Gérard Depardieu, podobnie jak Seagal, uznany został przez Ukraińców za zagrożenie bezpieczeństwa narodowego i od siedmiu lat nie może wjechać do ich kraju. Nie puszczają też jego filmów. Pisze Marta Górna w „Gazecie Wyborczej”, magazynie „Wolna Sobota”.
Ukraiński rząd wpisał Stevena Seagala na czarną listę w 2017 r., uznając go za zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. Nie miało to jednak nic wspólnego z jego ekranowym wizerunkiem maszyny do zabijania o zimnym wzroku. Zakaz wjazdu do kraju były gwiazdor kina akcji lat 90. dostał, gdy z wielką pompą przyjął rosyjskie obywatelstwo.
W Rosji dziś mieszka i stamtąd wygłasza też peany na cześć Władimira Putina. W obliczu ataku na Ukrainę powtarzał za kremlowską propagandą, że Ukraina i Rosja to "bratnie narody", a wojną steruje zewnętrzna siła, która sporo pracy i pieniędzy inwestuje w to, by "sprowokować dwa kraje do konfliktu". Niedawno w moskiewskim klubie świętował swoje 70. urodziny, wznosząc toasty w towarzystwie najsłynniejszych propagandystów Kremla. Bawili się z nim m.in. Margarita Simonian, wydawczyni rządowej telewizji Russia Today, oraz Władimir Sołowjow, gospodarz najpopularniejszego talk-show w Rosji. Szampan lał się strumieniami, a Seagal zapewniał zebranych, że będzie z nimi na dobre i na złe: - Jesteście moimi przyjaciółmi, moją rodziną, kocham was wszystkich - zaklinał się ubrany w charakterystyczne luźne szaty, które mają podkreślić jego bliskie związki z filozofią Wschodu. Jest w końcu inkarnacją tybetańskiego lamy, co w 1997 r. ogłosił Penor Rinpoche, guru buddystów z Tybetu. Jak podkreślała wówczas rzeczniczka aktora, jego awans duchowy nie miał nic wspólnego z hojnymi datkami.