I Gdański Festiwal Teatrów Improwizacji Bulaj w Instytucie Kultury Miejskiej. Pisze Dominika Gruz-Dubowska.
Tworzenie improwizacji to piękna i ulotna sztuka, niczym rysowanie na piasku, które znika po podmuchu wiatru. Mimo prób i przygotowań ciała, umysłu i zgrania grupy, każdy spektakl jest niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju. Na festiwalach dodatkowo możemy oglądać miksery, czyli projekty stworzone z improwizatorów z różnych grup, często spotykających się ze sobą pierwszy raz na scenie. Pamiętać należy jeszcze, że błąd w improwizacji jest postrzegany jako szansa, a nie koniec. Dlatego recenzowanie impro może być trudne. Trudno tu oceniać słowo, fabułę czy głębię bohaterów w taki sam sposób, w jakim mówilibyśmy o scenariuszowej sztuce przygotowywanej wiele miesięcy pod okiem reżysera. Możemy jednak przyjrzeć się umiejętnościom budowy sceny, szukania game’ów, partnerowaniu i oferowaniu, umiejętnościom technicznym i bystrości umysłu. Gdy dorzucimy do tego ciekawą formę, odważne wybory i naturalną lekkość w komedii, możemy być świadkami niemal niemożliwego - stworzonego tu i teraz na naszych oczach arcydzieła, które zaraz po ostatnim oklasku, zniknie.
Tradycja improwizacji teatralnej w Gdańsku jest długa, bo to właśnie Gdańsk był jednym z pierwszych miejsc w Polsce, zaraz obok Warszawy i Krakowa, gdzie rodziło się polskie impro. Choć dziś już tylko impro-dinozaury pamiętają W-gorącej-wodzie-kompanych (w składzie m.in. K. Ruciński, W. Tremiszewski, W. Walaszczyk, M. Różalska, Sz. Jachimek), a organizowany przez gdańskie środowisko festiwal improwizacji Podaj Wiosło doczekał się kilku edycji i zniknął, dziś impro w Gdańsku budzi się na nowo.
W ciepły (!) letni weekend 21-24.08.2025 gdańska scena Instytutu Kultury Miejskiej gościła spektrum najświeższych nowinek z polskiego świata impro. Festiwal Bulaj, którego głównymi organizatorami byli Tadek Jaśkiewicz, Dobrosława Bela, Katarzyna Rytter i Paweł Kukla, postawił na najlepsze grupy impro w kraju, ciekawe projekty międzygrupowe oraz dał przestrzeń festiwalowym debiutantom.
Zaskakująco, pierwszy wieczór rozpoczął się najmniej improwizowanym spektaklem Witajcie w hotelu Marmur, reżyserowanym przez K. Rytter. Aktorzy, pochodzący z różnych grup impro z całej polski, dostali tuż przed wejściem na scenę rozbudowaną biografię swoich postaci. Główny plot historii - morderstwo jednego z gości hotelu, również był jasny od początku. Improwizowane były sceny między postaciami i moment wyjawiania poszczególnych sekretów bohaterów tak, by ostatecznie znaleźć mordercę. Wydawać by się mogło, że wyreżyserowane wątki pozwolą stworzyć spójną i ciekawą fabułę, a ciężar improwizacji skupi się na budowaniu relacji. Niestety spektakl, choć zjadliwy, przy tak dużym przygotowaniu mógł zaoferować więcej. Być może właśnie sztywne ramy scenariusza paradoksalnie popsuły całość. Aktorzy w większości bali się podejmować decyzje, by nie zrobić czegoś, co byłoby sprzeczne z założeniami scenariuszowymi, co skutkowało przedłużającymi się scenami i brakiem rozwoju fabuły. Całość ratowała Natalia Cyran, grająca divę, dając oferty partnerom, budując relacje i dobrze puentując. Aleksandra Szulc jako młoda gwiazdka i Piotr Pawłowski - kamerdyner rodem z rodziny Adamsów, mieli świetne momenty.
Mniejsze w formie Miejscówki (grane przez Pro Formę) pozwoliły pokazać kameralne impro w trzech równocześnie granych historiach. Błyszczała Dobrosława Bela, kreując dwie zupełnie inne postaci, obu dając dużą dozę prawdziwości i świetnie partnerując T. Jaśkiewiczowi i E. Szydłowskiej. Pokazała jak budowanie relacji i dbanie o prawdziwośćkreowanego świata, czyli zbudowanie solidnych podstaw sceny, dają dobre efekty nawet, gdy partner nie jest tak sprawny.
