EN

16.10.2024, 10:57 Wersja do druku

Rżnij Walenty!

„Iwona, księżniczka Burgunda” Witolda Gombrowicza w reż. Adama Orzechowskiego z Teatru Wybrzeże na XVI Międzynarodowym Festiwalu Gombrowiczowskim w Radomiu. Pisze Tomasz Domagała na stronie domagalasiekultury.pl.

fot. Natalia Kabanow / mat. teatru

Wszystko zaczyna się we foyer, w którym odbywa się „ludowa” zabawa, w  – czasie której – zgodnie z tym, co napisał Gombrowicz – następuje bratanie się członków królewskiego dworu „z ludem w dniu narodowego święta”. Jest pompatycznie, energetycznie, ale przaśnie, w końcu władza dobrze wie, czego potrzebuje lud. Chleb zastępuje królewska jałmużna w kwocie 15 groszy, igrzyska zaś odbywają się dzięki “muzykantom” z zespołu Walenty (genialnych zresztą), w których zamienia się na scenie multiplikowany gombrowiczowski lokaj. Szambelan krzyczy: „rżnij Walenty” i cały kosmos zdarzeń zapisanych w „Iwonie, księżniczce Burgunda” rusza galopem do przodu. 

Radomska publiczność w roli „Ludu” odnalazła się natychmiast. Szarpani, zaczepiani, proszeni przez aktorki i aktorów do tańca czy uczestnictwa w innych wygłupach widzowie szybko podjęli wyzwanie, nie bacząc na to, co obsceniczna i prostacka forma owej zabawy im imputuje. Nasze ochocze w niej uczestnictwo dowodzi niezbicie, że władza ma rację, organizując dla nas cały ten przebierany, roztańczony teatrzyk. Zabieg ten odkrywa jeszcze coś istotniejszego: że groteskowi, przebrani z przesadą w teatralne prawie kostiumy (świetna robota Magdaleny Gajewskiej) członkowie elity władzy są kimś innym, niż nam się na pozór wydaje. Że gombrowiczowski, niezwykle trzeba przyznać atrakcyjny kostium, czy inne tego typu zabiegi marketingowe (pamiętna broszka), skrywają zwykle ambicje i zapędy ludzi przebiegłych, podstępnych, którzy z makiaweliczną obsesją realizują swoje cele, sprowadzające się bądź to do przejęcia władzy bądź do jej utrzymania. Kiedy więc zostajemy przez władzę przegonieni z foyer na widownię, aby obejrzeć klasyczne przedstawienie z władzą w roli głównej, czas sobie zdać sprawę, że ani to bajka dla grzecznych dzieci, ani zgrana niczym karty do brydża opowiastka Gombrowicza o królach i książętach. To przede wszystkim opowieść o ludziach władzy, którzy w rzeczywistości tworzą teatr i fikcję, bo ci, których oni potrzebują w roli „Ludu”, tylko w tej formie są w stanie zgodzić się na wszelkie kłamstwa i podłości, pozwalając uśpić swoje myślenie, społeczną aktywność, a nawet empatię czy instynkt samozachowawczy.

