Znając Martę Fik przez ponad 20 lat w ogóle nie zadaję sobie pytania, po której stronie politycznej barykady by dzisiaj stanęła – uniwersyteckich polonistów warszawskich i krakowskich, domagających się np. dymisji prof. Czarnka czy po przeciwnej - pisze Elżbieta Morawiec w portalu Teatrologia.info.
Patrząc wstecz z dzisiejszej perspektywy czasem zazdroszczę moim bliskim i znajomym, że „odeszli w porę” i nie muszą przeżywać tego czasu, który odczuwam jako apokaliptyczny nie tylko z racji pandemii wciąż wiszącej nad światem. Po stokroć gorsza niż COVID jest umysłowa pandemia nienawiści, podważania elementarnych wartości kultury, autorytetów najgłębszych i najdonioślejszych jak ostatnio św. Jan Paweł II. Szczególnie dotkliwa w naszym kraju, w Polsce. Kraju, który Jan Paweł II postrzegał jako opokę, ostoję wierności nauce Kościoła i katolicyzmu. Niestety, europejskość spod ciemnej gwiazdy, europejskość pałkarza umysłowego i takiegoż terrorysty zaczyna dominować w umysłach tzw. elit.
Znając Martę Fik przez ponad 20 lat w ogóle nie zadaję sobie pytania, po której stronie politycznej barykady by dzisiaj stanęła – uniwersyteckich polonistów warszawskich i krakowskich, domagających się np. dymisji prof. Czarnka czy po przeciwnej. Ukształtowana zarówno przez pochodzenie (jej rodzice Ignacy Fik i Helena Moskwianka komunizowali), jak i przez lewicowe środowisko, w którym wzrastała, kręgi przedwojennego „Naszego Wyrazu”, m. in. Heleny Wielowieyskiej i Kornela Filipowicza byłaby dziś, jak można domniemywać, po stronie tradycji i wartości konserwatywnych. Nie była osobą wierzącą, ale człowiekiem niezwykle przyzwoitym, prawym, uwrażliwionym na kłamstwo.
Poznałyśmy się jakoś w połowie lat 70-tych, w epoce schyłkowego już Gierka. Ekonomicznie były to już lata chude, z obiecującego „Pomożemy” dawno wyparowała wszelka treść. Ale kultura, teatr przede wszystkim, miała się wspaniałe – był to czas wielkich realizacji Swinarskiego, Jarockiego, Wajdy, dokonań Kantora i teatru studenckiego, jako wielki artysta objawił się już Jerzy Grzegorzewski. W latach 70-tych Marta była już po doktoracie, miała znaczny dorobek książkowy, tzw. nazwisko znaczące, pisywała do „Teatru”, prowadziła stały felieton teatralny w „Polityce”. Co do mnie – miałam na koncie napisaną wspólnie z Jerzym Madeyskim monografię Józefa Szajny, stale publikowałam w „Życiu Literackim”, rzadziej w „Teatrze”. Obie ostro zwalczałyśmy poetykę spektakli Adama Hanuszkiewicza – tych Kordianów na drabinie, Balladyny na hondach, widząc w nich obniżenie rangi literatury, prymitywizację języka teatru sprowadzanego do chwytów z kultury masowej. Początki znajomości, która się przerodziła w wieloletnią zażyłość, odnotowuje pierwsza dedykacja na książce Marty Sezony teatralne „Elżbiecie i Staszkowi – najserdeczniej Marta” z datą 27 XII 1978 (książka wyszła w 1977). Poznałyśmy się bodaj we wrocławskim Klubie Dziennikarza, którejś wiosny podczas Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych. To i owo wiedziałyśmy o sobie, łączyło nas podobne spojrzenie na społeczną funkcję teatru, dość zasadniczo różniła jednak wyznawana estetyka (ja z czasem stałam się wielką wyznawczynią talentu Jerzego Grzegorzewskiego, co Marta niekoniecznie podzielała). Ale głębiej połączyło nas coś zupełnie nieoczekiwanego, można by rzec, prawie rodzinnego. Okazało się bowiem, że moi przyszli teściowie Maria i Stanisław Węgrzynowie pracowali przed wojną w tej samej szkole w Cieszynie co rodzice Marty – Ignacy Fik i Helena Moskwianka. Stąd na Sezonach dedykacja dla nas obojga: dla mojego męża i dla mnie. Marta, przyjeżdżając do Krakowa na teatrologię UJ była stałym, serdecznie widzianym gościem w naszym domu (podobnie jak ja u niej w Warszawie). Podbiła też od razu swoją bezpośredniością mojego męża, który w tej materii był osobą raczej trudną. Odnaleźli się w tym samym znaku zodiaku i odtąd powitania brzmiały rytualnie: „Witaj Byku”. W jakiekolwiek środowisko czy grupę Marta wchodziła, natychmiast zyskiwała sobie sympatię. Rzecz niebywale rzadka – zarówno kobiet, jak i mężczyzn. To był jej dar, urok jej osobowości, w tym coś szczególnie ważnego – Marta ludzi nie osądzała i oni to czuli. Zdawała się mówić milcząco: „Wiem, że jesteś niedoskonały, ja też – i co z tego?”. Ona nie tylko nie osądzała ludzi, niekiedy nie umiała zwrócić im uwagi na wyrządzane sobie zło. Nie mogłam się nadziwić, jak tolerowała pracującą u niej regularnie sprzątaczkę, powiedzmy panią K., która miała przysłowiowe „lepkie ręce” i coraz to jakaś cenna rzecz znikała z mieszkania przy ulicy Złotej. Marta o tym wiedziała, nieraz mi się skarżyła, ale pani K. ani nie zwróciła nigdy uwagi, ani – co zrobiłby każdy – nie podziękowała jej za dalszą pracę.
