„Stany podgorączkowe” Martina Crimpa w Akademii Sztuk Teatralnych w Warszawie. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.
Byłem bardzo ciekawy „Stanów podgorączkowych” w AST z prostej przyczyny –na mojej długiej teatralnej drodze do tej pory nie miałem okazji zobaczyć zbyt wielu spektakli Agnieszki Glińskiej, która jest odpowiedzialna za reżyserię tego dyplomu. Widziałem jedynie „Panny z Wilka” i „Trąbkę do słuchania” w Narodowym Starym Teatrze i oba mnie mocno fascynowały, bo – pomimo podobieństw – czułem, że były bardzo różne. Miałem nadzieje, że ten właśnie spektakl powie mi, jaki teatr finalnie proponuje Glińska. Jednak nadal pozostanę bez tej informacji, bo to, co zobaczyłem na scenie im. Jerzego Treli, kolejny raz było zupełnie odmienne od tego, co widziałem wcześniej.
„Stany podgorączkowe” składają się z jasno wyznaczonych dwóch części: pierwsza z nich opiera się na krótkich scenkach wyimprowizowanych w czasie prób przez aktorów, które komponują się w obraz ośmiu różnych żyć, każde bardzo różne od siebie i jedynie zarysowane delikatnie na scenie. Pokazuje się rozbieżność pomiędzy życiami i postrzeganiem każdego z bohaterów; przez sytuacje w których się znajdują i przez ich bagaż doświadczeń inaczej odbierają rzeczywistość i inaczej w niej uczestniczą. Są też stawiani przed pytaniami z pozoru zwyczajnymi, ale jednak wymagającymi większego zastanowienia się i przeanalizowania swojego życia – czego najbardziej się bałeś? Kogo zraniłeś najmocniej? Gdzie czujesz się bezpiecznie? Ich odpowiedzi i reakcje na zadane pytania coraz bardziej oddalają ich od siebie reakcyjnie, ale jednocześnie pokazują, że pomimo tak dużego rozstrzału te zupełnie obce sobie osoby mają wiele punktów wspólnych na czysto ludzkim poziomie.
Moją szczególną uwagę w pierwszym akcie zwrócił Michał Królikowski grający starszego mężczyznę. Bardzo dobrze wcielił się w postać zmęczonego, wystraszonego światem staruszka, żyjącego najpewniej w ciągłej żałobie po żonie, starającego się utrzymywać żywy kontakt z córką. To, jak Królikowski wygrał jego tiki, neurozy, czy też znane maniery starszych ludzi, pozwala nacieszyć oko. Poza tym ma on świetny głos i jego wykonanie piosenki „Cold Little Heart” chwyciło mnie w trzewiach żelaznym uściskiem – nie wiem dlaczego, po prostu w jego głosie i spojrzeniu zagrało coś, co mnie dotknęło.
Druga część spektaklu to natomiast przeniesienie na scenę sztuki Martina Crimpa „Stany podgorączkowe” – ten tekst jest rozpięty pomiędzy trzema mikro-scenkami, które z pozoru nie łączą się ze sobą, jednak kiedy przyjrzymy się dokładniej to ich punktem wspólnym jest obraz przemocy rządzący światem. W pierwszej ze scen jesteśmy świadkami budowania i projektowania idealnej rodziny, niczym z sielankowego obrazka: mama, tata, dziecko i zwierzaczek. Wszystko wydaje się być doskonałe, jednak finalnie docieramy do potwornego piekła ciągłych niedomówień, zaniedbywania siebie nawzajem i zwyczajnie tylko i wyłącznie znoszenia się. W teorii wszystko jest dobrze, ale pod powierzchnią kotłuje się gotujące szambo.
Kolejną sekwencją jest relacja ze strzelaniny w szkole, w której mężczyzna bez żadnych wyrzutów morduje dzieci. Jak się okazuje nie ma za tym żadnej podbudowy psychologicznej, nie ma żadnej traumy, która by go do tego skłoniła. Zabija tylko dlatego, że lubi; okazuje się, że byłby w stanie zabić swojego listonosza za spóźnienie. Niepokojący obraz tego, jak w zwykłym człowieku może drzemać chęć krzywdzenia innych bez żadnego powodu.