Orzechowski więc, wnikliwie czytając Gombrowicza, postanawia najpierw precyzyjnie i otwarcie określić, kto jest kim w jego teatrze (aktorzy – elitą władzy, publiczność – głupią i ordynarną tłuszczą), po czym na dowód swej tezy opowiada nam historię, która ją całkowicie potwierdza, ale po kolei. Iwoną w jego spektaklu jest przypadkowa dziewczyna, przynajmniej tak się z początku wydaje. To widzka, która przyszła do teatru z chłopakiem; everywoman siedząca sobie w białej sukience oraz tenisówkach i oglądająca spektakl. Gdy ewidentnie szukając teatralnej ofiary (a więc przecież takiej na niby), czepiają się jej aktorzy grający Filipa i jego kolegów, nie reagujemy – ot, kolejny słaby pomysł artystów na aktywizację widowni, nic we współczesnym teatrze dziwnego. Gdy jednak po pewnym czasie owa gra z widzką zaczyna trwać nieco jak na standardy konwencji teatralnej za długo, powinna nastąpić pierwsza oznaka niepokoju. Osobiście, nie poznając w pierwszej chwili Magdaleny Gorzelańczyk w roli Iwony, poczułem niesmak i rodzaj wstydu, zdałem sobie bowiem sprawę, że z jednej strony powinienem może coś w tej sytuacji zrobić, z drugiej, że to przecież jest na niby, bo to tylko spektakl. Tylko że na skutek przenikliwego pomysłu Orzechowskiego nie znalazłem się w jego teatrze (może lepiej: nie tylko w jego teatrze), ani nawet w tym gombrowiczowskim, ale od razu w jądrze ich obu – w teatrze władzy i to takiej, która może wszystko, bo jest władzą. I to, jak się okazuje, jest centralna pułapka na myszy, którą zastawił na nas gdański reżyser wraz ze swoim zespołem, eksplorując różne poziomy teatralności dramatu Gombrowicza. Iwona bowiem z teatralnej, staje się ofiarą prawdziwą, poddawaną najpierw przemocy psychicznej z elementami fizycznej, w końcu jawnie zamordowaną, a ja – już nie tylko widz, ale podobnie jak Iwona – człowiek z „Ludu” (a więc zarazem aktor i bohater), całkowicie uwikłany w tę opowieść – biernie się tylko tej zbrodni przyglądam, ciągle sobie gdzieś tam powtarzając, że przecież to nie jest naprawdę, że to tylko teatr. To zresztą dopiero namiastka przewrotności reżysera, w finale bowiem, w scenie morderstwa Iwony, każe on najpierw skryć się dworowi króla Ignacego na widowni – podkreślając w ten sposób naszą wspólną odpowiedzialność za to, co za chwilę wydarzy się na scenie – żeby za moment pokazać, jak miotająca się w śmiertelnych konwulsjach Iwona niszczy przesadne, a zarazem prowizoryczne dekoracje tego teatru, obnażając jego iluzoryczność i prawdziwą twarz. Dobiega jeszcze do tylnej ściany teatru, ale tam przecież nie ma wyjścia. Jedyne, jakie jest, wiedzie wszak przez widownię, na której jesteśmy my, widzowie ze swoimi władcami; stoimy, milczymy i oglądamy, jak morduje się jedną z nas, nie wierząc kompletnie w to, co widzimy, bo to przecież  tylko teatr. Władza jest przenikliwa, wyprasza nas z widowni, żebyśmy szybko zapomnieli o tym, co widzieliśmy, potrzeba igrzysk, wracamy więc do zabawy. „Rżnij, Walenty!” powie szambelan, wcześniej jednak zostanie przeprowadzony test: każe się „Ludowi” klęknąć, żeby zobaczyć, czy morderstwo Iwony coś zmieniło. Gdy okaże się, że nie, żywioł imprezy rusza z kopyta, władza zaś wraca i będzie się nam kłaniać, bo nie mniej ważny od naszego wobec niej posłuszeństwa jest przecież poklask i uwielbienie dla jej działań. Radomska publiczność klaszcze więc  i wiwatuje. To tak w kółko każdy zawsze, wszystko zawsze… to tak zawsze…

