„w.a.s.o.w.s.k.i. Fotoplastykon” wg scen. i w reż. Ewy Konstancji Bułhak w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
O takich spektaklach nie wystarczy powiedzieć: efektowny. O przedstawieniu Ewy Bułhak „W.a.s.o.w.s.k.i.. Fotoplastykon” trzeba powiedzieć, że jest piękny. Kolejny raz aktorska młodzież zmaga się z dawną piosenką, i wygrywa.
Dostaliśmy ostatnio kilka muzycznych montaży, specjalistką od nich stała się zwłaszcza Anna Sroka-Hryń. Oglądaliśmy pod jej batutą piosenki Grzegorza Ciechowskiego, Kory Jackowskiej czy Ewy Demarczyk w nowym aranżacjach, które pozwalały zasłuchać się w poetyckie teksty. I odkrywaliśmy je raz jeszcze, razem z młodymi aktorami, dla których to przecież rodzaj archeologicznych wykopalisk. Wytwarzała się podczas tych widowisk niepowtarzalna więź między pokoleniami.
Karkołomne A capella
Ale Ewa Bułhak, jedna z najwspanialej śpiewających polskich aktorek, dokonała czegoś szczególnie niezwykłego. Zaproponowała powrót do twórczości Jerzego Wasowskiego, kompozytora kojarzonego przede wszystkim z Kabaretem Starszych Panów. Sięgnęła po piosenki z tekstami Jeremiego Przybory, ale przecież nie tylko, bo także po te napisane przez Bronisława Broka, Wojciecha Młynarskiego czy Annę Borową. Skomponował ich podobno około 700.
Do spektaklu w teatrze Collegium Nobilium należącym do warszawskiej Akademii Teatralnej zaprosiła szóstkę swoich wychowanków – dwa lat temu była opiekunką roku aktorów o specjalności wokalnej. I postawiła przed nimi zadanie szczególnie karkołomne. Na niemal pustej scenie, na tle minimalistycznej dekoracji Kamili Bukańskiej, trzy dziewczyny i trzech chłopaków w czarnych marynarkach i czarnych spodniach wykonują piosenki bez muzyki. Nazywamy to stylem A capella, choć literalnie to określenie dotyczyło kiedyś pieśni kościelnych.
Wbiło mnie w fotel, kiedy słuchałem, co mogą zrobić ze swoimi głosami. Po niemym wstępie, kiedy dostajemy sekwencje choreograficzne kojarzące się z czarno-białymi obrazkami z fotoplastykonu, zaczynają muzykować. Tak, muzykować, bo chwilami mamy do czynienia z naśladowaniem instrumentów, tak sugestywnym, że gdybyśmy słuchali samego nagrania uwierzylibyśmy w ich obecność. Jedynym obecnym na scenie instrumentem są tak naprawdę organki, na których dwukrotnie przygrywa jeden z aktorów, Tomasz Osica. Ale ten sam Osica staje się trąbką i osiąga ten stan samymi strunami głosowymi. Chapeau bas dla młodego artysty.
Z kolei inne utwory są kreowane samym śpiewem. Co chwila inny z wykonawców staje się na moment solistą wspieranym przez chórki złożone z koleżanek i kolegów. Mamy szczątkowe dialogi i mamy rewię piosenek, z małymi fabułkami.
Od parodii po smutek
Tu warto dodać coś jeszcze. Aranżacje są dziełem jednej z aktorek Olgi Lisieckiej. Dopiero co była, tak zresztą jak Osica i Wojciech Melzer, gwiazdą spektaklu „A planety szaleją” z piosenkami Kory, nadal granego w Teatrze Współczesnym. Jej „Buenos Aires” było tam jednym z najmocniejszych kawałków. Ale Lisiecka to także autorka muzyki. Skomponowała wszystkie piosenki do muzycznego spektaklu Ewy Bułhak „Bliżej chmur. Zaraz spadam”, który był przed rokiem dyplomem sześciu zdolnych aktorek.
Inna niedawna studentka Patrycja Grzywińska i do tamtego spektaklu i do „Fotoplastykonu” zrobiła z kolei świetną choreografię. Czy trzeba mocniejszych dowodów na to, że Akademia Teatralna wypuszcza perfekcyjnych artystów (w tym przypadku akurat artystki)? Chyba nie.
