„Zemsta” Aleksandra Fredry w reż. Pawła Aignera, w Białostockim Teatrze Lalek. Pisze Karol Zimnoch w portalu teatrologia.info.
Na scenie Białostockiego Teatru Lalek po raz kolejny gości klasyka i znów za przyczyną Pawła Aignera. Reżyser w Białymstoku zasłynął z inscenizacji Wolterowskiego „Kandyda”, a tym razem pokazał na scenie Teatru Lalek utwór polski, arcypolski – „Zemstę” Aleksandra Fredry, którą wystawił w 2018 w identycznym stylu w rzeszowskiej Masce. Jak jednak przyznaje, sztuka najwybitniejszego polskiego komediopisarza pozostaje niezwykle aktualna. I rzeczywiście Aigner umiał to świetnie przedstawić.
Jego „Zemsta” to przedstawienie wielowarstwowe, świetnie obnażające przywary nie tylko Polaków XIX wieku, lecz także tych współczesnych – czyli nas samych. Ale zacznijmy od początku. Publiczność wita służba Cześnika (Piotr Wiktorko, Maciej Zalewski, Krzysztof Bitdorf) intensywnie starająca się uporządkować przestrzeń (scenografia – Magdalena Gajewska). Pachołki czyszczą obraz swojego pana, plwając jednocześnie na portret Rejenta znajdujący się po drugiej stronie sceny. Wycierają kurze z salonowego szezlonga, peerelowskiego krzesełka oraz zupełnie współczesnego fotela. Pracę przerywa im głos dziewczynki z offu, starającej się jak najlepiej wyrecytować zagmatwany tekst Ody do młodości Adama Mickiewicza. Na scenę wkraczają postaci: Cześnik (Ryszard Doliński) oraz Papkin (Michał Jarmoszuk), a za nimi baraszkujący Klara (Magdalena Ołdziejewska) i Wacław (Mateusz Smaczny). Uniwersalność wymowy utworu, symbolizowaną przez patchworkową scenografię, podkreślają stroje bohaterów. Rejent i Cześnik są odziani po arcyszlachecku w kontusze i z szabelkami przy bokach, Papkin gwiazdorzy w barwnym stroju kawalerzysty, natomiast para zakochanych nosi zupełnie zwyczajne, współczesne ubrania, jak T-shirt czy trampki, co uwypukla różnice pokoleniowe, przedstawiane w ten sposób przez reżysera jako wybitnie aktualne. Zresztą takich zabiegów jest o wiele więcej: Klara robi sobie selfie z Papkinem, Rejent pisze na ścianie „CZEŚNIK TO BAMBIK”, a zniecierpliwiony Wacław kwituje rozmowę z ojcem „dobra, spierdalaj”. Warto jednak podkreślić, że Aigner nie zmienia w tekście zbyt wiele.
Wspomniane porządki szybko jednak idą na marne. Początkowy ład zostaje dramatycznie i ostentacyjnie zniszczony podczas przeganiania murarzy przez Cześnika i jego podwładnych. Dochodzi wówczas do dantejskich scen: ludzie okładają się pięściami, pałkami, szablami – czymkolwiek, co mają pod ręką – krew leje się strumieniami, meble i części kartonowego muru latają wokół i już do końca sztuki wszystko jest odgrywane na zdewastowanych pozostałościach ścian komnaty Cześnika. Z brzozowego lasku ze sceny grzybobrania z Pana Tadeusza w reżyserii Wajdy, który dotychczas był tłem wszystkich wydarzeń, pozostają tylko marne kikuty, a zieleń liści zmienia się w szarobure wysypisko śmieci. Widzowie stają się świadkami całkowitej dewastacji, którą Cześnik kwituje słowami: „dosyć… na dziś”, po czym opuszcza pobojowisko. Zostają na nim jednak inne postaci, w niewiele lepszym stanie niż scenografia. Wspierają się one o przewrócony szezlong niczym rozbitkowie „Tratwy Meduzy” Géricaulta. Scena już do końca przedstawienia pozostanie pobojowiskiem z roztrzaskanymi meblami, przekrzywionym żyrandolem i wysypiskiem w tle. Aigner nie bawi się w półśrodki i dokonuje dekonstrukcji totalnej – zarówno sceny, jak i dramatu, a w konsekwencji także naszej polskiej tożsamości.
