EN

4.10.2024, 11:18 Wersja do druku

Serce ze szkła. Musical zen

„Serce ze szkła. Musical zen” w reż. Cezarego Tomaszewskiego, koprodukcja Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie i STUDIOteatrgalerii w Warszawie. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.

fot. Bartek Barczyk / mat. teatru

Bardzo mocno czekałem na krakowską premierę nowego spektaklu Cezarego Tomaszewskiego „Serce ze szkła. Musical zen” – jest to koprodukcja Teatru Studio i Teatru im. Juliusza Słowackiego. Warszawska premiera odbyła się już w kwietniu tego roku, Kraków musiał poczekać aż do września. Co ciekawe, zdecydowano się na dwie zupełnie osobne obsady i jedynie główne role pozostają bez zmian; doprowadza mnie to jedynie do konkluzji, że muszę kiedyś się wybrać i zobaczyć obsadę warszawską, bo wiele tam nazwisk które cenię, ale dziś skupmy się na tym, co zobaczyłem na scenie Teatru Słowackiego.

Spektakl oparto na książce, rozmowie-rzece między Marią Peszek a Janem Peszkiem, między córką a ojcem– kiedy ona przychodzi do niego w kryzysie, aby porozmawiać i złapać dystans do świata, a on – po zawale – stara się podzielić z nią sobą, ale też zrozumieć siebie. Miałem przyjemność recenzować książkę wydawnictwa Marginesy dla portalu Opętani Czytaniem. Książka jest niczym przysłowiowa cebula ze Shreka: ma warstwy i każda z tych warstw jest tak samo frapująca i ciekawa. Mamy tutaj totalne „obieranie” Jana Peszka, który z mojej perspektywy zawsze był swego rodzaju figurą, a tutaj daje się poznać jako zwyczajny człowiek ze swoimi rytuałami, problemami i niedoskonałościami. Widzimy, że nie był aż tak wspaniałym ojcem, jak mogłoby się wydawać, bazując na jego publicznej personie. Dowiadujemy się, że częściej bywał niż był w domu, że częściej ganiał za swoimi pasjami i pracą niż za własnymi dziećmi, że bywały czasy, gdy miewał problemy z utrzymaniem siebie i rodziny. Ale uleczające jest to, że w tej książce–rozmowie nie ma za grosz pretensji ze strony Marii. Jest to rozmowa prowadzona na całkowicie równych prawach i zasadach. To jest ogromny ocean akceptacji i zrozumienia; rozmowa dwójki dojrzałych artystów, którzy przeżyli swoje i mają świadomość tego, jak działa świat, życie i bycie człowiekiem. Jest to także książka o Polsce – mocno pokazująca jak bardzo ta się zmieniła, a także: jak bardzo się nie zmieniła w pewnych sferach. Dużo tutaj buntu i niezgody na obecną sytuację, na ksenofobię, homofobię i ogólne wykluczenie. Byłem bardzo, bardzo ciekawy ile z tego całego oceanu ciepła, ale też i brudu uda się przenieść na scenę, zwłaszcza w musicalu, który nie jest najprostszą formą teatralną. Jednak panował we mnie spokój, bo wiem, że Cezary Tomaszewski jest ekspertem premium w tym, co robi i jego spektakle od dawna działają na mnie jak lampa na ćmę. Po wybornym „Gracjan Pan. Musical” z wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol łykam wszystko jak pelikan (nawet te mniej udane rzeczy jak koszmarna „Iwona, księżniczka Burgunda” w Teatrze Ludowym).

Cały spektakl oparto głównie na łódzkiej części historii opowiadanej przez Jana Peszka, gdzie skupiono się na niemożności zarobienia pieniędzy; gdy Dejmek nie dawał aktorowi ról i ten musiał chałturzyć w szkolnych spektaklach oraz walczyć z problemem alkoholowym. Mimo całej mroczności tej historii jest tam ogrom ciepła i miłości; nie skupiamy się tylko na złym, ale w tym złym szukamy też pierwiastków dobra, tej małej gwiazdki światła w ciemności. Dodatkowo, na całą opowieść biograficzną nałożono filtr „Królowej śniegu” Andersena – Maria to Kaj, a Jan to Królowa śniegu, która ma zamarznięte serce i nie wie, czy umie jeszcze kochać i czy kiedykolwiek potrafiła. Mam jednak wrażenie, że mimo usilnych prób przekazania całego ciężaru książkowego pierwowzoru, nie do końca udało się dowieźć; wydaje mi się, że spektakl odrobinę wieje pustką i treściowo jest dość prosty – zbyt prosty. Nie poczułem tego ukłucia, które miałem w czasie czytania „Nakurwiam zen”, nie było już tego wrażenia, że biorę udział w czymś intymnym i ważnym, co było mocnym kołem napędowym książki Marii Peszek. Ale spokojnie, nie zniechęcajmy się, bo pomimo, że treści jest niewiele w „Musicalu zen” to bawiłem się fantastycznie i wyszedłem zachwycony. Bo niezobowiązująca zabawa – mimo telenowelowych dramatów – na scenie jest możliwa. Ogromna w tym zasługa całego zespołu aktorskiego, reżysera, muzyki, choreografii, ale też fantastycznej scenografii Aleksandry Wasilkowskiej w której zamknięto wszystkich!