Tu początkowo niby karnie ujednolicony team szybko tę jednolitość porzuca, choć sceny zbiorowe wykonuje z imponującą zwartością. Mamy jednak i solowe popisy. Tomasz Osica jako szczękający zębami niczym kastanietami torreador (pamiętam tamtą piosenkę) jest mistrzem ciepłej, autoironicznej groteski. Karolina Gwóźdź szarpie nas za serce utworem „Romeo”, który kiedyś śpiewała w Kabarecie Starszych Panów Kalina Jędrusik. Do tego nastroju wracamy wraz z Olgą Lisiecką, która apeluje ze sceny hasłem „S.O.S. dla miłości”, też z repertuaru Jędrusik. Rozpoznajemy melodie, a przecież nie mamy do czynienia z kopiowaniem tamtej stylistyki, a nowymi odkryciami, nowym stylem. Zarazem zastanawiamy się: ile w tych miłosnych uniesieniach żartu, a ile refleksji serio.
I tak jest przez cały czas. Olga Lisiecka i Wojciech Melcer czarują nas duetami: „Luciu wróć” i „Antoniną”. Wszystko jest w tym lekkie jak pianka, a jednak nawet najbardziej błahe opowiastki mają w sobie też rys zadumy, melancholii, czasem goryczki. Mikołaj Śliwa wzywa „Rzuć chuć” odwołując się znakomicie do poetyki tanga. A rozpisana na głosy przypowieść o nowym typie idealnych mężczyzn? Dostajemy w niej odrobinę podpatrzonych realiów PRL-u. Ale mamy też dworowanie sobie z oczekiwań kobiet wobec facetów, dziś takie kpinki są niemal niepoprawne polityczne. Kiedyś nie były.
Wszystko to razem jest jednym wielkim żonglowaniem stylistykami i nastrojami: od smutku po pełne delikatnych przerysowań parodie. Od żartobliwego erotyzmu po tęsknotę za czymś, czego nie ma i być nie może. A prawie na koniec „Taka gmina” z musicalu Przybory i Wasowskiego „Gołoledź”. „Nie wyżyna, ni nizina. Ni krzywizna ni równina” – i nagle bawimy się smoliście czarną posępnością. „Uciec stąd do Wołomina” – pada wezwanie. I jeszcze piosenka pożegnalna. A już po niej bis wywołany żywiołowymi brawami. Utwór dla dzieci „Muzykalny zastęp”, znowu z udawaniem instrumentów.
Żaden opis tego nie odda. Nie odda też osobowości młodych aktorów, nagle o pokolenia dojrzalszych, bo choć piosenki Wasowskiego były lekkie, niosły ze sobą doświadczenie kogoś, kto niejedno widział. Cała szóstka – wspomnijmy jeszcze pięknie śpiewającą Mary Pawłowską – ma w sobie elegancję, dystans, elastyczność, bo to przerzucanie się z nastroju w nastrój tego wymaga.
Ileż w nich radości!
Ale oni mają, niosą z sobą, coś jeszcze: nieprawdopodobną radość z tego, co robią. Ich te piosenki naprawdę bawią, podobnie jak niemal cyrkowe sztuczki, jakie przy okazji wykonują. Tę radość widać i słychać szczególnie mocno przy bisie. Wyjątkowo trudno tu oddzielić aktorów od ich kreacji. Oni opowiadają o sobie, chociaż rzecz dzieje się teoretycznie dziesiątki lat temu. To fenomen tych muzycznych wypraw w przeszłość, że dzieje się też tu i teraz. O tej swojej frajdzie z takich podróży opowiadali zresztą ciekawie w teatralnym programie Jarosława Gajewskiego, w Radiu dla Ciebie.
Znajdowałem tę pasję w poprzednich spektaklach muzycznych młodych, tu znalazłem w stopniu najwyższym. To zapewne wielka zasługa wszystkich współautorów spektaklu. Ewa Bułhak to nie tylko zręczna autorka scenariusza i reżyserka. To także nauczycielka zawodu i wychowawczyni pomagająca młodym ludziom odkryć w sobie pokłady wrażliwości. Wyszli spod jej ręki i nadal wychodzą.
Piszę o tym spektaklu dopiero teraz, choć miał premierę w grudniu. Ale to były jedynie dwa przedstawienia. Teraz po dwóch miesiącach ciszy doszły cztery następne. Wypada tylko apelować do Collegium Nobilium, sceny przy Akademii Teatralnej aby udostępniał swoją salę jak najczęściej. Na tę wielką lekcję dobrego smaku i jednak czułości.
Nawet jeśli Wasowski wraz z autorami tekstów bawi się odrobinę erotyzmem, to o miłości mówi jednak serio. Ona jest w tych utworach. A oni wraz ze swoją panią profesor nam o niej przypominają. Nienatrętnie, jak to się często zdarza współczesnej popkulturze. W dobrym, starym stylu.