Moim guilty pleasure festiwalu był Magiczny Kalejdoskop grupy Cytrynowy Sorbet. Lekka zabawa kliszami prosto z Hogwartu, dynamiczne i śmieszne eskalacje, callbacki (powrót do wcześniejszego żartu, postaci lub sytuacji) w punkt, roztapiające serce publiczności. Jedyny zarzut to wątpliwość, czy ktoś inny niż potterheadzi zdążył złapać komizm scen, ale zakwasy w policzkach od śmiechu pozwalały mi o tym nie myśleć. Wieczór kończył Fun Fact: Komedia+Nauka, w kuluarach słyszałam pochlebne słowa, jednak nie udało mi się go obejrzeć.
Udało mi się, niestety, obejrzeć spektakl powarsztatowy Na głęboką wodę. Choć idea zapraszania na scenę główną młodszych i mniej doświadczonych może być godna pochwały i zgodna z wartościami festiwalu (równość, inkluzywność czy otwartość), pomysł był źle zrealizowany. W efekcie dostaliśmy godzinny zlepek scen, chaos, zagubionych aktorów próbujących przeżyć to ewidentne nomen omen tonięcie i publiczność wiercącą się w fotelach. Zdecydowanie zawiniły decyzje organizatorów, wystarczyło znacznie skrócić czas tego spektaklu do np. 20 minut lub przenieść go na Nocną Scenę, która taki eksperyment przyjęłaby znacznie życzliwiej. Organizatorzy pod przykrywką dawania szans wypuścili niegotowych improwizatorów, po kilku godzinach warsztatów nad nową formą, na główną scenę przed nierozgrzną publicznością, robiąc aktorom tym krzywdę. Jednocześnie męcząc publiczność i utrudniając granie kolejnym grupom tego wieczoru.
Na szczęście potem scenę przejęła wrocławska Improkracja, która na festiwalach nigdy nie zawodzi. Tym razem zaproponowali lekką odsłonę komedii - odcinek serialu typu medical drama Którędy na SOR?!. Choć czasem fabuła bardziej zabierała nas do szpitala w Leśnej Górze niż County General w Chicago czy Seattle Grace Hospital, to tempo, relacje, uważność w słuchaniu partnera i komedia zawsze na poziomie, daje przepis na bycie ulubieńcami impro-festiwali. W pamięć najbardziej zapadła mi piosenka z serialowej czołówki (Kuba Tarka), doktor Wiktor i jego uważne czytanie zdjęć RTG pięty (Michał Gruz), nieszczęśliwa miłość Amandy i Rafała (Anka Williams i Piotr Zdebski) i samotne śpiewanie w aucie na parkingu (P. Zdebski). Dodatkowo granie Piotra może być świetnym przykładem na to jak poradzić sobie, gdy w spektaklu jest tłoczno i (często przypadkowo) ktoś “wypada” z fabuły. Świetnie wykorzystywał luźniejsze momenty lub sam budował swojemu bohaterowi scenę, by w krótkich, ale bardzo treściwych momentach, opowiedzieć o swoim bohaterze i jego emocjach. Do tego niezłe puenty i game’y z najwyższej półki prezentowane przez cały zespół, a medyczne scrubsy i rekwizyty pomagały immersji w kreowany świat.
Jak zwykle na poziomie pokazał się również warszawski Klub Komediowy, który swoim One Night Standem rozgrzałby nawet góry lodowe na widowni. Premisem każdego z trzech wątków był poranek po jednonocnej przygodzie i niezręczność pobudki u boku obcej osoby. Klub wystawił dobrą reprezentację w składzie Kinga Kosik-Burzyńska, Maciej Nawrocki, Natalia Cyran, Paweł Banaszczyk, Marcin Pawlina, Karolina Pańczyk. Zręczne sceny, sprawny montaż, świetne szukanie game’ów, okraszone pikantnymi momentami, bardzo zgrabnie i estetycznie zagranymi, szczególnie w towarzystwie dobrej gry świateł (P. Zdebski). Na uwagę zasługują nieoczywiste postaci, szczególnie Natalii Cyran, Karoliny Pańczyk i Macieja Nawrockiego. Budowali relacje między bohaterami tak, że trzymało się kciuki, by ich historia nie skończyła się po tytułowej jednej nocy. Być może Kinga Kosik-Burzyńska była miejscami zbyt wulgarna, ale w ogólnym rozrachunku jej intensywna ekspresja nie przeszkadzała. Małym zgrzytem był jeden z wątków, dziejący się na dożynkach. To jednak niezbyt eleganckie, gdy warszawska grupa przedstawia polską wieś jako zaścianek, a wszystkich jej mieszkańców jako wiejskich głupków. Przydałaby się większa wrażliwość aktorów w tym temacie.
