„Laguna” Anki Herbut w reż. Pawła Sakowicza w TR Warszawa. Pisze Alicja Cembrowska w Teatrze dla Wszystkich.
“Laguna” w TR Warszawa to spektakl wyraźnie eksperymentalny. Twórcy zabawili się formą, wychodząc od inspiracji body horrorem, a sam opis spektaklu niejako zapowiadał, że czegoś takiego na tej scenie jeszcze nie było (pierwszy spektakl choreograficzny w repertuarze). Mam poczucie, że na intrygujących obietnicach się skończyło.
Początek “Laguny” w reżyserii Pawła Sakowicza (tekst – Anka Herbut) jest nawet obiecujący. Oto grupa ludzi wyleguje się na upiornych leżakach w Laguna Spa i dialoguje. W powietrzu miast kurortowego rozluźnienia czuć jednak niepokój, wręcz oczekiwanie na katastrofę. Jest mrocznie i dziwnie, a przeczucie, że spektakl nie będzie o wymarzonych wakacjach all inclusive, podbija scenografia Izy Tarasewicz – metalowy stół w centralnej części sceny podsuwa wyobrażenia o szaleńcach, którzy kochają eksperymentować na żywych organizmach, babrać się we krwi i wysłuchiwać jęków swoich ofiar; metalowe jest też Słońce z kolcami (?) wiszące nad sceną. Nie przypomina gwiazdy, która pozwala żyć na naszej planecie. Raczej góruje nad scenerią niczym zwiastun zniszczenia.
Niestety, ta początkowa atmosfera grozy nie została wykorzystana. Napięcie nie rośnie. Opada. W końcu zamienia się w nudę. Słuchanie Normana (Dobromir Dymecki), Romana (Mateusz Górski), Harper (Natalia Kalita), Jjana (Rafał Maćkowiak), XX (Sebastian Pawlak) i Debory (Agnieszka Żulewska) zdaje się na nic – trudno z tego wywnioskować, co się dzieje i dokąd zmierzamy. I byłoby to w porządku (bo jak rozpad, to rozpad), ale skoro język traci moc, to warto byłoby przenieść tę energię w inny obszar (na przykład taniec, muzykę, światła), tak żeby to on przejął obowiązek narracyjny. Właściwie to imiona i wszelkie słowa próbujące nawigować widzów po konstrukcji tej lagunowej wizji były chyba od początku niepotrzebne. Być może lepiej byłoby od razu wrzucić to wszystko w wir szaleństwa, postawić na przegięcie, hiperbole i zupełne oderwanie, w którym “przemawiałoby” ciało. Przerazić całkowicie, a nie tylko postraszyć postraszeniem.
Fundamentem body horroru jest bezpośredniość w prezentowaniu deformacji ciała ludzkiego. Ma to wywołać niepokój, a nawet obrzydzenie i wstręt. Noga w gipsie, brązowa woda, jakaś tam krew czy zjadanie kieliszka (jako sygnał zaniku podstawowych funkcji fizjologicznych?) nie należą raczej do najprzyjemniejszych widoków, ale też trudno oczekiwać szybszego bicia serca po konfrontacji z takimi kadrami. Poruszenia czy przerażenia nie wywołuje też choreografia – to największe rozczarowanie, bo o ile byłam w stanie zrozumieć, że postrzępiona fabuła jest zabiegiem celowym, żeby przygotować widzów na więcej, to niestety. To “więcej” nie nadchodzi.
Konwulsje, podrygi, szarpanie, pełzanie, drgawki, machanie głową, wicie się, wicie się wspólne. Pot, błoto, krew i łzy. Niby rozpad ciała, ale zabrakło tu jakiegoś punktu kulminacyjnego, czegoś całkowicie wybijającego z transu (myślałam, że może będzie to związane z figurą w tle sceny, której przedziwny kształt przypominał sylwetkę człowieka, ale nie). Oczywiście zespół aktorski zasługuje na brawa. Jeżeli miałabym wskazać plusy “Laguny” to byłyby to ciała. Ich sprawność i plastyczność, ale też rodzaj indywidualizmu (do momentu zlepienia się w jedną masę) w przeżywaniu bodźców.
W pewnym sensie można zatem przyznać, że spektakl Sakowicza jest studium rozpadu. Puszczają szwy samej struktury przedstawienia, znika narracja, postaci stają się bezkształtną i lepką kulą. Ale to tyle. Nie ma obiecanego “mrowienia w okolicach szyi”, “szybszego bicia serca”, nie osiągnięto “oczyszczającego potencjału”.