W świecie, gdzie informacja i publicystyka przeszły niemal w całości do mediów społecznościowych, przy zdziczałym rynku mediów tradycyjnych i niemal sparaliżowanym sądownictwie, w sytuacji braku procedur rozstrzygających branżowe spory – można sobie pomawiać kogo się chce i o co się chce.
Mógłbym w końcu zacząć obchodzić jakieś rocznice. Na przykład rocznicę nieukazania się książki „Teatr. Rodzina patologiczna”, która gdzieś około 2021 roku miała odmienić polskie życie teatralne, wyprowadzając je na równościowe, bezprzemocowe słońce z mroków przemocowego patriarchatu. Na tych łamach pisałem o tej nieukazanej książce raz („Dajcie mi jego głowę!”, „Teatr” nr 3/2021), pisałem drugi („List otwarty do Igi Dzieciuchowicz”, „Teatr” nr 1/2023), a dziś przychodzi mi napisać po raz trzeci, i ostatni. Choć zapowiadała ją w planach wydawniczych Agora, a potem Filtry – pozostały niespełnione nadzieje oraz jeden reżyser, Paweł Passini, rozjechany medialnie reportażem Dzieciuchowicz, w dużej mierze opartym na przeinaczeniach i manipulacjach. Po kolejnych aferach wokół przemocy w teatrze zostało jeszcze coś – utrwalona na dobre zasada, że ten ma rację, kto głośniej krzyczy: „Łapać złodzieja!”, choć sam już może mieć cudzy portfel w kieszeni.
W świecie, gdzie informacja i publicystyka przeszły niemal w całości do mediów społecznościowych, przy zdziczałym rynku mediów tradycyjnych i niemal sparaliżowanym sądownictwie, w sytuacji braku procedur rozstrzygających branżowe spory – można sobie pomawiać kogo się chce i o co się chce. Odpowiedzialność jest zerowa, bo kto będzie łaził po sądach, ponosząc koszty procesowe, z niewielką nadzieją na „sprawiedliwość”. Trzeba tylko uważać, żeby nie nastąpić na odcisk komuś, kto dysponuje władzą czy po prostu pieniędzmi, a nawet i kapitałem symbolicznym – w postaci sporego towarzystwa znajomych. Skutki są zawsze te same – ofiara przedstawia swoje świadectwo i wysuwa oskarżenia, może oparte na faktach, a może na pomówieniach (tzw. słowo przeciwko słowu). Następnie krótka afera w mediach społecznościowych, podsycana przez panikę moralną środowiska, które „dziękuje za ten ważny głos”, a potem – nic. Nie ma możliwości doprowadzenia żadnej sprawy do końca, oczyszczenia się z zarzutów lub udowodnienia winy. Publiczne świadectwo pozostaje więc sposobem na autoterapię, a przy okazji skuteczną metodą eliminowania konkurencji w walce o stołki.
Tak czy inaczej, zewsząd słyszymy zapewnienia o trosce i czułości, natomiast w praktyce chodzi o coś innego. Stawką jest utrzymanie status quo. Przemocowcy ciągle mają się świetnie, zwłaszcza ci prowadzący krucjatę przeciwko przemocy. „Przemoc”, „przemocowy”, „przemocowiec” – prawdziwe to słowa roku, a może i dekady. Padają tak często, bo mają obnażać i demaskować, wcześniej przezroczysty, charakter relacji społecznych. Oskarżamy innych o przemoc, bo z przemocy chcemy oczyścić świat? A może przemoc nie jest czymś, z czym należy walczyć – ale jest tym, czym należy walczyć? I nie jest to krucjata antyprzemocowa, walka o świat bez ofiar, ale zastosowanie tej lepszej odmiany przemocy, „przemocy wyzwoleńczej”, jak ją zechciał nazwać (ładnie, prawda?) Slavoj Žižek.
Powiada się też, że całe nasze środowisko jest chore. Jeśli tak, to z przemocą – nie tylko jako sprawca czy ofiara, ale też jako bierny świadek – zetknął się każdy. Jeśli jednak byłeś świadkiem, to dlaczego nie zaprotestowałeś? Pracowałeś w teatrze, w którym „wszyscy wiedzieli” – dlaczego przyjąłeś ofertę? W tej sytuacji przycisk „call out” jest zawsze gotowy do użycia, a na każdego „coś się znajdzie”, trzeba tylko dobrze poszukać. Zresztą, po co zadawać sobie trud uczciwego procesu, w dodatku z założeniem domniemania niewinności? Przecież winni są wszyscy, cały system teatralny. I co w sytuacji, kiedy ofiara zmienia się w sprawcę, przedłużając łańcuch przemocy? Jak ją traktować, czy usprawiedliwiać, uniewinniać? Ale co wtedy z kolejnymi ofiarami?
W mechanizmie #metoo nieoczywiste bywają także inne role, i jest ich znacznie więcej niż „ofiara”, „sprawca”, „świadek” oraz nieświadoma, a później poinformowana i gniewnie oburzona „opinia publiczna”. Mamy na przykład tajemniczą nieco postać „sygnalisty”. Czasem jest to osoba skrzywdzona, czasem ktoś, kto w jej imieniu występuje. Jest wreszcie wspierający sygnalistę chór komentatorów, spełniający funkcję pierwszego hubu informacyjnego, miejsca, skąd rozchodzi się pogłoska. Czy sygnalista zachowuje niewinność i bezinteresowność? Czy w chórze komentatorów nie zachodzą procedury władzy, przemocy, nie uruchamiają się mechanizmy linczu? Nietrudno się zorientować, że ten, kto naciska ikonę „opublikuj”, również uruchamia system władzy, zmieniając domniemanego sprawcę w potencjalną ofiarę śmierci jako osoba publiczna. A w sytuacji opisanej powyżej – jest to władza pozbawiona odpowiedzialności. Czy ktokolwiek, kto opublikował niesprawdzone informacje, w dobrej czy złej wierze, poniósł za to prawdziwą odpowiedzialność?