Romans improwizacji z filmem i kostiumem oglądać można było w dwóch spektaklach inspirowanych twórczością światowej sławy reżyserów, czyli Projekt Anderson Grupy Ad Hoc i Goście oraz Tarantino, czyli seks, śmierć i śmiech granego przez Miejsce Komedii. Obie te krakowskie grupy przyjrzały się charakterystycznym stylom twórców filmowych i starały się oddać klimat ich dzieł w spektaklu. I tak byliśmy świadkami pełnej pastelowych kolorów, absurdalnej historii nieco zdziwaczałego kapitana (Krzysztof Kasparek). Zabrał nas w morze i snuł opowieści o dziwnych miejscach i ludziach, którzy wpłynęli na jego życie. Smętna acz urocza postać bosmana (Michał Pruchniewicz), gapciowaty majtek (Michał Ociepa) i charakterystyczny narrator (Alan Pakosz) to po andersonowskiej stylistyce najlepsze momenty spektaklu. W pamięci pozostaje również postać pobożnej, kuszonej przez kapitana, dziewczyny (Karolina Pańczyk). Momentami spektakl był jednak nużący i zabrakło ciekawszych puent czy po prostu gagów. Spektakl miał szansę być pięknym połączeniem pełnowymiarowego teatru (ze scenografią, kostiumami i wyjątkową stylistyką) ze świetnym, dojrzałym i niezwykle efektywnym impro do jakiego grupa Ad Hoc nas przyzwyczaiła. Jednak czasem forma brała górę nad treścią, pozostawiając, zamiast popkulturowych easter eggów, piękną pastelową wydmuszkę. Być może lekkie odpuszczenie stylistyki pomogłoby aktorom złapać luz i swobodniej poczuć się w komedii. Nie można jednak Projektowi Anderson zabrać tytułu najbardziej fotogenicznego spektaklu festiwalu.
Choć mniej sprawny formalnie to jednak bardziej skuteczny rozrywkowo okazał się Tarantino… Fajne, odważne role kobiece (szczególnie Maria Olszańska, Katarzyna Kasparek), trochę zbyt przerysowane, ale pasujące do konwencji role macho-mafiozów (Łukasz Pracki i Michał Lech) i tryskająca krew-konfetti. Tu również na uwagę zasługują sceny intymne oraz dobra praca everymanów (np. Michał Iwanicki) łatających dziury fabularne, przeoczone przez główne postaci w ferworze namiętności i walki o życie. Miejsce Komedii nie siliło się na stworzenie sztywnych założeń swojego spektaklu czy rozbudowanych konstruktów formalnych. Zaczerpnęli z tarantinowskich sztamp i swobodnie nimi żonglowali, co ostatecznie przyniosło widzom sporo czystej radości.
Z Impro Dziadów warto zapamiętać przede wszystkim duet muzyczny (Maja Rączka - piano i Agnieszka Pawelczyk - skrzypce), którego improwizacje naprawdę robiły wrażenie.
Na zakończenie organizatorzy przygotowali kolejny mikser - nostalgiczną podróż na dziecięcą wyspę wakacji. Sprawna, lekka historia, naturalne rozmowy bohaterów i pamiętna scena z aplikowaniem tamponu (Maria Olszańska), która mogła być przesadzona i niesmaczna, a stała się być może kolejnym ważnym momentem dla kobiecej cielesności i obecności na scenie impro.
Po Festiwalu Bulaj dochodzę do wniosku, że polscy improwizatorzy dojrzeli do grania intymności i seksualności w estetyczny sposób, bez cringu i sztywności (Klub Komediowy, Improkracja, Miejsce Komedii), a po okresie purystycznego podejścia do impro i jedynie dwóch krzesłach na scenie, wracają kostiumy i rekwizyty, a twórcy nie boją się eksperymentować z formą, łączyć różnych dziedzin sztuki i inspirować się popkulturą. Technikalia również wchodzą na kolejny poziom, bo po ogarnięciu dźwięku i muzyki na żywo, przyszedł czas na światła na naprawdę dobrym poziomie. Do dopracowania pozostaje granie w bardziej ograniczających założeniach, by czuć się w nich na tyle swobodnie, by mogła urodzić się komedia. Oprócz spektakli ze Sceny Głównej, uczestnikom festiwalu proponowano sporo wydarzeń towarzyszących, w tym panele dyskusyjne o nadużyciach w impro i granicach osobistych, co wymaga pochwały. Organizatorom, pomimo pewnych niedociągnięć logistycznych i nie zawsze trafnych decyzji line up’owych, należą się gratulacje za pierwszą edycję festiwalu i życzenia kolejnej, jeszcze lepszej.