29 czerwca w Bayerische Staatsoper w Monachium odbyła się premiera Tristana i Izoldy Richarda Wagnera w inscenizacji Krzysztofa Warlikowskiego. 3 lipca zaś reżyser ten, mający obecnie 59 lat, w pałacu Ca Gustinian nad Canale Grande odebrał Złote Lwy przyznane mu za dotychczasowy dorobek teatralny przez Biennale di Venezia. Pomimo krążących w środowisku opinii dyskredytujących Warlikowskiego odkąd ujrzałem jego pierwszy spektakl, warszawską Elektrę, nie miałem wątpliwości, że jest predestynowany do światowej kariery. Tym bardziej, że szybciej został doceniony za granicą niż w Polsce, gdzie wzbudzał silne kontrowersje i był deprecjonowany nawet przez swych późniejszych egzegetów. Pisze Rafał Węgrzyniak w felietonie dla portalu Teatrologia.pl.
Przypomniały mi się epizody z trwającej już ćwierćwiecze kariery Warlikowskiego, których byłem świadkiem lub nawet uczestnikiem. 19 stycznia 1997 ujrzałem drugi spektakl Elektry Sofoklesa w Dramatycznym. Dzień wcześniej byłem bowiem w Rozmaitościach wysłany przez tam przez szefa działu kultury „Życia”, który sam opublikował pamflet na Elektrę Warlikowskiego. Parę dni później w modnym klubie zostałem przedstawiony Warlikowskiemu, a przede wszystkim Małgorzacie Szczęśniak i wspólnie z nią obejrzałem Bzika tropikalnego Grzegorza Jarzyny. W Dramatycznym widziałem też Poskromienie złośnicy, na które Warlikowski zaciągnął mnie nieomal siłą, gdy zorientował się, że wracam z Krakowa, gdzie wybrałem się do Starego na Iwonę Jarzyny. Premierę Bachantek Eurypidesa oglądałem 9 lutego 2001, siedząc na scenie Rozmaitości, których Warlikowski stał się współtwórcą wraz z Jarzyną. Już w grudniu 2001 zgłosiłem jako pierwszy i wtedy jedyny do Paszportów „Polityki” Warlikowskiego, Szczęśniak i Andrzeja Chyrę za rolę Dionizosa. Premierę Oczyszczonych Kane widziałem natomiast 15 grudnia we Współczesnym we Wrocławiu. Odbyłem po niej we foyer krótką rozmowę ze Stanisławą Celińską niepewną jakie reakcje wywołuje granie przez nią Kobiety z peep-show. Moja recenzja Oczyszczonych wydrukowana w „Odrze”, wywołała kontrowersje w tej redakcji oraz w „Notatniku Teatralnym”. Polemizował z nią na łamach „Dialogu” nestor wrocławskich krytyków, Józef Kelera, dowodząc, że uczestniczę nieświadomie w kampanii promującej Warlikowskiego albo obawiam się jego koterii. Osadzoną w realiach postkomunistycznej Polski Burzę obejrzałem w warszawskich Rozmaitościach w styczniu 2003. W tymże roku opublikowałem w „Notatniku” Estetę w Piekle. Od „Auto da fe” do „Burzy” – pierwszy szkic prezentujący cały dorobek Warlikowskiego wraz z dokumentacją jego przedstawień opracowaną z pomocą Jacka Poniedziałka. Premierę Dybuka 6 października 2003 oglądałem w wielkiej hali filmowej we Wrocławiu. Potem wspólnie z Romanem Pawłowskim napisałem szkic Polsko-żydowskie „Dziady” skądinąd przemilczany we wszystkich publikacjach o realizacjach misterium An-skiego. Na Kruma Levina pojechałem do Kameralnego do Krakowa w czerwcu 2005. A wreszcie premierę Aniołów w Ameryce Kushnera, 17 lutego 2007, oglądałem w auli SGGW na warszawskim Mokotowie. Passus z mojej recenzji wydrukowanej w „Odrze” znalazł się nawet w monografii Warlikowskiego Extra ecclesiam i w brytyjskim studium o motywach queer w jego teatrze.
Punktem zwrotnym w moim stosunku do teatru Warlikowskiego okazała się (A)pollonia ujrzana w grudniu 2009 na festiwalu w Krakowie. Otóż jeszcze przed obejrzeniem przedstawienia musiałem współprowadzić dyskusję z twórcami przedstawienia, czyli Warlikowskim i jego dramaturgiem Piotrem Gruszczyńskim. Zapytałem o kontekst polityczny spektaklu, jakim był narastający spór o stosunek Polaków do Zagłady, przypominanie w jego ramach przez lewicę pogromu w Jedwabnem, a przez prawicę wyłącznie sprawiedliwych ukrywających Żydów, w rodzaju Poli Machczyńskiej. Usiłowałem się także dowiedzieć jakie miały źródła oskarżenia o antysemityzm we francuskich mediach po pokazach spektaklu na festiwalu w Awinionie. Obaj rozmówcy jednak zignorowali moje zasadnicze i proste pytania. Jeszcze większą konsternację wywołało we mnie obejrzenie mętnego i pretensjonalnego oraz niewiarygodnie granego przez aktorów spektaklu w Nowej Hucie. Po latach, gdy zaczęto lansować (A)pollonię jako jedno z największych dokonań polskiego teatru po 1989, obejrzałem ze sporym samozaparciem jej rejestrację telewizyjną, ale tylko utwierdziłem się w swoich negatywnych ocenach. Podobny zawód sprawiła mi inscenizacja Wozzecka Berga ujrzana w Teatrze Wielkim w Warszawie. Oglądać późniejszych spektakli Warlikowskiego z różnych powodów nie byłem w stanie, ale też nie starałem się zbytnio po doznanych rozczarowaniach. W 2011 napisałem jednak do „Notatnika” esej Powracające tematy, będący kolejną próbą całościowego spojrzenia na inscenizacje Warlikowskiego zarówno z teatrów dramatycznych, jak i operowych.