Jak wiadomo, Jan Peszek jest klasą samą w sobie i na scenie daje z siebie milion procent i robi to piorunujące wrażenie; jako jego młode alter ego możemy na scenie podziwiać Daniela Malchara, który jest kulą energii i doskonale tworzy pomost między obecnym Peszkiem a jego wersją z dawnych lat. Świetnie potrafi naśladować zachowania mistrza, ale też nie ogranicza się do samego kopiowania, a dodaje od siebie ten drapieżny pazur i  ten swój charakterystyczny, smutny błysk w oku, w którym mogłem jakiś czas temu się utopić we „Własnym pokoju” w Łaźni Nowej, gdzie zrobił na mnie zapierające dech wrażenie.

Fenomenalnie było także oglądać Marię Peszek na scenie, nie tylko w roli piosenkarki, ale też aktorki. Doskonała robota, nie byłem świadomy jakim potrafi być scenicznym zwierzęciem i jak dobrze potrafi wygrywać nawet najdelikatniejsze emocje. Poza aspektem aktorskim bardzo przypadły mi do gustu piosenki zaaranżowane do spektaklu przez nią i Andrzeja Smolika. Wpadające w ucho, porywające, trafiające w czuły punkt, czasami może zbyt podobne do siebie, ale nie przeszkadzało mi to w cieszeniu się nimi.

Muszę też wspomnieć o dwóch babciach – babci Karoli i babci Janeczce, granych przez Martynę Krzysztofik i Annę Syrbu. Hipnotyzujące role z zupełnie dwóch przeciwnych biegunów, zagrane, wytańczone i wyśpiewane z ogromnym pietyzmem; ciężko było oderwać od nich oczy, ogromne brawa.

Jak już wcześniej sygnalizowałem ważnym elementem jest scenografia Aleksandry Wasilkowskiej – zimna, trochę niepokojąca przestrzeń, ze stalaktytami, grubym Buddą i ogromną lustrzaną chmuro-zaspą na środku sceny. Mega klimatyczna i bardzo dziwna przestrzeń idealnie budująca klimat spektaklu. Poza tym, co wielokrotnie podkreślam w moich tekstach, szanuję scenografię, która nie zawadza aktorom, ale jednocześnie nie jest tylko tłem, a pełnoprawnym uczestnikiem historii – tutaj mamy właśnie ten przypadek. Wasilkowska stworzyła w swojej scenografii zupełnie odrębnego bohatera działającego na tych samych prawach co aktorzy i tancerze. 

Cezary Tomaszewski wykonał kawał dobrej roboty, stworzył porywający, dragowy i przeciągnięty do przesady musical (w pozytywnym znaczeniu tego słowa!), który powala od samego startu dystansem do siebie i do historii, który wręcz hipnotyzuje widza i nie pozwala oderwać oczu przez całe 1,5 godziny. Pięknie to był spędzony czas, miałem odrobinę wzruszeń jak i odrobinę uśmiechów. Ubawiłem się jak świnia i szczerze mówiąc przez to jak zostało to wszystko poprowadzone, zatańczone, zaśpiewane, zagrane i opakowane, nie czułem bólu, że trochę to puste, naiwne i zupełnie odmienne od tego, co czytałem w książce – zresztą, mam świadomość, że każde medium rządzi się swoimi prawami i nie dało by się przenieść „Nakurwiam zen” w 100% na scenę. Naprawdę solidny i przyjemny spektakl. Teatr Słowackiego ma ostatnio szczęści do takich produkcji, bo uważam, że podobnie jak „1989”, „Serce ze szkła. Musical zen” ma szansę stać się hitem, bo ma na niego zadatki. Pozostaje mi tylko sprawdzić warszawską obsadę i stwierdzić, który zespół lepiej przechodzi test białej rękawiczki.

Tytuł oryginalny

Serce ze szkła. Musical zen

Źródło:

Teatralna Kicia
Link do źródła

Autor:

Kamil Pycia

Data publikacji oryginału:

04.10.2024