Ani typ kokietki, ani flirciary – emanowała naturalną kobiecością, wdziękiem i ciepłem. Było coś jeszcze – osierocona w bardzo wczesnym dzieciństwie przez oboje rodziców, gdziekolwiek wchodziła instynktownie jakby starała się budować coś w rodzaju rodziny. Podczas przyjazdów na zajęcia do Krakowa mieszkała u ludzi, którzy z pewnością nie byli jej rodziną – jakoś dla mnie niejasno powiązani z dzieciństwem Marty – ale których jak rodzinę traktowała.
Wspaniała matka dwu synów – Szymona i Łukasza, wierna i lojalna żona swego męża, Bogdana Augustyniaka. Było to niewątpliwie małżeństwo trudne – Augustyniak co prawda wpatrzony był w żonę jak w święty obrazek, ale, jak sadzę, jego dominująca osobowość dość mocno Martę uwierała. Nigdy się z tym nie zdradziła przede mną, był tylko jakiś niejasny sygnał, że w życiu uczuciowym Marty pojawił się ktoś. T e n ktoś. Ale nie zdecydowała się i nigdy by się nie zdecydowała na rozbicie małżeństwa, a co za tym idzie, rodziny.
W okresie dyrektorowania przez Bogdana teatrowi w Kielcach (1982 – 1990) nie tylko lojalnie przyjeżdżała na wszystkie premiery, ale przede wszystkim pomagała mężowi w przedpremierowych pracach nad spektaklem. Kiedy starszy syn, Łukasz, wyjechał do Berlina Marta często go tam odwiedzała, zawsze ze starannie przygotowaną domową „wałówą”. Czy już wtedy wiedziała, że jest tak ciężko chora – nie wiem, ale wiem, że przez całe życie cierpiała na padaczkę. Na szczęście choroba nie przynosiła częstych i gwałtownych ataków, ale cały czas się w niej tliła. Być może zapowiadała to, co w latach 90-tych objawiło się jako guz mózgu. Razem ze śmiertelną chorobą ujawniając niebywałą dzielność, wręcz heroizm Marty. Prawie do ostatnich swoich dni, dopóki fizycznie mogła, prowadziła zajęcia w warszawskiej PWST na Wydziale Wiedzy o Teatrze.
Przysłowiowo roztargniona, Marta, paradoksalnie, była niezwykle systematyczna i pracowita. Obserwowałam, często bywając w Warszawie, proces powstawania jej opus magnum Kultura polska po Jałcie 1944 – 1981. Prawie z zegarkiem w ręku, starannie uczesana i zawsze na wysokim obcasie wychodziła do biblioteki IBL-u w Pałacu Staszica około godziny dziesiątej. Po południu wracała z kolejną porcją drobno zapisanych fiszek (fiszka to mała karteluszka z dawnych czasów, na której zbierało się potrzebne informacje, drodzy młodzi komputerowcy). Jej inspiracją w powstaniu tej książki, a też bez wątpienia pierwszym źródłem była IBLowska Kronika życia literackiego w PRL 1944 -1963, spisana (ręcznie!) przez Feliksę Lichodziejewską. Środowisko IBLu było, jak sadzę, jej pierwszym środowiskiem, na drugim miejscu dopiero PWST i kręgi krytyki teatralnej, dość wtedy towarzysko aktywne (zwłaszcza podczas festiwali teatralnych). Z IBLowskiego kręgu Marty poznałam m.in. Basię Winklową, badaczkę twórczości Boya, Romana Lotha, a także matkę braci Kaczyńskich, Jadwigę. W lipcu 1980 z ust polonisty i opozycjonisty, Jana Józefa Lipskiego – albo w Pałacu Staszica albo przy Złotej – dowiedziałam się, że zbuntowali się kolejarze lubelscy i odmówili transportu towarów do Związku Sowieckiego. Bo lubelskie przecież, a nie gdańskie, o czym się nie chce dziś pamiętać, były początki „Solidarności”.
