„W grobie się nie mieści” Todda Sweeneya w reż. Marcina Bartnikowskiego, koprodukcja Teatru Rampa w Warszawie i Fundacji Teatru Malabar Hotel. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.
Spektakl „W grobie się nie mieści” to kolejny i dość zaskakujący pomysł na rozrywkę w dobrym stylu, zrealizowany przez Teatr Malabar Hotel wspólnie z Teatrem Rampa. Takiego Malabaru jeszcze nie znałam, choć igraszki z formą, pełne szalonych pomysłów kreacje sceniczne Marcina Bartnikowskiego i Marcina Bikowskiego nie są dla mnie nowością, podobnie jak autorskie adaptacje, oparte na niecodziennym podejściu do sztuki lalkarskiej i dramatycznej. Przekraczanie ram konwencjonalnej sztuki teatralnej też rzecz jasna nie dziwi, ale farsa „klasy B”? Ich przedstawienie – satyryczny horror wysysający smutki, naładowany energią – raczy widzów pozornie leciuteńką, niewymagającą rozrywką, jednak pod tą pokrywką kryje się drugie dno. Czarny humor, umiejętność śmiania się z samych siebie, demony i wampiry z Targówka – nawet jeśli więcej w nich ironii i śmieszności niż grozy i powagi, mogą opowiedzieć historię, która ucieszy, rozbawi, a dzięki podtekstom da też okazję do małych refleksji.
Perypetie małżeńskie państwa Debetów z warszawskiego Targówka, pełne nieoczekiwanych zwrotów akcji, dziwacznych postaci (niekoniecznie z tego świata), splatają się w spektaklu z historią z przeszłości. W dodatku jak najbardziej prawdziwą – chodzi o żyjącego w XVII wieku burmistrza powietrznego Łukasza Drewno. Warszawski aptekarz Łukasz Drewno w czasie epidemii dżumy w latach 1624–1626 pełnił funkcję burmistrza powietrznego Starej Warszawy. Z myślą o warszawiakach gromadził wówczas duże ilości leków i żywności, organizował tzw. izolatoria (szpitale) wraz z wyznaczoną strefą dla zakażonych, dbał o bezpieczeństwo oraz przestrzeganie prawa przez mieszkańców miasta i był orędownikiem czystości. Do dziś zachowała się prowadzona przez niego kronika zgonów. Dzięki swym zasługom w 1630 roku nominowany został na rzeczywistego burmistrza Warszawy. Do jego postaci odwołuje się reżyser i autor tekstu.
Demonika Debet (w tej roli Dominika Łakomska) wraz z Vincentem Debetem (Marcin Bartnikowski) w obliczu kryzysu finansowego decydują się na tymczasową przeprowadzkę na Podlasie. Z pewnym ociąganiem się ruszają w podróż, podczas której – jak to w horrorkach bywa – na swej drodze spotykają przedziwne postacie, trochę groteskowe, trochę prawdziwe, zawsze obdarzone nietuzinkowym charakterkiem i znaczącym imieniem: Tanatosia (Agnieszka Makowska/Kamila Boruta), Vigor Mortis (Marcin Bikowski) i Gusław (Konrad Marszałek). Dalsze wydarzenia potoczą się gwałtownie i nieoczekiwanie, o czym zapewniają twórcy przedstawienia. Ale czy Sweeney Todd, rzekomy autor tekstu istniał naprawdę i ma coś wspólnego z farsą „W grobie się nie mieści”? Postać słusznie kojarzy się z filmem „Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street”, w którym główną rolę zagrał Johnny Depp (stylizacja na tegoż bohatera zostanie wykorzystana w spektaklu), a przewrotność polega na wykorzystaniu atmosfery miejskiego przedmieścia, opowieści grozy (tu w formie farsy, nie brodwayowskiego musicalu), mrocznych postaci i dodaniu rodzimych akcentów – legendy o Łukaszu Drewnie. I tu ukłon w stronę reżysera Marcina Bartnikowskiego: scenariusz – rewelacyjnie napisany, ze smakiem – nosi znamiona spontaniczności, jednak jest dopracowany i wygładzony. Bartnikowski mruga okiem w kierunku gotyckich, makabrycznych i dziwacznych elementów obecnych w produkcjach Tima Bartona. I to jak! Z satyrycznym zacięciem, wyszydzając przy okazji kompleksy „ambitnych” teatromanów, gardzących farsą i tylko w Teatrze Narodowym szukających zaspokojenia swych ambicji. Śmieje się z krytyków teatralnych, zakompleksionych celebrytów i blogerów rzekomo kulturalnych, którzy z niepodważalnym profesjonalizmem polecają teatralne wydarzenia. Dostanie się aktorom (także tym z Białegostoku), dyrektorom teatrów, ale bez zgryźliwości. Umiejętność śmiania się z samych siebie, która przewodzi tej wampirycznej farsie z dreszczykiem jest tu najważniejsza. Marzenia, często groteskowe i zbyt wydumane przytrafiają się przecież wszystkim. Nic w tym zdrożnego, bo poprzez śmiech najłatwiej pokazać nasze wady i kompleksy oraz absurdy i pułapki naszej rzeczywistości.