Jeśli chodzi o postać Iwony, to jest jeden aspekt roli Magdaleny Gorzelańczyk, który mnie zachwycił i poruszył: jej fascynacja teatrem. Gdy Iwona siedzi na widowni, aktorka zazwyczaj po prostu reaguje na to, co się wokół niej dzieje, próbując w jakiś sposób poradzić sobie z tym, że nieoczekiwanie jej postać zostaje siłą wciągnięta w centrum scenicznych zdarzeń, które zaczynają przypominać koszmar każdego teatralnego widza, szukającego w teatrze spokoju, anonimowości i intymności. Gdy zostaje zabrana na scenę przez Izę, następuje jeden z najpiękniejszych momentów tej opowieści – taniec widzki i bohaterki, spełnienie marzenia, z którym do teatru przychodzimy. Oto znajduje się na scenie również ktoś, kto nie tylko nas zauważa, okazuje zainteresowanie czy empatię, ale potrafi również sprawić, że czujemy się z nim dobrze, że udaje nam się razem stworzyć prawdziwą wspólnotę. Iza w brawurowej kreacji Agaty Woźnickiej ma jednak w całym tym cyrku władzy pusty już nieomal emocjonalny bak, sama będąc tu jedynie przedmiotem używanym do woli przez każdego, kto ma na to ochotę, szybko więc kończy tę scenę, ciesząc się być może, że chwilowo nie jest tu najsłabszym ogniwem. Iwona zostaje sama i wtedy następuje kolejny piękny moment, w którym chodzi ona po scenie, przyglądając się z zaciekawieniem elementom dekoracji. Podobnie jest zresztą w symultanicznej scenie, która pokazuje, jak jej obecność destrukcyjnie wpływa na głównych aktorów tego spektaklu – Iwona chodzi między nimi i ich obserwuje, aczkolwiek czystej ludzkiej ciekawości i miłości do teatru jest tu już znacznie mniej. Momenty te skojarzyły mi się z Procesem Franza Kafki, w którym Józef K., rozpoczynając swoją podróż przez mające go unicestwić piekło, robi to również z naiwnością, ciekawością i spokojem. Magdalena Gorzelańczyk gra swoją postać zjawiskowo, całą tę drogę Iwony puentując rozdzierającym krzykiem, wieńczącym proces uświadomienia sobie, że wizyta konia w rzeźni nie jest zwykłą wycieczką z przewodnikiem.

Jako że jednym z głównych bohaterów spektaklu Orzechowskiego jest teatr sam w sobie, spektakl ten można odczytywać również jako opowieść o wymarzonym przez Gombrowicza „kościele ludzkim”, który zamiast na budowaniu wspólnoty skupia się na zjadaniu własnego ogona, a wszystko to w celu zdobycia bądź uświęcenia swojej władzy. W takim ujęciu byłby to przede wszystkim spektakl o przemocy w teatrze, ukazujący mechanizmy, przy pomocy których środowiskowe elity miażdżą zagrażających im niewygodnych członków wspólnoty. Nie mogę na przykład opędzić się od myśli, że spektakl Orzechowskiego w ciekawy sposób portretuje mentalność pokolenia, którego najwybitniejsi przedstawiciele podpisują list poparcia dla słynnej krakowskiej kuratorki, oskarżonej o niezbyt humanitarne sposoby traktowania innych ludzi. Im mądrzej, tym głupiej, chciałoby się powtórzyć za Gombrowiczem. I tak w kółko, zawsze.

Spektakl jest zrealizowany znakomicie: skróty i reżyseria Adama Orzechowskiego – wspaniałe; warstwa wizualna (scenografia, kostiumy, światło) Magdaleny Gajewskiej – znakomita. No i genialna muzyka Marcina Nenki, zagrana fantastycznie przez Jakuba Klemensiewicza, Dominika Łukaszczyka, Jędrzeja Szmeltera, Maksymiliana Wilka oraz Filipa Żółtowskiego. Nie byłoby oczywiście tego spektaklu bez aktorek i aktorów Teatru Wybrzeże. Cały zespół był wspaniały, choć moje serce skradli młodzi: Magdalena Gorzelańczyk, Agata Woźnicka i fenomenalnie grający Księcia Filipa – Robert Ciszewski.

Nie napisałem jeszcze o wielu sprawach: o defektach, drodze Filipa, morderczej twarzy tego reżimu, dziedziczonej z pokolenia na pokolenie, ale może będzie jeszcze okazja. Adam Orzechowski wyreżyserował jedno ze swoich najlepszych przedstawień i to fantastyczny pomysł, żeby Festiwal Gombrowiczowski zacząć od tak wysokiego C. „Z góry”, jak powtarza Król Ignacy z „Iwony”.    

 
 
Tytuł oryginalny

Rżnij Walenty! – „Iwona, księżniczka Burgunda” w reż. Adama Orzechowskiego z Teatru Wybrzeże w Gdańsku (Oficjalny dziennik XVI MFG)

Źródło:

Materiał nadesłany
domagalasiekultury.pl
Link do źródła

Autor:

Tomasz Domagała

Data publikacji oryginału:

14.10.2024