„Germinal" Emila Zoli w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Małgorzata Jęczmyk-Głodkowska na blogu Z pierwszego rzędu.
W okresie późnolicealnym przechodziłam okres fascynacji naturalizmem w literaturze. Walka o przetrwanie, wegetacja w najpodlejszych warunkach, skrajna bieda, brzydota, uleganie zwierzęcym instynktom – jakie to zdawało się ekscytujące! „Germinal” był dla mnie wtedy objawieniem, a brud, pył i błoto metaforycznie oblepiające kartki powieści stanowiły źródło turpistycznych zachwytów.
Te odległe wspomnienia przywołała informacja o planach wystawienia adaptacji utworu w Teatrze Śląskim. Byłam bardzo ciekawa, jak Krzysztof Garbaczewski, odważnie sięgający po nowe technologie i wielokrotnie nagradzany twórca, potraktuje XIX-wieczną „powieść socjalistyczną” – bo tak określał swe dzieło Emil Zola; na ile istotny będzie dla niego kontekst miejsca, w którym spektakl jest realizowany.
Spieszę donieść, że wszystkim, którzy takie odczytanie, podobnie jak ja, w głowie sobie uroili, reżyser koncertowo zagrał na nosie – chociaż nie jest to wielkie zaskoczenie, jeśli ktoś przynajmniej pobieżnie orientuje się w dotychczasowych jego pracach. A poza tym nie można mieć przecież pretensji do artysty, że jego wizja nie pasuje do założonych przez odbiorcę wyobrażeń.
Rozpoczyna się od pustej sceny i dobiegającego z offu monologu. Projekcje wideo Roberta Mleczki (widoczne na elementach scenografii i ścianach teatralnej sali) oraz muzyka Qby Janickiego wprowadzają transowy nastrój.
W przestrzeni zalanej ciepłym, pastelowym światłem pojawiają się postacie. Zaczynają wykonywać monotonne, powtarzalne ruchy. Kierują do siebie wciąż te same komendy. To górnicy pracujący w kopalni Le Voreux – chociaż ich jasne, wykonane z lateksopodobnych materiałów, deformujące sylwetki i zacierające granice między płciami kostiumy oraz czepki na głowach na to nie wskazują. Za to upodabniają ich do siebie i czynią pozbawioną zindywidualizowanych cech masą.
Co jakiś czas akcja skupia się na którymś z bohaterów, a jego twarz zostaje powiększona i powielona na kilku ekranach. Doświadczony Bonnemort zna Montsou i kopalnię od podszewki. Wściekły Chaval nie może sobie znaleźć miejsca. Maheude relacjonuje życie swoje i swojej rodziny – to, „o którym nikt nie opowiada”. Ich znużone głosy nikną, zanim dotrą do tych, którzy powinni je usłyszeć.
Świat burżuazji jest kompletnie osobny, skupiony na sobie, ceremonialny; przechadzający się lub wylegujący w ni to nocnych strojach, ni wczesnorenesansowych szatach jak z obrazów van Eycka, traktuje ten drugi jak skansen, któremu można co prawda ofiarować jałmużnę, ale nie czuje się z nim żadnej wspólnoty.
Stefan Lantier (Paweł Smagała), poszukujący pracy przybysz z zewnątrz, powoduje zmianę. Skoro opowiadający swoje historie mieszkańcy nie są słyszalni – potrzebny jest krzyk buntu i wściekłości. Strajk. Ale czy Lantier jest w stanie wziąć odpowiedzialność za rzeczywistość, którą wykreowały jego słowa? A może chce się tylko wybić na buncie i dorobić, co zarzuca mu bardziej zachowawczy Rasseneur?
Ostatnia scena mogłaby sugerować chęć ucieczki – z roli inicjatora strajku, ale i z roli aktorskiej, która nakazuje odgrywać coś z góry narzuconego.
Reżyser fabularną strukturę powieści Zoli, której najważniejsze wątki społeczne wybrzmiewają na scenie, „obudował” słowami innych, współczesnych autorów – publicysty Edwina Bendyka, pisarzy: Jacka Dukaja i Guya Deborda. W ten sposób otwarł ją na inne znaczenia. W wywiadzie tuż przed premierą spektaklu wskazywał, że interesuje go zarówno wymiar współczesnego kapitalizmu, jak też wydobywanie z siebie emocji, refleksja o technologii, systemie, w którym tkwimy, wieloznaczność słowa „kopalnia”, odzyskiwanie energii, wpływ mediów na ekonomię.
Być może stąd wynika mój kłopot z tym przedstawieniem.
Analogia pomiędzy XIX-wiecznym życiem burżuazji i skrajnym wyzyskiem robotników a dzisiejszym dzikim kapitalizmem to wątek w realizacji Garbaczewskiego może i oczywisty, ale najciekawszy. Górnicy mogliby być równie dobrze sezonowymi pracownikami Amazona, takimi, jakich opisuje Jessica Bruder w „Nomadland”. Gregoire’ów od mieszkańców osady dzieli równie wielka przepaść jak wspomnianych pracowników od Jeffa Bezosa i jemu podobnych, miliarderów szykujących się na EVENT.
To przesłanie rozmywa się jednak w wielości pomysłów.
Zwisające z góry, spotworniałe dłonie ożywają, by raz po raz sięgać po górników, chociaż bywa też, że są dla nich źródłem pokarmu. Ten element scenografii Aleksandry Wasilkowskiej w niezwykle sugestywny sposób oddaje to, co opisywał Zola: kopalnię jako żywą istotę, karmicielkę, ale i potwora trawiącego górnicze ciała. Poza tym na scenie są także przezroczyste elementy wykonane z pleksi, amorficzne bryły, wspomniane już ekrany, pluszowe emotki-poduszki oraz ogromne emotki w tle. Do wyboru, do koloru – tropy prowadzą w różne strony.
Rewolucja staje się karykaturą. Protest zamienia się w party. Czy to krytyczna refleksja o niemożności przeprowadzenia zmian, czy obliczony na efekt zabieg sceniczny?
Albo jedno i drugie, bo taka jest strategia tej ponowoczesnej opowieści teatralnej? Skoro, jak twierdzą niektórzy, scena to dla Garbaczewskiego wielki plac zabaw (chociaż mnie bardziej kojarzy się, pewnie dzięki kolorystyce, z manufakturą cukierków), to może żadne przesłanie nie jest istotne, a spektakl staje się polem gry autora z widownią?
Zaprezentowana na deskach Teatru Śląskiego realizacja wizualnie niewątpliwie intryguje i, zgodnie z założeniem twórcy, uruchamia rozmaite konteksty. Ale w ich wielości i nieprzejrzystości znika dramat bohaterów (chociaż nie można nie zwrócić uwagi na kreacje Antoniego Gryzika (Bonnemort), Barbary Lubos (Maheude), Marcina Gawła (Chaval) czy Mirosława Książka (Rasseneur). W rezultacie spektakl pozostawia widza nieco skonfundowanym i chyba dość obojętnym.