EN

13.12.2021, 10:10 Wersja do druku

Śpiewany "Wieczór trzech króli" w Narodowym – mimo wszystko celne

"Wieczór Trzech Króli albo Co chcecie" Williama Shakespeare'a w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w Polska Times.

fot. Krzysztof Bieliński/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Mam nieco inne wyobrażenie „Wieczoru trzech króli”, a jednak z ochotą wstałem przy finałowych brawach. Teatr Narodowy oferuje przyzwoitą, a miejscami mądrą rozrywkę, nie gubiącą sensu klasycznego dzieła. Dziś to dużo.

„Wieczór trzech króli” Williama Szekspira towarzyszy mi całe życie. Pewnie największe wrażenie zrobiła na mnie inscenizacja w Starej Prochowni z połowy lat 70., gdzie grały same kobiety: w tym takie wielkie aktorki jak Irena Kwiatkowska, Ryszarda Hanin i zaskakująco zabawna Zofia Rysiówna (w kluczowej roli Błazna Feste).

Wtedy zwyczaj obsadzania kobiet w męskich rolach (a rzadziej mężczyzn w kobiecych) nie był tak ograny jak dzisiaj. A zarazem sama sztuka prowokuje do rozważań o relacjach miłosnych jakby częściowo ponad podziałem i stereotypem płciowym: Wiolą udającą chłopaka fascynuje się zarówno kobieta, Oliwia, jak i – nie całkiem świadomie – Książę Orsino. No tylko, że o tym dziś opowiada się wprost i często przy użyciu bardzo grubych kresek.

Szekspir jako opera?

Piotr Cieplak przyrządził tę komedię w warszawskim Teatrze Narodowym. Nie brak w jego inscenizacji rozwiązań mocno zbanalizowanych przez obecne teatralne mody. Po raz tysięczny oglądamy szekspirowskich bohaterów w garniturach i t shirtach (Książę pojawia się nawet w ogrodniczkach). Bardzo mnie to nie razi, aczkolwiek choć kraina Iliria jest przestrzenią wymyśloną, to przecież mamy do czynienia z regułami życia społecznego zdecydowanie niedzisiejszymi. Nawet jeśli niektóre dialogi brzmią tak współcześnie.

Scenografia Andrzeja Witkowskiego jest efektowna, zwłaszcza ruchome elementy ogrodu czy parku porażające zabójczą kolorystyką. Ale dlaczego w tle musi się chwilami pojawiać zarys Pałacu Kultury? Ta pedagogika przypominania, że „to dzieje się nie tylko teraz, ale i tu”, typowa zwłaszcza dla inscenizacji Michała Zadary, mnie jawi się jako cokolwiek łopatologiczna.

Główną nowością jest za to przerobienie komedii na coś w rodzaju opery, a chwilami musicalu (większość aktorów śpiewa w konwencji piosenki aktorskiej, najbliższa operowości jest Wiktoria Gorodeckaja jako Oliwia). Muzyka Jana Duszyńskiego podobała mi się. Niemniej stylistyka na poły operowego dziania się jest zabiegiem niejako obok szekspirowskiej akcji.

Zabawa ariami jako czymś spowalniającym akcję i demaskującym własną sztuczność, z najbardziej efektownym pastiszem kawałka z „Don Giovanniego” na koniec części pierwszej, to swoisty ozdobnik, sztuka dla sztuki, żonglowanie konwencjami nie kojarzącymi się z tym dramaturgiem – choć w „Wieczorze trzech króli” akurat muzyka pewną rolę odgrywa. No ale przecież na kolejne przerwy (aż dwie, to z kolei w dzisiejszym teatrze rzadkość) wychodziłem nucąc finalne muzyczne motywy. W tym sensie to sukces.

Cieplak poredukował postaci, potworzył też nowe – Chór Lowelasów zastępuje chwilami książęcych dworzan, a chwilami gwardzistów. Poza przebierankami wynikłymi z akcji mamy też Monikę Dryl w dwóch męskich rolach niejako połączonych w jedną. Spotkałem się z opinią, że pewne kawałki fabuły mogą się okazać nieczytelne dla młodego widza idącego na sztukę pierwszy raz. No ale po tym, jak w „Burzy” Krzysztofa Warlikowskiego marynarzem Trynkulem była Stanisława Celińska śpiewająca na scenie z mikrofonem, dyskusja o czytelności szekspirowskich dramatów trochę straciła sens.

Tu przy pewnych scenach trzeba się uczyć rozszyfrowywania teatralnych umowności, choćby przy napadzie sir Tobiasza Czkawki i sir Andrzeja Chudogęby na Sebastiana, brata Wioli. A mimo to całość wydała mi się raczej klarowna. I pomimo muzycznych sztuczek i zabaw teatralną maszynerią, oddawała z grubsza to, co Szekspir chyba chciał nam powiedzieć. W paru miejscach na dokładkę była do tego stopnia zabawna, że śmiałem się na głos. I to znowu sukces. Mimo różnych moich wątpliwości.

