„Ciemny grylaż” Jerzego Dobrowolskiego i Stanisława Tyma w reż. Cezarego Żaka w Och-Teatrze w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
„Ciemny grylaż” Jerzego Dobrowolskiego i Stanisława Tyma to sztuka o prasie w systemie komunistycznym. Po latach pozostaje satyrą na oportunizm ludzi odpowiedzialnych za masową komunikację. Cezary Żak poprowadził ją jako niezłą komedię sytuacyjną, tak przerysowaną, że trąci groteską.
„Ciemny grylaż” to tytuł sztuki Jerzego Dobrowolskiego i Stanisława Tyma, dwóch arcymistrzów satyry z czasów PRL. To podobno kolor glazury, jaką załatwia (komuś czy u kogoś?) redaktor naczelny gazety „Płonąca żagiew” Pelicanu. Przypadek sprawia, że zapisana na kartce formułka staje się kluczem do intrygi, właściwie symbolem. Tak bywa w komediach sytuacyjnych. A my to oglądamy w Och Teatrze Krystyny Jandy.
Najpierw była rumuńska sztuka „Opinia publiczna” Aurela Barangi z roku 1967. Ciężko ocenić, na ile stanowiła pochwałę społeczno-politycznej rzeczywistości w dość monolitycznej dyktaturze, a na ile można ją było czytać na odwrót. W roku 1971 Stanisław Tym adaptował ten tekst dla Studenckiego Teatru Satyryków. A jesienią roku 1980, na progu karnawału „Solidarności”, tenże Tym wraz z aktorem i kabareciarzem Dobrowolskim napisali jakby jego nową wersję. Był to właśnie „Ciemny grylaż”, czujnie zdjęty przez cenzurę po wprowadzeniu stanu wojennego.
O kim to jest?
Rzecz dzieje się w redakcji rumuńskiej gazety (w roku 1978), ale tak naprawdę można czytać tę sztukę jako opowieść o „dziennikarstwie” w każdym z państw obozu socjalistycznego. Decyzję aby do niej powrócić podjął po 44 latach Cezary Żak. On ją wyreżyserował, on też wystąpił jako swoisty mistrz ceremonii - grając główną postać, redaktora Nicolae Pelicanu. To on króluje w zręcznie przyrządzonej dekoracjami Zuzanny Markiewicz prawdziwie socjalistycznej redakcji.
To że oglądamy w teorii realia Rumunii, a nie Polski, ma pewne znaczenie. Polska prasa tamtych czasów była naturalnie podporządkowana linii partii rządzącej, PZPR, ale zdarzały się w niej jakieś zakątki, nisze, nie służące propagandzie. W różnym stopniu, w zależności od tytułu, ale były. Stąd bunt części dziennikarzy peerelowskich mediów w roku 1980.
Tu dostajemy za to obraz kompletnego zglajszachtowania. W zasadzie trudno znaleźć w galerii kilkunastu postaci kogoś, kto odbiega od oportunistycznego standardu – może poza sprzątaczką Josefovą (ale to nie człowiek, mówi jeden z dziennikarzy). Z perspektywy Polski taki obraz był przestrogą. Zarazem jej oglądanie grozi po pewnym czasie poczuciem monotonii podpatrywanych redakcyjnych sytuacji. Wszystko jest tu takie głupie, żałosne, lepkie.
W sumie jednak raczej udaje się tej monotonii uniknąć. Zrazu bawimy się paradoksem: niby sportretowani tu ludzie są różni, starzy i młodzi, rozrywkowi i nudni, odmienni ubiorami i osobistym stylem, a jednak wspólnie i karnie ćwiczą wymyślne ideologiczne formułki. Potem mamy kilka zwrotów akcji, łącznie z bardzo pomysłowym, w sumie metaforycznym finałem, w którym nowy minister prasy i propagandy (był ktoś taki) okazuje się mieć... dar bilokacji.
