„Wiśniowy sad” Antoniego Czechowa w reż. Małgorzaty Warsickiej w Teatrze Jaracza w Łodzi. Pisze Dariusz Pawłowski w „Dzienniku Łódzkim”.
„Wiśniowy sad” Antona Czechowa w reżyserii Małgorzaty Warsickiej został zawieszony w niedookreśleniu, zbiera różne fragmenty współczesności. Jak rzecz na każdy czas. Czy jednak na pewno?
Realizatorzy najnowszej premiery łódzkiego Teatru im. Stefana Jaracza zbudowali na scenie spójny, konsekwentny, intensywny znaczeniami świat; oparty na symbolicznie, nieskomplikowanymi znakami zarysowanym horyzoncie, z rzeką, w której utonął przed laty Grisza (scenografia - Marcin Chlanda, kostiumy - Edyta Jermacz). To świat już spakowany przed ostatnią podróżą (właśnie się rozpoczęła?), z przykrytymi folią elementami odchodzącymi w przeszłość, które może choć częściowo da się zachować od kurzu dzisiejszego bałaganu dla przyszłych, oby mądrzejszych pokoleń. To świat z klimatem cmentarzyska, pogrążony w mroku chwili tuż przed nie mogącym nadejść świtem, czy ostatniego zachodu (albo Zachodu, który w dotychczasowej formie, okazał się nie do ocalenia), chwiejący się między jawą a snem, krainami żywych i zmarłych, w którym nie ma światła mogącego wydobyć wyraźne kształty i którego bohaterowie sami już nie wiedzą, po której stronie Styksu się znajdują. To świat zmęczony niepewnością, ale i pozbawiony choć zalążków energii, by o pewność zawalczyć. Świat ludzi, którzy tkwią jeszcze tutaj, ale myślami są zupełnie gdzie indziej i gdzie pewnie nigdy się nie odnajdą.
Sceniczne realia uzupełniają wyostrzająca nastrój lęku o niejasnym źródle muzyka na żywo, w wykonaniu perkusistki i improwizatorki Julianny Siedler-Smugi oraz dochodzące ze wszelkich stron szepty, krzyki, nawoływania, pojękiwania wydobywające się z mgły zamazującej przeszłość, a ciągle skrywającej przyszłość. Małgorzata Warsicka sugestywnie buduje obezwładniającą i duszną atmosferę wyczuwalnej, zbliżającej się apokalipsy, jej spektakl pulsuje rozdrażnieniem i bezradnością wobec okoliczności, z jakimi mamy do czynienia, poczuciem, że nawet ostatnia szarża bohaterów dramatu pozostaje szarpanym, odbierającym resztki sił biegiem w nieprzerywalnym kręgu (choreografia - Anna Godowska). Artystka daje nam dojmujące, przepełnione emocjami sceny (obok, niestety, niedokończonych), znakomicie „rozprowadzając” aktorów, czyniąc z nich nie tylko żywych, wypełniających swoimi osobowościami postaci kreatorów, ale również cienie świata przemijającego, łapczywie trzymające się atrybutów teraźniejszości (nawet tak dosłownych, jak karabin na ramieniu Szarlotty Iwanowny).
Małgorzata Warsicka zarazem opowiada o teatrze, który znalazł się w - delikatnie mówiąc - kłopotliwej sytuacji: z jednej strony ma stanowić lustro i powinien być przestrzenią wolności ponad doraźnością, z drugiej wcześniej pandemiczny strach, a obecnie porażające okrucieństwo i dosłowność wojny sprawiają, że może wydawać się działalnością niepoważną. Reżyserka obnaża teatralną maszynerię, podkreśla teatru umowność (chwilami nawet zbyt grubą kreską), jego powstawanie w procesie prób; mechanizm spektaklu uruchamia inspicjentka, aktorzy łamią czwartą ścianę, odwracając się od scenicznych partnerów i zwracając do publiczności lub stroniąc do niej miny - co unaocznia ruinę relacji, jaką jesteśmy dotknięci, ale i niesie sygnał: wiemy, że świat się wali, lecz robimy teatr, bo to potrafimy najlepiej. I to jest postawa, która może jeszcze ratuje nas przed szaleństwem.
Z najwyższej klasy profesjonalizmem podejmują konwencję zaproponowaną przez autorkę przedstawienia aktorzy, co jest o tyle istotne, iż postuluje się im tu poruszanie w różnorodnych stylistykach. Psychologicznie pełne, przejmujące role przygotowali Ewa Audykowska-Wiśniewska, jako Raniewska, pięknie, czysto łącząca smutek z nadzieją i bezgranicznie poruszająca swoim bólem oraz Andrzej Wichrowski, czyli niepotrzebny Firs w coraz bardziej niepotrzebnym świecie. Przeciwne zadania otrzymali ujmująca Katarzyna Polewany (Duniasza), sięgająca po środki rodem z dobrze rozumianej farsy czy wodewilu oraz energetyczny Bogusław Suszka, którego mający zawsze pod górę i domagający się uwagi Simieonow-Piszczyk wierzy, że w życiu wystarczy samo życie. Znakomitą, ekspansywną scenę absurdu ulegania iluzjonistycznym sztuczkom w wykonaniu Szarlotty Iwanownej ma Urszula Gryczewska, pysznie też wykonująca piosenkę „Ich weiss, es wird einmal ein Wunder geschehen” z lat czterdziestych, wówczas z repertuaru Zarah Leander. I jakże znowu dziś dodaje znaczeń wiara, że pewnego dnia wydarzy się cud, wyśpiewywana w języku niemieckim... Galerię różnorodnie pomyślanych postaci doskonale uzupełniają Natalia Klepacka, Iwona Karlicka, Robert Latusek, Radosław Osypiuk, Krzysztof Wach, Marcin Włodarski, Paweł Paczesny. Wzrusza do łez Diana Nebos z Teatru Młodzieżowego w Kijowie, mówiąca do nas po ukraińsku, szukająca drogi do bezpieczeństwa, której Raniewska oferuje pomoc. Każdy dzień dodaje teatrowi nowych treści...
Czechow swoją sztukę określił przewrotnie jako komedię i wystawiania jej na tę modłę nawet się domagał. Tymczasem niemal wszyscy inscenizatorzy tego tekstu, „wiedzą”, iż to tragedia, jedynie opowiedziana komediowymi środkami. Małgorzacie Warsickiej, można odnieść wrażenie, bardzo zależało na tym, aby było śmiesznie i gdy do śmiechu namolnie stara się nas zmusić, ten raczej więźnie w gardle, a spektakl traci moc. A może wyjątkowo teraz trudno się śmiać na wystawionym w polskim teatrze dramacie Rosjanina, nawet, gdy ten - i sztuka w ogóle - nie mają nic wspólnego z obłędem eksplodującym za naszą granicą. Emocje w tak skrajnych sytuacjach są silniejsze od niuansowania.