„Śmierć komiwojażera” Arthura Millera w reż. Remigiusza Brzyka w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Ta inscenizacja jest bardzo prosta, i - prosta tylko pozornie.
No bo popatrzmy – w akcie 1. Willy zachowuje się strasznie, jest wprost nie do zniesienia, jego egzaltacja wyzwala instynkty nieledwie mordercze, ale w akcie 2 – coś się bardzo wyraźnie w jego konduicie zmienia. Cóż takiego się wydarza? Linda z kolei zachowuje się do samego końca, łącznie z mową pogrzebową, jak kompletna idiotka, poćwierkująca o braku pieniędzy i o zepsutej lodówce, takie ustawienie tej bohaterki nie wygląda na przypadkowe. Dalej, niby drobiazg - w pierwszym akcie obsada gra bez mikroportów, w drugim – z. Czyżby publiczność wymogła tę zmianę z powodu słabej akustyki? Wątpię. Wreszcie – mamy piękną scenę pogrzebu Lomana – z sadzeniem roślin, myślę że (odrzucając kuszący wątek ekologiczny) można ją czytać na co najmniej kilka sposobów. A to, że Howard jest w tej inscenizacji imieniem żeńskim i ta rola została przez aktorkę zagrana, ma jakieś znaczenie – czy też nie ma? To wszystko jest bardzo ciekawe...
Willego Lomana gra aktor krakowskiego Starego Teatru - NST Juliusz Chrząstowski, to jego powrót po latach i do Łodzi i - na deski Nowego. I znów zagwozdka – Willy nie schodzi ze sceny właściwie ani na chwilę (poza momentem kiedy schodzi, ale i wtedy nie schodzi:)), to przez całe 3 godziny jego spektakl, jest tylko on i jakby mniej ważna reszta, tego faktu również nie pozostawiłbym bez nadania mu znaczenia.
Opowieść o miłości ojca do syna w tej inscenizacji jakby zeszła na plan dalszy, w relacji Willego z Biffem było coś sztucznego, pustego, Biff był ukochanym synkiem Willego tylko deklaratywnie.
Może jednak... w ten właśnie sposób paranoik objawia swą atawistyczną rodzicielską miłość? Może.