Stan wojenny bardzo zacieśnił więzy naszej przyjaźni. Po zamkniętym przez komunistów Kongresie Kultury Polskiej w grudniu 1981 przez kilka godzin, do odjazdu krakowskiego ekspresu, przechowaliśmy się z Włodkiem Maciągiem właśnie w mieszkaniu Marty. Pierwszy numer podziemnego pisma „Nowy Zapis” w grudniu 1982, cienki, niebieski zeszycik z pierwodrukiem wiersza Herberta Raport z oblężonego miasta dostałam od Marty, wówczas, podobnie jak ja, już wciągniętej w pracę podziemia. Natychmiast po wybuchu stanu wojennego Marta zaangażowała się w prace Komitetu Prymasowskiego w kościele św. Marcina, potem była współzałożycielką „Kultury Niezależnej”, najważniejszego bodaj periodyku drugiego obiegu, a także wnioskodawczynią Nagród „Solidarności” w dziedzinie kultury (otrzymali je m.in. Jerzy Jarocki, Tadeusz Łomnicki). Przyjeżdżając na zajęcia z teatrologii na UJ zawsze przywoziła „bibułę” do rozprowadzenia, czym zajmowaliśmy się w kilka osób. Byłam nie tylko kolporterką, ale i autorką „KN”, oczywiście pod pseudonimami (krótki wywiad z Jerzym Giedroyciem z roku 1985 opublikowałam jako Jerzy Czerski). Ubecja miała oczy i uszy, a Marta Fik z całą pewnością była w polu jej zainteresowań. Opowiadała mi, dość powściągliwie, o jednym ze swoich przesłuchań w Pałacu Mostowskich w Warszawie.
Na Martę zawsze mogłam liczyć. I tak w roku 1988, odchodząc z teatrologii na UJ, wskazała profesorowi Błońskiemu mnie jako swoją następczynię. Nic z tego nie wyszło – jakkolwiek już po doktoracie, świeżo owdowiała i bez pracy, nie znalazłam uznania w oczach profesora. Druga połowa lat 80-tych była dla mnie bardzo trudna, w maju 1986 zmarł po długiej chorobie mój mąż, Stanisław. Oboje Augustyniakowie, Marta z mężem, przyjechali z Warszawy, aby towarzyszyć mi w tamtych ciężkich chwilach.
Potem jakoś drogi nasze zaczęły się rozchodzić. Przyczyny były co najmniej dwie – po 1989 zostałam „na lodzie”, wisząc na jakichś ryczałtach i pół etatach, nie było już powodów, aby jeździć do Warszawy, bo pisać o spektaklach jako kierownik literacki Teatru Starego nie mogłam. Po wtóre, dziś już nie pamiętam o co chodziło, ale chyba następstwa Okrągłego Stołu ujawniły różnicę poglądów między nami, zjawisko częste w tamtym czasie. Sporadycznie jednak na Złotej bywałam, kontakty telefoniczne były częste. Chyba w początkach lat 90-tych ujawniła się straszliwa choroba Marty. A z nią dylemat – operować czy nie? A jeśli operować to gdzie – w Warszawie czy w Berlinie. Nie poznałam odpowiedzi na te pytania. Jedno pewne – śmierć Marty 11 grudnia 1995 była dla mnie ciężkim przeżyciem. Każdy umierający bliski człowiek nas osieraca, odbiera nam tę część samego siebie i nas, którą z nim dzieliliśmy. Niepodobna ogarnąć ile odebrała mi przedwczesna śmierć Marty. Nie będę się dziś usprawiedliwiać z nieobecności na jej pogrzebie, bo naprawdę po 25 latach nie wiem, dlaczego do Warszawy nie pojechałam. Kwiaty ode mnie złożyła na jej grobie krakowska teatrolożka, Joanna Walaszek.