„Umrzeć ze śmiechu" Paula Elliotta w reż. Krzysztofa Babickiego w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Edward Jakiel w portalu Teatrologia.info.
Komedia Paula Elliotta Umrzeć ze śmiechu miała swoje polskie premiery i to zarówno na deskach teatrów (Mały w Łodzi – 2017, TeTaTeT w Kielcach – 2018 i Kwadrat w Warszawie – 2021), jak też na YouTube w niekoniecznie fortunnym wykonaniu zespołu TEaTRYCY (2022). W czasie pandemii w marcu 2021 na YouTube zarejestrowano też czytanie performatywne tej sztuki przez aktorów wspomnianego już warszawskiego Teatru Kwadrat. Obecnie gdyński Teatr Miejski wystawił tę sztukę w reżyserii jego dyrektora, Krzysztofa Babickiego. Niebawem, bo już 19 października, przedstawienie zaprezentowane zostanie w Wejherowie, bowiem współproducentem spektaklu jest Filharmonia Kaszubska z siedzibą w Wejherowie właśnie .
Siłą gdyńskiej realizacji sztuki Elliotta Umrzeć ze śmiechu jest gra aktorek – trzech głównych postaci, jak też kostiumy, rozwiązania scenograficzne, muzyka i, rzecz jasna, reżyserska ręka. Babicki sięgnął po sztukę nie tylko o wymiarze komediowym. Owszem, publiczność nie przestaje się śmiać przez cały niemal spektakl, ale jednocześnie jest to inscenizacja, w której czytelny jest przekaz ciepłej, subtelnie zaznaczanej prawdy o przyjaźni. Ta jakże zabawna opowieść przenicowana jest delikatnymi nutami refleksji, jak wiele dla siebie przyjaciółki znaczą, jak głęboka jest między nimi więź, przekraczająca granicę śmierci.
Beata Buczek-Żarnecka w roli Connie, Elżbieta Mrozińska jako Leny i Monika Babicka grająca Millie wzniosły się naprawdę na wyżyny aktorstwa. Starały się zrozumieć postaci; wczuły w ich położenie; odczytały ich osobowości i perfekcyjnie oddały to na małej scenie gdyńskiego teatru. Każda z wymienionych aktorek z wyczuciem wyraziła graną przez siebie bohaterkę. Doskonale wypadła każda z nich, nie sposób wyróżnić którąś z artystek, wszystkie trzy bowiem w równej mierze oddały cały dramatyzm i komizm granych przez siebie postaci. Z nieukrywaną satysfakcją przyglądałem się ich grze. Każda z bohaterek inna, o odmiennej osobowości, temperamencie, charakterze i kondycji – nie tylko fizycznej. Żadna z gdyńskich aktorek nie uległa – jakże łatwej przy tak wyrazistych postaciach – pokusie przesady, wyolbrzymienia najbardziej charakterystycznych dla danej bohaterki cech. A przyznać trzeba, że w przypadku tych bohaterek sztuki Elliotta o taką pokusę łatwo. Buczek-Żarnecka gra zatem postać wyrafinowaną, o dobrym guście i smaku, ale też skrywanych tajemnicach (alkoholizm, perwersja seksualna z byłym mężem). Doskonale oddała wszystkie subtelności tej Elliottowskiej postaci. Podobnie Elżbieta Mrozińska, której kreacji nie sposób zapomnieć, stworzyła mocną, wyrazistą postać Leny – też, niestety, alkoholiczki, ale jednocześnie osoby trzeźwo potrafiącej ocenić siebie i przyjaciółki; osoby wrażliwej i równie dobrze zabawnej w swej prostocie. Wreszcie Monika Babicka, która odtwarza Millie – osobę niekoniecznie ogarniętą, ale bardzo trafnie umiejącą przecież sprostać nagłym i niespodziewanym sytuacjom, zaskakującym nawet najbardziej opanowaną Connie. Powtórzę więc – kreacje i warsztat tych artystek gdyńskiej sceny czynią sztukę Elliotta jeszcze lepszą, niż jest w samej swej warstwie tekstowej, mocniej akcentującą komizm postaci, sytuacji i wreszcie dialogów.
Nieodłącznym elementem tworzenia postaci są kostiumy i tu zasługa Jolanty Łagowskiej-Braun. Zarówno ubiory Racheli, córki Connie, jak też striptizera Bobbiego, ale nade wszystko stroje żałobniczek, trzech wspomnianych tu już przyjaciółek, są celująco dobrane. Widoczna jest w nich nie tylko przemyślana koncepcja Łagowskiej, ale też jej wyczucie postaci – chociaż równie czarne i żałobne, ubranie każdej z trzech bohaterek różni się od siebie zasadniczo, jednocześnie odzwierciedlając charakter i podkreślając osobowość postaci. Wyśmienicie prezentuje się to w czasie akcji, kiedy kobiety przemieszczają się, a zwłaszcza, kiedy przyjdzie im tańczyć z zamówionym przez ich zmarłą przyjaciółkę striptizerem (a tak naprawdę dorabiającym studentem psychologii, który odbywał praktyki jako psycholog kliniczny i pomagał zmarłej przyjaciółce, jednocześnie będąc chłopakiem córki Connie – Racheli). Tak więc Connie jest dystyngowana i elegancka nad wyraz. Nieco jak trzpiotka i tancerka z porcelanowej figurki prezentowała się w swoim ubiorze Lena. Równie trafnie zaprojektowano ubiór Millie. I co jeszcze ważne, dowodzące perfekcyjności gdyńskiej realizacji – uczesanie każdej z tych postaci. Ich fryzury harmonizują się z ubiorem i… osobowością bohaterki.
Scenografia doskonale wpisała się w klimat zdarzeń, jak też oddała charakter pani domu, w którym rzecz się rozgrywa, a mianowicie Connie. Gustowne meble z – co zrozumiałe u starszej, szykownej damy – wielkim lustrem i zasobnym barkiem w postaci półsekretarzyka z witrynką. Rozwiązania scenograficzne świetnie wykorzystują przestrzeń małej sceny gdyńskiego Teatru Miejskiego, o której bywający tam widzowie wiedzą, że pełni wszak też rolę foyer, kiedy przedstawienia odbywają się na dużej scenie.
No i wreszcie muzyka, w szczególności utwór kończący przedstawienie. Zmarła przyjaciółka zafundowała swym towarzyszkom, nie tylko od brydża, podróże samolotem. A że sama nie zrealizowała w swym życiu marzeń o wyjeździe do Włoch, właśnie tam postanawiają najpierw wyjechać żyjące przyjaciółki. Dlatego rozbrzmiewa utwór Bella ciao, przy którego dźwiękach radośnie tańczą. Na drugim przedstawieniu zaś, na podstawie którego piszę tę recenzję, publiczność w rytm tej piosenki długo gromkimi brawami dziękowała realizatorom za zdrowy śmiech, ale też nutkę refleksji, że trzeba korzystać z życia „dziś”, bo „jutro” może nie nastąpić.