„Atrament. Wczoraj. Żyrafa” Juliusza Machulskiego w reż. Pawła Szkotaka w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Pisze Jan Karbowiak w portalu „Life In”.
„Atrament. Wczoraj. Żyrafa” tytuł nowej sztuki Juliusza Machulskiego w Teatrze Powszechnym w Łodzi brzmi enigmatycznie. Od razu skojarzył mi się z surrealistyczną poezją i „Rozpuszczalną ryba” Bretona. Jak się okazało – całkiem słusznie. Spektakl w reżyserii Pawła Szkotaka przenosi nas do zniekształconego świata na granicy jawy i snu.
Całe szczęście nie jest to pusty zabieg formalny. Mądra sztuka Machulskiego każe nam spojrzeć w lustro, które odbija współczesny świat. Kogo w nim zobaczymy? Bohatera czy ofiarę? Siebie? Zdeformowanego konformistę czy wrażliwego altruistę?
Machulski po raz kolejny napisał komedię dla łódzkiego Powszechnego, który w komedii się specjalizuje. Poprzednią był „Brancz”, z którego do dzisiaj pamiętam świetną rolę Barbary Połomskiej – wybitnej łódzkiej aktorki, która odeszła w ubiegłym roku. Już „Brancz” zapowiadał, że Machulskiego żywo zajmuje temat rodziny, w której starość nie dogania młodszych pokoleń, nie przyznaje się do błędów, ucieka w świat iluzji. W „Atramencie…” Machulski idzie o krok dalej. Buduje całą historię wokół Amelii – matki, babci, prababci, która cierpi na Alzheimera. Nic więc dziwnego, że swojej sztuce Machulski dodał podtytuł „Smutna komedia”.
Moim zdaniem to nowy Machulski, który pisze inaczej niż 20-30 lat temu. Interesują go inne tematy, zmienia się jego język. W tym tekście Machulski portretuje chorą kobietę z pełną wiarygodnością i czułością, nie gubiąc z oczu, że Amelia wciąż jest człowiekiem ze wszystkimi wadami i zaletami. Nie gloryfikuje, nie idealizuje ani jej, ani innych bohaterów. Rodzina Amelii ma swoje ciemne i jasne strony. Syn wynajmuje nietanią opiekunkę, aby zapewnić komfort matce, a jednocześnie mieć problem z głowy i móc spokojnie jeździć na narty do Dubaju. Wnuczka nie popiera tego, co robi ojciec, ale mieszka we Francji, więc babcią zająć się nie może (lub nie chce). Opiekunka traktuje Amelię jako źródło stałego dochodu. Wszyscy mają jakąś moc sprawczą i coś od nich zależy. Tylko Amelia jest pozbawiona prawa do stanowienia o samej sobie. Nie szanuje się jej i nie traktuje poważnie (nawet wtedy, kiedy mówi mądrzej niż wszyscy pozostali). Tę okrutną praktykę, niestety powszechną w wielu rodzinach, Machulski przedstawił niezwykle celnie. Jego tekst jest trafiony w punkt, pozbawiony efekciarstwa, szczery i nieprzekombinowany. Ta prostolinijność czasami znika nam z oczu za sprawą scenografii i inscenizacji, można by się przyczepić do pewnych zabiegów reżysera, który zdaje się zbytnio uciekać od tekstu i przyozdabiać go w kolorowe lampki, nadmiar figurek i zbędne przemieszczanie się po scenie. Nie przekonuje mnie także Magda Zając w roli żony głównego bohatera.
Mimo pewnych zgrzytów spektakl jest bardzo spójny w wyrazie i trzeba go zobaczyć. Jest trochę mrożkowski i surrealistyczny. Wspomniałem na początku o Bretonie. Napisał on kiedyś tak: „Porównywać dwa przedmioty możliwie najbardziej od siebie oddalone, zestawiać je w sposób nagły i przejmujący – to najwyższe zadanie, do jakiego może zmierzać poezja”. W tym kierunku zmierza też ten spektakl, zestawiając dwa skrajnie różne światy – świat prawdziwy i świat sztuczny. Jeden świat to świat chorej kobiety. Kobiety, która zapomina, nie radzi sobie z własnym życiem, żyje wspomnieniami i obrazami z przeszłości. Wanda Neumann wciela się w tę rolę genialnie, pokazując całą złożoność cierpienia i samotności. Stwarza świat prawdziwy, bolesny, realistyczny. Drugi świat wykreowany jest przez całą rodzinę i opiekunkę – ten świat jest przerysowany, przesadzony, nadmiernie teatralny i formalny. Efekt potęguje scenografia. Nasuwa się pytanie: czy ten drugi świat w ogóle istnieje, czy jest tylko chorą wizją Amelii? A może to świat zwariował, a jedyną zdrową osobą jest ta, która jest chora?