EN

13.11.2024, 14:55 Wersja do druku

Rodzinne archetypy są niezmienne

„Pewnego długiego dnia” Eugene'a O'Neilla w reż. Luka Percevala z Narodowego Starego Teatru w Krakowie na XII Niecodziennym Festiwalu Teatralnym Polska w IMCE w Ursynowskim Centrum Kultury „Alternatywy” w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Magda Hueckel/ mat. teatru

Czasem ponadczasowe dzieła literackie, mimo obecności osobistych, autobiograficznych  wątków, stają się uniwersalnym obrazem problemów ludzi żyjących dawniej, teraz i pewnie w przyszłości. „Zmierzch długiego dnia” jest jednym z późniejszych dramatów Eugene O’Neilla, laureata Nagrody Nobla i jednego z najwybitniejszych amerykańskich dramaturgów.  O’Neill napisał go w 1940-41 roku dla żony, z okazji ich dwunastej rocznicy ślubu. Po opublikowaniu uznany za arcydzieło, został stworzony częściowo po to, by pokazać światu w jakim środowisku autor dorastał. Dramat pośmiertnie, czyli w 1957 roku otrzymał Nagrodę Pulitzera, a kreśli obraz rodziny, która nie potrafi żyć w teraźniejszości, wciąż pogrążona w mrocznych zakamarkach gorzkiej przeszłości, w długotrwałych uzależnieniach i ciągłych kłamstwach. Sztuka jest tak realistyczna, że życzeniem autora i z troski o pamięć bliskich nie miała ujrzeć światła dziennego przez 25 lat po śmierci autora i nigdy nie zagościć na scenie. Wbrew temu wydawcy pokazali ją światu w 1953 roku, trzy lata po odejściu O’Neilla. Doceniono ją natychmiast. Luk Perceval, flamandzki reżyser, jeden z ważniejszych twórców współczesnego, europejskiego teatru, związany również z polskimi scenami, mierzy się z demonami przeszłości rodziny Tyronów. „Pewnego długiego dnia” to jego autorska adaptacja dramatu O’Neilla, oparta na oryginalnym tekście. Reżyser obserwuje z boku rozpad rodziny i przygląda się problematyce uzależnień, odnosząc ją do teraźniejszości. Na widzach Narodowego Starego Teatru w Krakowie, gdzie spektakl miał swoją premierę w czerwcu 2023 roku, inscenizacja zrobiła duże wrażenie.

30 marca 1941 roku O’Neill zapisał w dzienniku: „To mój ulubiony ze wszystkich moich dramatów. Niemało osiąga skromnymi środkami. Jest to cicha sztuka i, jak sądzę, wielka”. Jeden letni dzień wystarczy, by pokazać relacje łączące członków rodziny, ich chorobliwe uzależnienia i nieustające spory. Ojciec rodziny, James Tyrone Senior, niegdyś słynny aktor, tkwi w sidłach alkoholizmu, przeżuwając traumy z dzieciństwa i odgrywając się na rodzinie. Jego żona, Mary, właśnie wróciła z sanatorium, ale wciąż nie może otrząsnąć się po śmierci jednego z synów. Ta tragedia spowodowała, że radosna niegdyś kobieta popadła w uzależnienie od morfiny, która pozwala jej uciec od rzeczywistości. Świat fantazji, tworów chorego umysłu i wspomnień jest jej codziennością. Starszy syn, Jamie, stał się cynicznym młodzieńcem i nie mogąc pokonać poczucia bezsensu, coraz bardziej uzależnia się od alkoholu. Najmłodszy, umierający na gruźlicę Edmund (prawdopodobnie alter ego samego autora) walczy z wymagającą kosztownego leczenia chorobą. Zbyt wrażliwy i introwertyczny, nie potrafi znieść rozpadu rodziny i popada w coraz większą apatię. Z upływem opisywanego dnia duszna atmosfera gęstnieje coraz bardziej, przerywana czasami próbami okazania miłości, współczucia – pytanie, czy szczerymi? Stopniowo widz wciągany jest w niekończący się, powtarzalny łańcuch oskarżeń i obrony, aż trudno oprzeć się wrażeniu, że w tej rodzinie stale powracają stare walki, jej członkowie otwierają dawne rany, pozostawione przez przeszłość. Wszyscy kłócą się, a mężczyźni piją coraz więcej.

Spektakl w reżyserii Luka Percevala jest bardzo osobisty i w szczególny sposób eksponuje bolesną, a zarazem prawdziwą niezdolność bohaterów do wzajemnego komunikowania się, dawno utraconą umiejętność porozumiewania się. Wszystkie konflikty i problemy z przeszłości odradzają się dzień po dniu, jakby skazane na ciągłe powroty. Podobnie z uzależnieniami, o których reżyser mówi, że są nieodłączną częścią naszego życia. Bez których czujemy pustkę i lęk. Tłumimy ten rodzaj emocji nie tylko alkoholem i narkotykami, ale i innymi używkami: jedzeniem, nieustanną obecnością w mediach społecznościowych, grami komputerowymi, pornografią, pracoholizmem czy zakupoholizmem. „Zmieniają się używki, ale mechanizm uzależnienia pozostaje ten sam” – stwierdza wnikliwy obserwator, jakim jest Luk Perceval.