Reżyser, który, jak utrzymywał w wywiadach, pragnął jakoby pozostać wierny treści utworu Fredry, nie oszczędza niczego i nikogo. W jego Zemście nie ma postaci szlachetnych czy sprawiedliwych. Z tej Sodomy nikt nie uchodzi cało. Nawet Wacław i Klara bardzo wyraźnie pokazują, że nie darzą się miłością platoniczną i to nie wspólnota dusz im w głowie. Zresztą syn Rejenta nie ma najmniejszych oporów przed niczym – chociażby po udobruchaniu Podstoliny (Barbara Muszyńska-Piecka) wychodzi na scenę w samych majtkach, popalając przy tym papierosa. Wszystko, aby osiągnąć swoje – może to być dewiza każdej postaci, niezależnie od stanu czy pokolenia. Inną ich cechą jest dziecinność. Wspomniany głos dziewczynki z offu pojawia się również w dalszej części spektaklu. W chwili największego napięcia mówi ona: „Wszak gdy wstąpił w progi moje,/ Włos mu z głowy spaść nie może”. Wszyscy zatrzymują się nagle, Cześnik zdejmuje swój kołpak, a Papkin czapkę kawaleryjską, jakby słyszeli głos samego Boga. Raptem – pstryk! – głos milknie i wszyscy wracają do swoich zajęć, to jest do bijatyki. Te i wiele innych scen (np. kiedy Papkin, czytając Klarze swój wiekopomny testament, nie rozpłakał się, a raczej rozryczał jak dziecko pozbawione zabawki) świadczą tylko o jednym – reżyser wyraźnie daje nam znać, że mamy do czynienia z dziecinadą.
Trzeba przyznać, że „Zemsta” Aignera to teatr totalny. Sceny przepełnione są ruchem, tańcem i śpiewem. Reżyser nie popadł w pułapkę rytmiczności dziewiętnastowiecznego wiersza – skutecznie przekuł jego zawiłości na swoją korzyść. Niesamowicie świeżo brzmią fragmenty, które są przez aktorów wyśpiewywane zamiast monotonnie recytowane. Bardzo często Papkin gwiazdorzy z mikrofonem w blasku reflektorów. Odkrycie melodyjności w tekście komedii szczególnie sprawdziło się w znanej wszystkim scenie pisania listu przez Cześnika. Właściwie wszystkie monologi są bardziej lub mniej umuzykalnione z akompaniamentem iście romantycznego fortepianu wygrywającego poloneza – lejtmotywu przedstawienia. Ta sławetna arcypolska melodia pojawia się zawsze, kiedy zgody na scenie nie ma. Taniec również jest bardzo przemyślany. Jak się bowiem okazuje, do poloneza znakomicie można także walczyć na szable. Zapadają w pamięć obrazy, gdy na scenę wylewa się korowód postaci niczym w pijackim transie, przypominający taniec śmierci z Siódmej pieczęci Ingmara Bergmana.
Aktorzy Białostockiego Teatru Lalek jak zwykle stanęli na wysokości zadania i swoje role odegrali świetnie. Szczególną uwagę zwraca rola Papkina w wykonaniu fenomenalnego Michała Jarmoszuka. Za każdym razem zawłaszcza on scenę, jakby była stworzona wyłącznie dla „lwa zuchwałego, strzelca boskiego, rębacza diablego” – wszak, w jego mniemaniu, tak jest w istocie. Niezapomniana pozostaje również kreacja Cześnika, którego zagrał Ryszard Doliński. Bezbłędnie ukazał on archetypicznego szlachcica, siedzącego w swoim żupanie na stercie kartonów, popijającego tani alkohol i ostrzącego swoją szabelkę. Również Rejent (Wiesław Czołpiński) przedstawiony został bardzo trafnie – w jednej ze scen modli się on swoim znanym powiedzonkiem, trzymając w ręku… siekierę. W tle stoją jego murarze (Krzysztof Pilat, Zbigniew Litwińczuk), którzy kurzą papierosy i dopowiadają „…zawsze zgadzać trzeba”. Aktorzy z powierzonymi im rolami poradzili sobie znakomicie.
Komedia kończy się przerażająco. Wszyscy szarpią się i okładają kułakami. Klara krzyczy na bliskich, żeby ci podali sobie ręce, i przez chwilę panuje spokój. Rejent i Cześnik, pełni obrzydzenia, niemogący na siebie patrzeć, podają sobie ręce, czy raczej stykają się opuszkami palców, hamując przy tym torsje. Nie jest to jednak ostatnia scena utworu, gdyż postacie zaczynają śpiewać swój hymn: „Od powietrza, ognia, wojny,/ I do tego od człowieka,/ Co się wszystkim nisko kłania,/ Niech nas zawsze Bóg obrania”. To jeszcze nie finał, po chwili bowiem na scenę pada czerwony snop światła, widma postaci ponownie rzucają się na siebie z pięściami, kijami i szablami, a na sam koniec Papkin polewa wszystko benzyną. Kurtyna opada.
Dopiero w epilogu przedstawienia początkowe zabiegi służby mające na celu stworzenie porządku na scenie nabierają sensu. Nagle okazuje się, że mamy tu do czynienia z cyklem – z wiecznym powrotem ładu i jatki, destrukcji i naprawy. Aigner nie wierzy w sielankowy happy end Fredry, sam Fredro chyba też nie za bardzo w niego wierzył. Pan Bóg nie podaje ręki Polakom o czerepach rubasznych. Tytułowa „Zemsta” nie ma końca i trwa – jak pokazuje nam reżyser – aż po dziś dzień.