EN

12.07.2021, 15:00 Wersja do druku

Retrofuturystyka teatralna

„Lem vs. P.K. Dick.” Mateusza Pakuły w reżyserii autora w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Henryk Mazurkiewicz, członek Komisji Artystycznej 27. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

fot. Monika Stolarska

Jest coś niesamowitego, skłaniającego ku zadumie, w tym mijaniu się z datami i punktami odniesienia, które napotykamy w wielkich powieściach science fiction. Kiedy zaprojektowana w nich przyszłość staje się dla nas przeszłością. Niechże tylko chronologicznie! W Ubiku Philipa K. Dicka, na przykład, akcja – jak to u fantastów – toczy się gdzieś tam, gdzie autor mógł sięgnąć jedynie wytężając własną wyobraźnię. Tylko że dla amerykańskiego pisarza podobnym odległym horyzontem był wówczas 1992 rok. Czas, na który spoglądamy obecnie wstecz, z początków nowego już wieku i tysiąclecia.

Ukuto nawet taki paradoksalny przymiotnik – „retrofuturystyczny”. Takim właśnie, retrofuturystycznym zdarzeniem, był debiut reżyserski Mateusza Pakuły w Teatrze Łaźnia Nowa. Pluton p-brane – opowiadający o odkrywcach najmniejszej planety Układu Słonecznego, którą później zdegradowano do rangi planetoid – czerpał garściami z estetyki i poetyki niskobudżetowych filmów fantastycznych klasy B z lat osiemdziesiątych oraz uniwersalnych dziecięcych wyobrażeń na temat oswojenia kosmosu przy użyciu tego, co można znaleźć pod ręką. Z usypanymi kolorowymi guzikami panelami sterowania i folią jako połyskującym substytutem materiałów, które naukowcom wypadnie jeszcze wynaleźć.

Lem vs. P.K. Dick kontynuuje ducha tamtego przedstawienia, mimo że wizualnie wygląda zupełnie inaczej. Scenografia Justyny Elminowskiej jest minimalistyczna, umowna, wyestetyzowana i bez jawnych nutek parodystycznych. Jej głównymi elementami są ustawione po środku sceny dwie małe, jajowate budki telefoniczne. Dookoła kilka olbrzymich meteorytów i powalony przez nie słup elektryczny. Pod nogami czarny piasek. To znaczy pod nogami dwójki tytułowych literatów, między nazwiskami których wkradło się owo „vs.”. Nie przypadkowo, bo występujące między jednym a drugim różnice charakterów, temperamentów, światopoglądów i sytuacji życiowych są ważniejszym paliwem dramaturgicznym spektaklu.

Dick Tomasza Schuchardta to uzależniony od narkotyków i środków psychoaktywnych alkoholik z bagażem kilku nieudanych małżeństw. Do tego zwolennik teorii spiskowych, ekstrawagant, nadpobudliwy mistyk, brodaty hippis ubierający się na kowboja i wiecznie borykający się z kłopotami finansowymi. W kontraście z nim Lem Jana Jurkowskiego to spokojny, rozsądny, wyrozumiały, oddany rodzinie okularnik w uroczych szelkach. Jedyną jego „używką” są słodycze, którymi zajada się kompulsywnie. Poza tym jest pragmatykiem i ateistą o „podejrzanym” pochodzeniu, o czym przypominają mu mrożące krew w żyłach, anonimowe telefony. Mieszkając więc na różnych jakby planetach. Stąd te trudności w komunikacji, zwłaszcza w tłumaczeniu przez tego ostatniego absurdalnej logiki PRL-owskiej rzeczywistości.

fot. Monika Stolarska

A tłumaczyć musi, bo historia kręci się dookoła rzeczywistego epizodu współpracy obu sław przy okazji wydania w Polsce w ramach serii „Stanisław Lem poleca” wspomnianej na początku powieści. Epizod ów, w przedstawieniu skrócony do kilku rozmów telefonicznych, skończył się kłótnią i awanturą o honorarium, które nie mogło zostać wypłacone autorowi w dolarach, a złotówki wówczas byli walutą niewymienialną. Ale to nie koniec. Sfrustrowany i niezbyt stabilny psychicznie Dick złożył na kolegę po piórze doniesienie do FBI. Również telefonicznie. Stwierdził w nim, że polski fantasta w ogóle nie istnieje, o czym świadczy nieprawdopodobna rozpiętość stylistyczna i tematyczna jego utworów. Nazwisko Lem zaś jest niczym innym jak akronimem grupy pisarzy działających na zamówienie i w interesach partii komunistycznej. Służby beznamiętnym głosem potwierdziły, że przyjęły informację do wiadomości i przypomniały, że i o głoszącym podobne sensacje też co nieco wiedzą. W tym momencie przestraszony Dick, pod chichot publiczności, natychmiast rzucił słuchawkę.

Przedstawienie w ogóle, co należy do jego bezsprzecznych atutów, sprawnie balansuje między zabawą i lekką drwiną, a faktografią i śmiertelną niekiedy powagą. Przepełnia go nieskrywana empatia twórców do własnych bohaterów oraz napędzającej ich twórczość ciekawości świata, jego głębinnych prawd i zasad. Fantastyka pozostawała przecież dla obu jedynie ramą, laboratorium umożliwiającym przeprowadzenie kolejnego eksperymentu myślowego. Utwory takie jak Czy androidy śnią o elektrycznych owcach? albo Solaris spokojnie da się czytać jakoubrane w gatunkowy garnitur – czy raczej skafander – traktaty z dziedziny antropologii filozoficznej. Dlatego, kiedy dzięki imaginacji Pakuły-autora i Pakuły-reżysera dojdzie wreszcie do ich bezpośredniego spotkania, po niedługim siłowaniu się w piasku, szybko dojdą do pojednania. Do porozumienia w obliczu tych wielkich tajemnic, przyciągających i fascynujących ich przez całe życie. Sprawiających, że w dorosłych mężczyznach po przejściach, zobaczymy rozmarzonych chłopców, gotowych podsłuchiwać monologi mózgów w słojach albo, jak w pięknej, nieco sztubackiej scenie finałowej, śmiało zanurkować w głębiny walizki, z której bije tajemnicze światło. 


Mateusz Pakuła LEM VS. P.K. DICK. Reżyseria: Mateusz Pakuła, scenografia i kostiumy: Justyna Elminowska, reżyseria światła: Paulina Góral, muzyka: Antonis Skolias. Premiera w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie 23 października 2020.

Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne