„Miasto bez Żydów” na motywach powieści Hugo Bettauera w reż. Karoliny Kirsz w Teatrze Żydowskim w Warszawie. Pisze Zuzanna Liszewska-Soloch w „Teatrologii.info”.
Spektakl oparty na autorskim scenariuszu Karoliny Kirsz jest utrzymany w groteskowej, niemal kabaretowej konwencji. Scena zamienia się raz w plan filmowy, a nawet ujęcia filmowe z napisami rodem z kina niemego, raz w kabaret, w dom publiczny, raz w pokaz mody, a nawet w makabryczną, złowrogą grę planszową/komputerową Juden Raus. Przemoc jest oswojona, jest na wyciągnięcie ręki – zdają się mówić twórcy Miasta bez Żydów w Teatrze Żydowskim.Wątki z powieści i filmu – retro i współczesne, są tu swobodnie przemieszane. Duża część jest śpiewana niczym w przedwojennym kabarecie.
Antyfaszystowska, prorocza powieść Miasto bez Żydów Hugona Bettauera o wygnaniu ludności żydowskiej, od pierwszego wydania polskiego przekładu, już w 1925, nie była w Polsce wznawiana. Sprzedawana w wielkich nakładach, u nas, nad Wisłą, jest niemal całkiem zapomniana.
Śledzimy realizację filmu powstałego w 1924 w reżyserii Hansa Karla Breslauera. Jego negatyw, po zakazie wyświetlania i zniszczeniu przez nazistów, został odnaleziony dopiero w 2015 i niedawno organizowano zbiórkę na jego odrestaurowanie. Dziś fragmenty Miasta bez Żydów można znaleźć w Internecie. W filmie akcja została przeniesiona z Austrii do fikcyjnej Utopii. Obserwujemy postawy jego twórców, którzy dzielą się, kłócą i zmieniają. Atmosfera między nimi gęstnieje, zaczyna panować zmowa milczenia i strach. W mieście, w którym kręcą Miasto bez Żydów, Żydzi znikają. Wraz z ekipą filmową odkrywamy, że rzeczywistość staje się jeszcze bardziej groźna od powieści fantasy, w której autora zabija fanatyk z NSDAP Otton Rootstock. I że wystarczy wskazać winnego, którym najczęściej okazuje się inny, obcy, by rozkręciła się, niczym filmowa taśma stanowiąca element scenografii, machina zbrodni i przemocy. Jedni robią kariery w III Rzeszy, inni kończą w obozach.
Aktorzy w wymyślnych perukach i strojach, nawiązujących do estetyki lat 20. kabaretu i niemego kina, ale także do współczesności, w kłębach dymu i czerwonym, piekielnym świetle grubą, śmiałą kreską rodem z witkacowskiego „snu wariata na scenie” grają kilka postaci naraz, z wyjątkiem uwiecznionego na wideo Henryka Rajfera, wcielającego się w mitycznego Żyda – wiecznego tułacza. Jego nie da się znikąd wygnać, choć z założenia jest symbolicznym wygnańcem. Granie kilku postaci jest wyzwaniem i daje pole do popisu. Kreacje aktorskie jednak – może przez pewną typowość, formalizm, postdramatyczną i satyryczną konwencję – nie zapadają szczególnie w pamięć, z wyjątkiem marionetkowej, komiczno – przerażającej kreacji Kanclerza (Rafał Rutowicz) wygłaszającego z szaleńczym błyskiem w oku mroczne przemówienia o wyrugowaniu z życia wszelkich przejawów obcości.Na uwagę zasługuje tworzona na żywo muzyka elektroniczna Jacka Mazurkiewicza. Nużą nieco przebrzmiałe aluzje do współczesnego życia politycznego czy społecznego. Spektakl wart jest jednak obejrzenia. Historia lubi się powtarzać, a losy twórców w sposób przedziwny splatają się nieraz z ich dziełem, które czasem udaje się ocalić od zapomnienia.