Wątpliwość największą budzi jeden zabieg. Cieplakowi tyle czasu zajęły arie, że uciął wątek Malvolia, okrutnie oszukanego dworaka, którego służąca Maria oraz dwójka hulaków sir Tobiasz i sir Andrzej mamią perspektywą awansu i odmiany losu. Jest to decyzja szczególnie kontrowersyjna, kiedy dysponuje się do tej roli tak wielkim aktorem jak Jerzy Radziwiłowicz. On właśnie jest jak stworzony do oddania tragikomicznej natury tego, co dzieje się z Malvoliem. Robi to zresztą do pewnego momentu w sposób niezwykle efektowny. Ale Malvolio kończy w tej wersji czymś w rodzaju zapaści, przez co znęcanie się nad nim przemyślną intrygą nie ma dalszego ciągu.

fot. Krzysztof Bieliński/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

W spektaklu ze Starej Prochowni sepleniącym Malvoliem była Ryszarda Hanin. W Teatrze Telewizji z roku 1977 wycyzelował go kapitalnie pod batutą Jana Bratkowskiego Marek Walczewski. A warto też zwrócić uwagę na niedawny dyplomowy spektakl z warszawskiej Akademii Teatralnej autorstwa Artura Tyszkiewicza, gdzie bardzo dojrzale namalował jego wzloty i męki młody Jakub Kordas.

Aktorzy na miarę tej komedii

Radziwiłowicz przypomina, jak potężne ma umiejętności komiczne ujawniające się w każdym geście i minie, ba, w samej obecności na scenie. A zarazem cały czas mamy dzięki aktorowi poczucie, że w tej opowieści o człowieku z gruntu groteskowym chodzi o coś więcej. Tym większy żal z powodu zbyt wczesnego wygaszenia tej postaci.

Drugim obok Radziwiłowicza aktorskim objawieniem jest w tym przedstawieniu przeżywająca swój złoty okres Wiktoria Gorodeckaja. Jej Oliwia przytłacza temperamentem otoczenie, aktorka umie być równocześnie kobietą fascynującą i komiczną, a momentami groteskową. Jest też najlepsza w popisach wokalnych.

Można by rzec, że do pewnego stopnia przesłania trzy pozostałe postaci czworokąta: Oskara Hamerskiego (Książę Orsino), Michalinę Łabacz (Wiola-Cesario) i najrzadziej pojawiającego się Henryka Simona (Sebastian, oczywiście nie bardzo podobny do siostry, choć w tekście prawie identyczny, ale od czego wyobraźnia). Tamci grają przyzwoicie, Gorodeckaja jest zjawiskowa. Ale to też po części następstwo logiki tekstu i reżyserskiego założenia. Oni pozostają postaciami z dość grzecznego musicalu. Ona – z malowniczej opery.

Skądinąd nasuwa się jeszcze jedna uwaga dotycząca tego miłosnego układu. Trzeba przyznać, że Cieplak potraktował Szekspirowskie igraszki płciowe ze stosowną dyskrecją. Nie rzucił się na okazję do jakichś ideologicznych manifestów, tak modnych w obecnym teatrze. I za to mu jestem wdzięczny.

Głównym komicznym taranem spektaklu stał się, zgodnie zresztą z tekstem, Mariusz Benoit jako sir Andrzej Chudogęba. Podobne jak w przypadku Radziwiłowicza wystarczy mu pokiwać małym palcem u lewej ręki, żeby bawić publikę. Wykreował postać wyrazistą, a przecież w ani jednym momencie nie natrętną w swoich przerysowaniach. Bartłomiej Bobrowski w roli sir Tobiasza był jakby bardziej wycofany, choć to dobry aktor charakterystyczny. Świetnie wykorzystała swój temperament amantki i równocześnie aktorki mającej komediowe zacięcie Joanna Kwiatkowska-Zduń jako służąca Maria.

Same komplementy należą się Cezaremu Kosińskiemu. Choć przebrany w nie całkiem błazeński kostium, wykorzystał naturalne atuty swojej specyficznej fizjonomii i głosu aby być Błaznem Feste wykładającym rozmaite konkluzje i morały samego Szekspira. Był ironiczny, a nie wyjęty z farsy.

Monika Dryl w roli dwóch Kapitanów oraz trzej Lowelasi: Jakub Gawlik, Paweł Paprocki i Hubert Paszkiewicz sami bawili się dobrze i równocześnie bawili publikę. Mam nieco inne wyobrażenie „Wieczoru trzech króli”, a jednak z ochotą wstałem przy finałowych brawach. Teatr Narodowy nie zawodzi oferując nam przyzwoitą, a miejscami mądrą rozrywkę, nie gubiącą sensu klasycznego dzieła. Dziś to dużo.

Tytuł oryginalny

Śpiewany „Wieczór trzech króli” w Narodowym – mimo wszystko celne

Źródło:

polskatimes.pl
Link do źródła

Autor:

Piotr Zaremba

Data publikacji oryginału:

12.12.2021 14:02