Ostatnią sceną jest wizja małego chłopca Bobby’ego zamkniętego w domu dla bezpieczeństwa przez jego rodziców, którzy wyjechali na wakacje na jacht i odpoczywają daleko od domu. W tym czasie na ulicach przed ich domem trwają zamieszki i eskalacja przemocy. Bobby, pomimo, że jest schowany w domu, zostaje postrzelony. Dziecięca naiwność pcha go do chęci otwarcia drzwi do domu i wpuszczenia napastników do środka – przecież jeśli dostaną to, co chcą, to na pewno go nie skrzywdzą, a może wręcz pokochają?
Przez swoją rwaną strukturę, w której jedna opowieść nie wynika z kolejnej, można poczuć się odrobinę zagubionym; jednak jeśli popatrzymy na całość po skończonym przebiegu i postaramy się uporządkować wszystkie myśli, wyłania się nam obraz świata na krawędzi; świata, w którym obecnie się znajdujemy, gdzie wydaje nam się, że jeśli zamkniemy się w domu i będziemy ignorowali to, co dzieje się na drugim krańcu Ziemi, to nic nam się nie stanie. Jednak w „Stanach podgorączkowych” dyszy nam w kark wiadomość, że nie ma co się łudzić – kiedyś też ktoś przyjdzie podpalić nasz dom, nieważne jak naiwnie myślimy, że jest lepiej i będzie dobrze. Nasze małe, niemądre życia (zarysowanie w pierwszej części spektaklu) są tak samo zagrożone chaosem potencjalnych konfliktów, a w każdym z nas może drzemać nieuświadomiony zapalnik przemocy. Bogaty świat czuje się bezpieczny jedynie dlatego, że na razie biedni walczą między sobą o przeżycie – pytanie, co nas czeka i jak sobie poradzimy, kiedy biedni zrozumieją, że walczą nie z tym, z kim trzeba.
Takie wnioski nasuwają mi się po tym spektaklu, ale też zaznaczam, że mogę być delusional i najpewniej mogę się mylić. Jednak ten dyplom był dla mnie ostrym kopniakiem w tyłek wytrącającym mnie ze strefy komfortu.
Warto też wspomnieć, że w drugiej części spektaklu pięknie poradziła sobie na scenie Anna Krok – doskonała dykcja i przede wszystkim bardzo dobre wykorzystanie swoich krótkich minut w świetle reflektora. Jej postać w pierwszej historii aktu drugiego niezmiennie mnie przyciągała przez cały czas. Kobieta na skraju decyzji o rozwodzie, jednocześnie nieumiejąca tego wyartykułować, brnąca dalej w związek, nakręcająca samą siebie we wściekłej rozpaczy zmarnowanego życia. Bardzo charakterna rola i ciekawie wygrana na scenie. Brawo. Powiem też mimochodem o Charlesie Rabendzie – uważam, że powinien zostać oficjalnie lektorem mojego głosu w głowie, bo to, jak przyjemną barwę głosu posiada i jak sprytnie robi z niego użytek na scenie, jest godne zauważenia.
W ogólnym rozrachunku „Stany podgorączkowe” są na pewno ciekawym spektaklem, mnie zatrzymały w swoim uścisku przez cały czas trwania, ale też wiem że na przykład, że moja lepsza połówka dostałaby wylewu w czasie trwania z powodu niejasnej struktury i braku ciągu przyczynowo-skutkowego. Nie jest to prosty w odbiorze spektakl, ale stara się być o czymś (nie wiem czy to prawda czy moje urojenia) i pozwolił pracować młodym aktorom w nietypowej formie mocno odbiegającej od tego, co do tej pory widziałem w AST na przedstawieniach dyplomowych.