„Widelec w głowie” Izabeli Łaszczuk w reż. Tomasza Sapryka z Agencji Produkcyjnej Palma w Teatrze Kamienica w Warszawie. Pisze Marek Zajdler w Naszym Teatrze.
Swojska polska prowincja. Za oknem liście lecące z drzew, kościół na wzgórzu i przejeżdżający od czasu do czasu Pekaes. Obok dom sąsiada, widać kto wchodzi i wychodzi. Zresztą tu i tak każdy wie wszystko o wszystkich, nic się nie ukryje, a o rodzinnych skandalach pamięta się przez lata. Jak choćby o tym nieszczęsnym odwołanym ślubie Paulinki. A teraz zmarło się ojcu. Rodzina znów będzie na językach. Wdowa i dwie skłócone córki nie przypuszczają nawet, że pogrzeb to dopiero początek ich prawdziwych problemów.
Szaloną komedię obyczajową „Widelec w głowie” wyreżyserowaną w Teatrze Kamienica przez Tomasza Sapryka napisała Izabela Łaszczuk, czyli kryjąca się pod tym pseudonimem Andżelika Piechowiak, dla której jest to druga po „Petardzie” przygoda ze scenicznym tekstem. Autorka umiejętnie łączy farsę i komizm sytuacyjny z elementami thrillera zderzając ze sobą dwa nieśmiertelne komediowe wątki – damsko-męskie relacje i pieniądze. Korzystając z najlepszych anglosaskich wzorców gatunku wrzuca akcję w znane nam wszystkim klimaty polskiego podwórka, gdzie smutki koi się kieliszkiem, radość świętuje podobnie, narodowo-katolicki duch unosi się w powietrzu, a lekarstwem na wszystko jest zaparzona przez mamusię herbatka i kobieca pomysłowość. Tomasz Sapryk dorzucił od siebie sceniczne przerysowanie groteską i uwypuklił elementy tragikomedii, dzięki czemu powstał prawdziwie wybuchowy miszmasz ciętego dowcipu, kryminału z Koziej Wólki i buzującego estrogenu.
Trzy kobiety spotykają się na pogrzebie głowy rodziny. Trzymająca dom twardą ręką Teresa (w tej roli świętująca 50-lecie pracy artystycznej energiczna jak zawsze Elżbieta Jarosik), chowa męża. Było, jak było, szkoda gadać i marudzić, przecież wiadomo, że już „w dzień ślubu człowiek oczekuje dnia, gdy znów będzie sam”. Ale pokazówkę trzeba urządzić. Tatusia opłakuje głównie topiąca smutki w alkoholu starsza córka Paulina (słodko szaromyszowa Andżelika Piechowiak), być może dlatego, że zdaniem surowej matki „podobnie jak on ciągle tylko przeprasza, że żyje.” Och, ukochana matula i młodsza siostrzyczka nie szczędzić jej będą przytyków od „niewydarzonej starej panny”, przez „bibliotecznego kocmołucha” czy „starą marudę”, aż po „suchą dupę”. Bo w tym domu nikt się w język nie szczypie. Także najmłodsza córunia Ewa (komicznie egzaltowana Milena Suszyńska), która pięć lat wcześniej podebrała siostrze męża sprzed ołtarza i robiła „karierę” w mieście, zasłuży po powrocie na „puszczalską materialistkę” i „psycholożkę po trzytygodniowym kursie w szkole policealnej”. Będąca odbiciem matki zarozumiała lambadziara nie skalała dotąd rąk pracą, ale zdołała już pochować męża. No cóż, nie ma jak kochająca rodzina.
Topór wojenny przyjdzie im jednak chwilowo zakopać, gdyż na pogrzebie wychodzi na jaw, że kochany tatuś też miał swoje za uszami. W zamian za spłatę karcianych długów przepisał dom sąsiadowi Witkowi (jąkający się i uroczo nieporadny Kamil Kula). Kobiety postawione pod ścianą biorą sprawy w swoje ręce i bezustannie sobie docinając zaginają parol na mężczyznę, aby w ten, czy inny sposób odzyskać majątek. Prym wiedzie wspaniała, sypiąca bon motami i grubym słowem Elżbieta Jarosik, której Teresa rozdziela role i nie cofnie się przed niczym, by uratować dobytek. Sprytem, podstępem, oszczerstwem czy orzechówką – dla niej nie ma to znaczenia, przecież „w życiu trzeba grać na siebie, nie na mężczyznę”. Intryga rozwijać się będzie od jednego absurdalnego pomysłu do kolejnego, ich realizacja rozleje się po widowni falami śmiechu, światło dzienne ujrzą ukrywane długo sekrety, a trudne relacje czworga bohaterów nieuchronnie zmierzać będą do szczęśliwego finału. Inaczej być w końcu nie może.
Scenografia Witka Stefaniaka zatrzymała się trochę w czasie i przenosi nas do głębokiego PRL-u lat 60-tych. Kredens, oldskulowa zielona kanapa, fotel „Lisek”, koraliki w kuchennych drzwiach, talerze z Włocławka czy boazeria na ścianach przypominają o dawnej świetności domostwa, która pachnie dziś naftaliną, a ślubne monidło wygląda wręcz karykaturalnie. Kostiumy Anety Suskiewicz wiernie oddają charaktery bohaterów – wyzywające białe kozaki, kuse spódniczki i futerka Ewy kontrastują z długimi, smutnymi spódnicami i swetrami Pauliny, zaś cętkowane stroje mamusi mówią o jej ostrych pazurkach. Muzyka Igora Przebindowskiego służy głównie za ilustrację wydarzeń dziejących się na zewnątrz, a wizualizowanych w zabawnych, nieco abstrakcyjnych animacjach Hektora Weriosa. Warto nadmienić, że w dublurze występują na scenie także Katarzyna Maciąg, Anna Jarosik i Mikołaj Roznerski, ale ich akurat nie miałem przyjemności oglądać.
„Widelec w głowie” to kawał porządnej komediowej roboty, gdzie żart i trup ściele się gęsto, cięte dialogi łączą się z absurdalnym humorem, a aktorzy grają na pełnej…, to jest na najwyższych obrotach. Najsoczystsze puenty otrzymała charakterna Elżbieta Jarosik, która niczym domowy Ojciec Chrzestny rozstawia wszystkich po kątach, ale i z córeczek potrafią wyjść prawdziwe diablice. Nieoczekiwane zwroty akcji gwarantują stałe napięcie, nienajlepsze relacje silnie kontrastujących ze sobą postaci budzą szczerą wesołość, a elementy kryminału wywołują dreszczyk emocji. Andżelika Piechowiak napisała zabawny, życiowy tekst o silnych kobietach, Tomasz Sapryk ubrał go w groteskowe barwy i odcienie, a całość stanowi po prostu świetną propozycję na udany, rozrywkowy wieczór w Kamienicy. Jakby to powiedziała Tereska: „Ruszyć cztery litery, siadać w fotele i oglądać. I cieszyć się, że macie możliwość”. Amen.