalone pogo, on nie musi. Jest na miejscu, wśród nich. 

fot. Łukasz Giza

Emose Uhunmwangho [zwycięstwo]

Że ma głosisko jak dzwon, wie każdy, kto ją kiedyś słyszał. Że potrafi muzyczną ekspresją zbudować wokół siebie cały osobny świat, wiedziała Agata Duda-Gracz, zapraszając ją do swojej Fedry we wrocławskim Teatrze Układ Formalny: usadzona pod ścianą, w zwyczajnych szatkach, nazwana Afrodytą, wypełniała wokalizami kawał wyobraźni tytułowej bohaterki, bo to w jej głowie miało dziać się widowisko. Ale żeby odkryć, iż ma tak świetny zmysł komizmu, wypadało doczekać Złotych płyt, spektaklu Mateusza Pakuły we wrocławskim Capitolu. Zakłada tu okularki w ciemnej oprawce i cudnie parodiuje dystyngowaną wykładowczynię objaśniającą naukowe zagadnienia, najpierw z dziedziny fizyki, bo siedzimy w NASA, gdzie mają być wybrane płyty z muzyką do wysłania przez kosmiczną sondę ku obcym cywilizacjom. A potem przechodzi do interpretowania waginy na skandalizującym obrazie Początek świata Gustave’a Courbeta poprzez symbolikę Władcy pierścieni – że tu orki, a tu stanowisko entów – i jest już kompletnie jasne, że to czyste kpiny, zrobione właściwie niczym najlepszy stand-up. Na takie sztubackie żarty idzie Mateusz Pakuła, zawsze przecież pełen szacunku wobec nauk ścisłych? Chwali mu się poczucie humoru! A z jej i współtowarzyszy wykonania hitów muzycznych lat siedemdziesiątych – wtedy leciała w kosmos ta sonda – mają frajdę wszyscy, co je pamiętają, a i młodsi, jak słychać, też.

Helena Urbańska [na fali]

Podobno przy którejś z premier zwierzyła się w wywiadzie, że zdiagnozowano u niej ADHD. Cóż, jeśli wziąć to określenie nie po lekarsku, tylko po laicku, potocznie, to wyjdzie, że jest to cecha generalnie nieodległa od praktyki aktorskiej i potrafię wskazać artystów dramatycznych obojga płci, którzy zdają się przejawiać tę przypadłość w nieustannej, męczącej przesadzie. Ale nie ją. Jej aktorstwo zdaje się ile trzeba dynamiczne, ile trzeba rozsądnie wyważone, fachowo zaprojektowane. Jak choćby w udanym spektaklu Wojtka Rodaka Skok wzwyż na zakończenie sezonu w warszawskim Dramatycznym, gdzie gra (wymieniając się rolą z Martą Ojrzyńską) dziewczynę, której marzenie o karierze sportowej było brutalnie przytrzaśnięte przez zwykłą, życiową biedę, z odciskiem na pokolenia. Energetyczny trening bywa tu i znakiem nadziei, i protestem, i zatupywaniem kolejnych klęsk. A w Siedmiu historiach okrutnych Justyn Lipko-Koniecznej (tekst) i Wielgus (reżyseria) przygotowanych przez warszawskie Centrum Sztuki Włączającej / Teatr 21 potrafi z empatią i, zapomniane słowo, taktem pozycjonować się w zespole, oddawać miejsce aktorom z niepełnosprawnościami, czule im partnerować. Widziałem ją także w udanych zadaniach w szczecińskim Współczesnym, gdzie była przez chwilę, szkoda, że tak krótką. Niech ADHD jej służy.

fot. Natalia Kabanow

Małgorzata Witkowska [zwycięstwo]

Dramat Julii Holewińskiej nosi tytuł Ostatnie dni Eleny i Nicolae Ceauşescu (reż. Wojciech Faruga), ale to ona jest w centrum. Wszystko się kończy, dyktatorska para Rumunii wylądowała gdzieś na pustkowiu – piaskowym? śnieżnym? – czeka ich to, co wiemy, Nicolae mentalnie odleciał. A Elena dalej rządzi. Od ściany do ściany wywija władczy taniec, rozdwojona między wyżynami rozpasanego i karmionego przez otoczenie ego imperatorowej, a niskością chamskiej dziewki, która uwierzyła, że i będzie władać państwem, i zdobędzie Nobla jako chemiczka, bo wszyscy rumuńscy uczeni będą jej pisać dysertacje. Aktorka pozwala swojej bohaterce zatracać się w piramidalnych paralogizmach, kompromituje ją do cna, pozwala się chwilami zlitować nad bezdenną głupotą idiotki, żeby szybko przypomnieć, ile zła ta głupota kosztowała. Jej rola jest jak pełna dysonansowych tonów aria, groteskowa w monumentalności. Najnowsza premiera bydgoskiego Polskiego ahat ilī. Siostra bogów też ma w sobie operowość, to w końcu libretto Olgi Tokarczuk. A że u Anny Augustynowicz nigdy nic nie może być zbyt proste, to Ereshkigal, bogini podziemi, „mroczny fundament świata” jest bodaj najbardziej rozjaśnioną postacią na scenie, przemawia świetlistym głosem aktorki. Kombinuj widzu, ile masz sił; hieratyczny tekst noblistki brzmi ze sceny tak czy owak podniośle, pięknie, dźwięcznie, a tu i tam nawet i zabawnie.