fot. Magda Hueckel/ mat. teatru

„Pewnego długiego dnia” jako kameralna inscenizacja i koncert na pięciu aktorów zadziwia. Stanowi bowiem dzieło dość minimalistyczne w stylistyce (inne niż poprzednie realizacje Percevala), co podkreśla również scenografia. Akcja jest monotonna, podobnie jak monotonny jest alkohol i powtarzające się wciąż od nowa bolesne pretensje. Intymność podkreśla niemal pusta scena, jeden zdezelowany fotel i ekran. Biały, jakby z innej bajki, skrywający za sobą jeszcze coś, co za chwilę zaskoczy, może przerazi, albo odmieni los. Nic z tych rzeczy, nic nie rozproszy uwagi oglądających, a dramat rodziny i jej rozpad systematycznie się pogłębia. Wszystko dzieje się między bohaterami, dlatego tak ważni są tu aktorzy, każdy ich ruch, każde słowo, ton głosu, spazmatyczny gest czy spojrzenie. Czasem celowo coś przerysowują, nieco szarżują, niebezpiecznie zbliżając się do granicy wiarygodności (i niestety, chwilami tracą moc i prawdziwość). Małgorzata Zawadzka w roli Mary przykuwa uwagę. Jej zdziwaczenie, popadanie w obłęd budzi współczucie i przeraża. Udawanie normalności, próba okazania ciepła staje się porażką, pełna niemocy tańczy swój makabryczny taniec do kresu sił. Celowo przesadna, niczym marionetka na sznurkach. Aktorka z wyczuciem i zdecydowaniem ukazuje wewnętrzne rozedrganie bohaterki, falowanie uczuć, pewną nieprzewidywalność. Dzięki swemu profesjonalizmowi wie, kiedy się zatrzymać i wciąż „działa” na widza. Roman Gancarczyk jako James Tyrone równie mocno igra z emocjami widowni. Jego bohater, nieudacznik, w roli ojca się nie sprawdził. Męża też. Niespełnione ambicje (przekleństwo całej rodziny) przekuwa w skąpstwo i tyranię, topi w alkoholu. A jednak w kreacji Gancarczyka jest coś, co pozwala go choć trochę zrozumieć, dostrzec cierpiącego, przeżartego bólem człowieka. Bezsilnego wobec samego siebie… Starszego syna Jamiego gra Łukasz Stawarczyk. Trochę na jedną nutę, z początku jakby monotonnie, by nagle dać upust frustracji. Ucieczka przed rozczarowaniem, nieumiejętne poszukiwanie swojego miejsca w świecie mniej dolega, gdy przykrywa się je kolejnym kieliszkiem znieczulającego alkoholu. Aktor potrafi to odpowiednio podkreślić i wyeksponować. Najmłodszy, śmiertelnie chory Edmund – Mikołaj Kubacki, staje się ofiarą błędów i obsesji rodzicielskiej pary. Nie może liczyć na żadne wsparcie i wyraźnie dostrzega żałosne udawanie – pozorność uczuć matki, zakłamanie ojca. Mikołaj Kubacki doskonale radzi sobie z fizycznie wyczerpującą grą, doskonale pokazuje powolne „drętwienie” bohatera, oddalanie się od samego siebie, rozpacz niemocy. Dopełnieniem kłębowiska wzajemnych oskarżeń, traumatycznych wspomnień, kłującej wciąż przeszłości zamkniętej w egzaltowanych niemal obrazach jest postać „normalnej”, zwykłej dziewczyny – służącej Cathleen. Paulina Kondrak w tej roli prawie cały czas stoi z boku, wcielając się w narratora – obserwatora rodzinnego dramatu. Jej spokojne komentarze kontrastują z emocjonalnym rozedrganiem pozostałych bohaterów, ale nie burzą konsekwentnej stylistyki spektaklu – wręcz przeciwnie, dodają mu spójności. Wszyscy, cała rodzina dusi się pod wpływem własnej toksyczności, która – co za paradoks – jednocześnie spaja ich relacje, trzyma przy życiu, zastępuje dawno utraconą umiejętność porozumiewania się. Głodni uczuć, głodni zrozumienia, toną w uzależnieniu i samotności. I nie ma dla nich ratunku. Ale trwają, tak jak wielu innych (chyba to znamy…). Chęć zmiany jest nieszczera, bunt udawany. Osoby dramatu podlegają niezmienionej logice sztuki, a koniec jest wiadomy.

Z niekłamaną satysfakcją widzowie oglądają pozornie swobodną, a w rzeczywistości wypracowaną i starannie przemyślaną, pełną aktorskiej klasy grę. Bohaterowie mówią potoczyście i z łatwością, z odpowiednią, wyszukaną intonacją posługują się niewyszukanym językiem. Jest w nim i ironia, i szczerość. Wrażenie robi oszczędna, znacząca oprawa oraz konsekwentna reżyseria. Archetypiczny niemal obraz rodziny schwytanej w kleszcze tragicznej przeszłości wciąż intryguje, daje do myślenia.

Mimo kilku wad, spektakl jest wciągający i doskonale zagrany. Straszliwa, naga prawda, którą autorzy adaptacji pokazują „bez pudru”, podkreślając nieprzemijalność rozpaczy wynikającej z przywiązania do przeszłości i uwikłania w uzależnienia, wystarczy, by skłonić do głębszych refleksji.

Tytuł oryginalny

Rodzinne archetypy są niezmienne

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Anna Czajkowska

Data publikacji oryginału:

13.11.2024