Akcja muzyczno-słownej komedii rozwija się dynamiczne, by rozbawić i błyskotliwie zaskoczyć swymi zabawnymi absurdami. Złożona ze scenek, monologów, wierszyków i piosenek całość zachowuje spójność, a aktorzy potrafią uwodzić humorem i szczyptą groteski z ironią oraz karykaturą w tle. Doskonale czują ten satyryczny rytm, tworząc pełne werwy, barwne i wyraziste kreacje. I co ważne – utrzymują szalone tempo farsy, które nie słabnie ani na moment. Przyznaję, że czasem pozwalają sobie na zatrzymanie – celowo, by skupić uwagę widza. Występujący bez trudu burzą czwartą ścianę, wciągając widza w wir akcji – trochę dzięki improwizacji, choć rzecz jasna nigdy nie wypadają z ról. Karmią wszystkich oglądających licznymi aluzjami tak przewrotnymi, że aż brzuch boli ze śmiechu. Jedną z bohaterek spektaklu jest Demoniki Debet – od razu dodam, że Dominika Łakomska w tej roli jest przepyszna, zmysłowa i jednocześnie uroczo groteskowa. Jej bohaterka, czyli blogerka kulturalna z Saskiej Kępy i recenzentka, postanawia odnaleźć teatr źródeł (choć musicale o wampirach też ją inspirują), najlepiej w wiosce słowiańskiej położonej gdzieś w odludnym miejscu. Dlatego mimo krytycznej sytuacji finansowej kupuje dom na Podlasiu, by tam szukać spełnienia swych ambicji. Ciągnie ze sobą męża, który wolałby pozostać na ukochanej Saskiej Kępie i pójść na kolejną farsę teatralną. Marcin Bartnikowski jako doradca kredytowy Vincent Debet jest znakomicie zabawny, uwodząc po mistrzowsku nie tylko panie. Wprawdzie nie stać go na wymarzony apartament, ale tkwienie w korku przy PGE Narodowym też go nie bawi. Na trasie Warszawa-Białystok jako kierowca zmaga się z burzą i ostatecznie pozostaje w wiosce warszawsko-słowiańskiej na… Targówku. Ale to nie koniec jego perypetii, które pokazuje z prawdziwa brawurą. Kamila Boruta z dbałością o humorystyczne szczegóły kreuje postać Tanatosi. Młoda, ambitna panna po śmierci ojca dziedziczy firmę pogrzebową, jednak wciąż marzy o karierze aktorskiej. Potrafi wykorzystać i horoskop, i horrorshop, wcielać się w wampirzycę, flirtować z krwawym wdziękiem, by osiągnąć swój cel. Umizgi słowiańskiego wikinga Gusława znosi dzielnie, acz ze specyficznym urokiem w gotyckim stylu. Konrad Marszałek wciela się w tym spektaklu w popularnego kabareciarza Sławomira, który porzucił telewizję i jako bard stylizowany na skandynawskiego wojownika rekonstruuje rodzime obrzędy. Z pewnością kocha „Dziady” i – cóż – ma wielką słabość do kobiet. Muszę przyznać, że komediowy styl bardzo mu pasuje – aktor równo dotrzymuje kroku pozostałym artystom. Jednak moim faworytem pozostaje wyborny Marcin Bikowski. Jego gra jest po prostu perfekcyjna. Jako sprytny Vigor Mortis, przedstawiciel handlowy banku krwi à la demoniczny golibroda Todd Sweeney, umie przemienić się też w romantycznego kochanka – uczucia ciągną go ku córce grabarza Tanatosi (chyba z wzajemnością). Wykorzystując brzmienie głosu, Bikowski doprawia wszystko znakomitą dykcją, gestem, ruchem i jak najlepiej pokazuje charakter wampira z Targówka. Oprócz kreowania postaci Vigora animuje też lalki własnego projektu, czyniąc z nich pełnoprawnych uczestników spektaklu. Nie pierwszy raz widzę go na scenie i tu także, jak zwykle umiejętnie syci swych bohaterów odcieniami, które intrygują i cieszą oko.
Warto podkreślić, że elementy sztuki lalkarskie pojawiające się w spektaklu, dodają mu dodatkowego smaku. Oczywiście to zasługa Marcina Bikowskiego, który potrafi tworzyć teatr form nawet w tak lekkim stylu jakim jest farsa, co wraz z kostiumami i scenografią – również jego autorstwa – tworzy inscenizację wyjątkową i atrakcyjną dla każdego. Jego Kruk Edgar, z ambicjami aktora dramatycznego, doprawdy skradł moje serce, a sceny z udziałem szczura czy innych lalkowych postaci nie z tego świata śmieszą do łez wszystkich widzów.
Sceniczna parodia poważnego spektaklu grozy, groteskowa farsa wampiryczna „W grobie się nie mieści”, brawurowo zagrana, przygotowana precyzyjnie, pomysłowo i bez przesadnej złośliwości (choć uszczypliwości i karykaturalności wynikającej ze zmysłu obserwacji tu nie brak), ma szansę rozbawić nawet bardzo sceptycznego widza. A konkluzja? Po prostu pozwólmy sobie na przepyszną zabawę i nie bójmy się śmiać z samych siebie, doceniając aktorów, którzy czynią to razem z nami.