fot. Grzegorz Gałasiński

Arkadiusz Wójcik [zwycięstwo]

Czy rozpoznacie go na zdjęciu, jeśli jesteście bywalcami łódzkiego Powszechnego, a nie widzieliście jeszcze Biedermannów? W świetnej sztuce Anny Wakulik wyreżyserowanej przez Adama Orzechowskiego zredukowany jest do niemal nieruchomej twarzy i sylwetki, reaguje mikrogestami, pojedynczymi zdaniami. Jest łódzkim fabrykantem, porządnym, ludzkim, szanowanym przez pracowników. Podczas wojny podpisał Volkslistę. Gdy przyszli Rosjanie, dostał godzinę na spakowanie. Zabił siebie, żonę, dzieci, dziś się mówi: popełnili zbiorowe samobójstwo. Spektakl to jest ta godzina decyzji, jakby spowolniona, rozciągnięta. Wokół kłębią się wydarzenia wywiedzione z jego głowy, on jest statyczny, a przecież jakoś wszystkie je odbija w tej swojej nieruchomej jakby wykutej z kamienia postawie. Świadectwa ambicji aktora notowałem kiedyś w Spisie; już zresztą w inscenizacji Kto chce być Żydem Marka Modzelewskiego wyrywał się z ujednoznaczniających ramek komedii, rysował postać chamską, ale myślącą. Teraz przyjdzie mu grać to stężenie historycznego tragizmu, jakim jest Biedermann, a następnego dnia wkładać babską perukę i iść rozśmieszać ludzi jako uwielbiana, przebojowa Pomoc domowa. Co to za zawód!

fot. Jeremi Astaszow

Mirosława Żak [mistrzostwo]

Czuję się obrażony w imieniu Sosnowca (który mnie o to nie prosił) na panów Jędrzeja Piaskowskiego i Huberta Sulimę za ich spektakl Persona: ciało Bożeny. Napisali sceniczną opowieść, że do Teatru Zagłębia przyjeżdża słynny reżyser imieniem Krystian, żeby zrobić spektakl o teatralnej sprzątaczce. Ale się rozmyśla i wieje, co wprawia teatr w poczucie klęski i lament. To co, ja, sosnowiecki widz-plenipotent-uzurpator, mam iść do teatru po to, żeby patrzeć, jak jakiś facet z wielkiego świata pochyla się nad naszą prowincją, potem się na nią wypina, a mnie pozostaje pokorne łkanie nad upokorzeniem mego miasta? Przecież to szczyt protekcjonalizmu! Nad paroma innymi, powiedzmy, osobliwościami tego dzieła nie chcę już się zatrzymywać. Atoli rozumiem, że przeciwwagą dla tego wyższościowego użalania się nad smutną dolą Sosnowca miała być postać tytułowej Bożeny. To ona tłumaczy artystce z Warszawy, co przyjechała ją zagrać, parę zasadniczych rzeczy: jak się tu żyje, jakie decyzje podejmuje, kogo się ceni, na kogo się głosuje (nie na tych, o których myślą przybysze). Sporo jest w tekście banału „prostej kobiety z prowincji”, ale w tym już głowa aktorki, żeby ów stereotyp zniwelować. Żeby znaleźć ton i nie uniżony, i nie najeżony, taki, gdzie słowa i zdania pozostają słowami i zdaniami, a nie podkładanym pod nie podtekstem. Co nie wyklucza ani złożonych sensów, ani niedopowiedzeń, ani emocji, nawet wybuchowych – tylko ubezpiecza od nieszczerości. Ekspresji jest zresztą w tej roli mniej, niż zwykle, aktorka, od zawsze dysponująca mocną kreską, tu się wycisza i kameralizuje, nawet chowa na drugi plan. Niemniej gdyby nie wiarygodny mat jej głosu, gdyby nie bezbłędna logika mowy i działań, gdyby nie, dobra, mówmy wprost, zawodowy kunszt, nie za wiele byłoby do zbierania z całego tego przedsięwzięcia.

Co pewnie da się powiedzieć generalnie o zasługach sporej liczby aktorów w sporej liczbie przedsięwzięć w naszym pięknym teatrze.

Źródło:

Materiał własny