Dopiero na początku czerwca, po dwunastoletniej przerwie, obejrzałem w Nowym Teatrze Odyseję. Historię dla Hollywoodu. Spektakl Warlikowskiego wywołał we mnie ambiwalentne emocje nie bez odrobiny wzruszenia spowodowanego powrotem jakby do domu, bo do czegoś niegdyś bliskiego choćby z racji przynależności trzonu zespołu Nowego do mojej generacji. Ale najsilniejszym doświadczeniem okazała się znana już z wcześniejszej wizyty w Nowym niemożność identyfikacji z tym teatrem gromadzącym najbardziej elitarną i snobistyczną publiczność w Warszawie. Bynajmniej nie jest to, jak sugerowano, teatr upominający się o wykluczonych czy nieprzystosowanych. Obowiązują w nim reguły jak w salonach bądź koteriach opisanych jako „kółka” przez Marcela Prousta w najważniejszej dla Warlikowskiego powieści W poszukiwaniu straconego czasu, nieprzypadkowo granej w Nowym w adaptacji zatytułowanej Francuzi. Na widowni Nowego, tak jak na scenie, przeważają osoby, które dzięki transformacji postkomunistycznej odniosły sukces. Przy czym są to już Europejczycy polskiego pochodzenia gardzący rodzimą tradycją i często wstydzący się swego pochodzenia społecznego. Zwróciłem uwagę na ciszę jaka zapanowała, gdy Jan Klata w Matce Joannie od Aniołów w ramach prowokacji usiłował tę widownię z Nowego namówić na wspólne odmówienie lub odśpiewanie modlitwy Ojcze nasz. Dlatego właśnie czołowi aktorzy z Nowego brali udział w kampanii medialnej wymierzonej w elektorat konserwatystów w warunkach modernizacji gotowych bronić dziedzictwa narodowego i chrześcijańskiego.
Jeden z nich, Chyra, w najnowszym wywiadzie prasowym ujawnił, że „wokół teatru ostatnio robi się jakaś niedobra atmosfera”, bo „za rok będzie konkurs dyrektorski, jeśli Karolina Ochab nie przedłuży kontraktu". Jak wiadomo Nowy Teatr jest sceną miejską, a w Warszawie rządzi wprawdzie Platforma Obywatelska, lecz w Biurze Kultury ton nadaje nowa lewica. „Ktoś może chcieć przejąć to, co było dziełem grup bardziej liberalnych. Liberalnych nie w sensie programowym, tylko liberalizmu jako formacji wolnościowej, demokratycznej”. Chyra przypuszcza, że dyrektorem Nowego może zostać osoba „z lewackim przydomkiem”, czyli prawdopodobnie posiadająca taką opinię w środowisku. Przejawem nagonki na Nowy ma być zaś „sposób nagłaśniania sprawy wokół Jacka Poniedziałka”. Chyra sugerował, że „ten atak nie jest” tylko „ideowym”, ale kryją się za nim „czyjeś interesy”. Jak wiadomo przejawy agresji Poniedziałka wobec aktora z francusko-algierskim rodowodem występującego do marca w Nowym w Powrocie do Reims szczegółowo zrelacjonowała „Gazeta Wyborcza”. Oczywiście Chyra bagatelizuje zachowania Poniedziałka, z którym gra na scenie począwszy od Bachantek i jest generalnie przeciwny ujawnianiu przypadków stosowania przemocy w teatrze, bo obniżają one autorytet środowiska mającego jakoby do odegrania istotną rolę w toczącej się walce politycznej. Ale wyraźnie obawia się nadciągającej jego zdaniem nieuchronnie rewolucji, która unicestwi pokolenie starszych twórców, zwłaszcza jeśli nie podporządkują się jej ideologii.
Trudno mi się jednak zgodzić z bodaj najwybitniejszym aktorem mojej generacji, że Nowy jest ośrodkiem „formacji wolnościowej, demokratycznej”. Wykluczanie z debaty publicznej inaczej myślących bądź stosowanie cenzury podmiotowej stanowi bowiem całkowite zaprzeczenie politycznego liberalizmu, tak jak z demokracją nie ma nic wspólnego ignorowanie woli większości wyrażonej w wyborach. Przecież w Nowym zniknął z obsady Kruma tylko za zadanie prowokacyjnego pytania w internetowej dyskusji aktor będący do niedawna – obok Ewy Dałkowskiej – gwarantem tolerancji zespołu. Podobnie w dokumentowaniu recepcji przedstawień na stronach internetowych Nowego Teatru skrupulatnie przemilczane są recenzje pisane przez krytyków zaliczanych do oponentów czy wręcz wrogów. Po prostu w Nowym dominuje grupa tylko nieco „bardziej liberalna” niż radykalna lewica i propagująca jej ideologię w wersji niejako stonowanej. Mimo wszystko dla polskiej kultury byłoby zapewne lepiej, aby Nowym kierował nadal ponowoczesny esteta Warlikowski niż uwikłana w walki polityczne osoba o skrajnie lewicowych poglądach uprawiająca na scenie teatr krytyczny, a jednocześnie organizująca szkolenia dla aktywistów „antyfaszystowskich”.