To celny dokument epoki, ale po co to przypominać dzisiaj? W teatralnym programie możemy wyczytać, że te realia pasują do tego co działo się w Polsce niedawno i właśnie minęło. Czy rzeczywiście to pamflet na naszą poprzednią władzę? Och Teatr ma swoje sympatie polityczne i tego nie kryje. Pewien aktor grający w tym spektaklu zauważył jednak po premierze celniej, że każda ze stron politycznego sporu w Polsce będzie takie karykaturalne relacje i postaci przypisywać przeciwnikowi, nie sobie. Trzeba zresztą z uznaniem odnotować, że Cezary Żak nie bawił się w płaskie aluzje do bieżącej polityki. Bawił nas raczej realiami historycznymi, jeśli unowocześnionymi, to tylko lekko. No i gagami słownymi, których jest tu sporo.
Zebrania, szkolenia, indywidua...
Mamy więc konflikt między naczelnym Pelicanu, a redaktorem Kitlaru, zrazu skazanym na zwolnienie z pracy, potem na skutek forteli i zbiegów okoliczności wyrąbującym sobie coraz mocniejszą pozycję w redakcji. Jest to starcie odwrotne w swej logice niż w socrealizmie: złe walczy z jeszcze gorszym. Rytuały zebrań redakcyjnych i szkoleń oddane są wartko, chwilami z mocnym groteskowym przerysowaniem. Wiele nowego się o tamtej epoce nie dowiadujemy. Ale może warto przejść obrządek takiego repetytorium.
Cezary Żak jest mistrzem w kreowaniu topornych, ekspansywnych, chwilami aż niemal sympatycznych w swoich łajdackich pozach postaci, takich jak Pelicanu. Jego wigor, przewrotna charyzma, aż buzuje na scenie. Że kojarzy się z Wójtem z kultowego serialu „Ranczo”? Ale to skojarzenie uprawnione. Wszak Wójt z Wilkowyj był późnym reliktem czasów minionych.
Wokoło naczelnego kłębią się inne kapitalnie oddane indywidua. Ospały, wiecznie przytakujący sekretarz redakcji Turkulec grany przez weterana polskiego kina Grzegorza Warchoła. Czy chytreńkie quasimodo, redaktor Vulpescu, Jarosława Boberka.
Kontrastują z nimi, ale tylko pozornie młodsi: śliski, niesiony falą przypadków Kitlaru (Michał Sitarski), wulkan energii Pascalide (Michał Zieliński) i przede wszystkim dobroduszny młodzieżowiec Beleciu Wojciecha Solarza. W tym ostatnim chcielibyśmy odkryć pierwiastek jakiejś niezależności, ale na próżno. Jest podwójnie zabawny w swoim mechanicznym posłuszeństwie wobec każdej bzdury dyktowanej przez zwierzchność. A jest jeszcze pieczeniarski młodzian Paderescu (Bartłomiej Firlet). Są nadaktywne kobiety: Katarzyna Kołeczek, Weronika Warchoł, Ilona Ostrowska, Marta Chodorowska (dwie ostatnie z „Rancza”). Kimś innym jest tak naprawdę tylko głuchawa Josefova Izabeli Dąbrowskiej, zabawna, ale w jakiś całkiem odrębny od reszty sposób. To ona jest nieobecnym, wiecznie zwodzonym rumuńskim ludem.
Na koniec dostajemy występ szokująco młodego i kompletnie niedorzecznego nowego ministra. Kreuje go ze swadą Jakub Zając, niedawna gwiazda świetnego filmu „Horror story”. Nawet jeśli trochę nam tu brakuje sympatyczniejszych bohaterów, którym o coś chodzi, nie tylko o własne tyłki, zapamiętamy na długo konkurs na rozpoznanie właściwego hasła połączony z grą w salonowca. Albo akcję preparowania listów do redakcji.
Niezależnie od ewentualnych różnic w interpretacji, kogo tu tak naprawdę wyśmiewamy pod postacią rumuńskich aparatczyków, warto podkreślić jedno. Och Teatr nie jest typową komercyjną sceną odbębniającą toporne farsy. Nie tylko stać go na trzynastoosobową obsadę, ale i na kolejną inscenizację prowokującą do zadumy.
Wystąpienie po spektaklu sędziwego Stanisława Tyma, siedzącego podczas premiery na widowni, to z kolei podróż w kilkudziesięcioletnią przeszłość. Dla mnie wzruszająca, niezależnie od tego, w czym się z dzisiejszym Tymem nie zgadzam. Za to także podziękowania dla Cezarego Żaka i dla Krystyny Jandy.