„Wesele Figara” Pierre’a Beaumarchais w reż. Mikołaja Grabowskiego w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Artur Grabowski w portalu Teatrologia.info.
Przemiana Mikołaja Grabowskiego z artysty w rzemieślnika nie przestaje mnie zadziwiać… Bo też nie wiem, czy należy poczytywać mu ją za symptom dojrzałości, jako stanu zadowolenia z siebie, wyhodowanego w ciepłej otulinie krakowskiego kręgu apologetów dulszczyzny, czy za odważną manifestację tradycjonalizmu w czasach despotycznej dominacji progresistów. Jeżeli oglądany niedawno na deskach Bagateli, dziarsko wyzwalającej się z brutalnie narzuconej jej opinii bulwarówki o dwuznacznej reputacji, Rewizor miał ambicję przyodziania starej prawdy o naturze ludzkiej w szatki współczesnych hipsterów i dziadersów, to kolejna klasyczna komedia porzuciła te umizgi do młodziaków, żeby postawić na solidną, zaprawioną w bojach o libertyńską wolność publikę ze staromiejskich kawiarni i kancelarii. Reżyserowi niegdyś znakomitych i poruszających spektakli znowu udało się bowiem skomponować sprawnie działający mechanizm teatralny, niczym puste pudełeczko w pospolicie akceptowanym stylu.
Wszystko tu gra jak należy, atoli na grze się kończy. A do wygrania, co jest? Szczypta tabaki chyba, bo ta ponoć w porę zażyta śmierzy smutki śmiechem zdrowym a rubasznym. Tylko jak tu śmiać się szczerze z tego, że się służba naigrywa z państwa, w czasach postpolitycznej demokracji medialnej? Co też zabawnego znajdą współcześni libertyni w odkryciu, że chuć podbrzuszna kompromituje mózgowe fantazmaty, a w oparach duchowego wyrafinowania skrywa się prymitywne cielsko? Komuż miałby zaimponować cwany fagas, w kozi róg zapędzający swojego znerwicowanego pryncypała, kiedy już dawno odczarowaliśmy sobie wszelkie autorytety i hierarchie? A jednak… Najsmutniejsze dla mnie podczas tego wieczoru z komedią były śmiechy i oklaski wybuchające raz po raz w trakcie seansu, bo zdradzały one na jakim poziomie dokonuje się ów, jakże pożądany w kręgach wyrafinowanych znawców popkultury, kontakt z widzem. Dobrodusznie ironiczny tembr głosu Krzysztofa Materny w prologu, pouczający zgromadzonych o szlachetnie oświeceniowym pochodzeniu tekstu i jego nie mniej poprawnym politycznie przesłaniu, z niezbędnym jak zawsze przytykiem politycznym, rozbudził we mnie wspomnienia z młodości zmarnowanej przed ekranem radzieckiego telewizora… Właśnie leci kabarecik, pomyślałem, a przed oczami stanęła mi Olga Lipińska, odważnie rzucająca widzom w twarz dowcipem tak ostrym, że gładko przebijał się przez sito cenzury.
Wystawka zmajstrowana po bożemu, choć akurat Boga we francuską farsę nikt mieszać nie myśli. Za to miłość, czyli to, co zwykliśmy robić zamiast wojny, ostatecznie tryumfuje nad pospolitym poróbstwem, a szczerość bierze zasłużony odwet na cynicznej manipulacji. Morał z tej przypowieści okazuje się więc konserwatywny jak należy, a zarazem rozgrzeszający z wszelkich możliwych pokus skojarzenia występku z pospolitą egzystencją pań i panów, którzy zapłacili za bilety nie po to przecież, żeby ich oskarżać o niecnotliwe się prowadzenie. Jeżeli widzowie teatru komediowego w mieście królów mieliby się utożsamić z błyskotliwym i cnotliwym ludem, to kim w tym układzie ma być pan hrabia i jego klasa wszeteczna? Czy może znanymi z postępowych mediów tłustymi kotami aktualnego reżimu? Tak pewnie sądzą, bo wszak sądem dysponują bez ogródek autorzy kabaretowego wieczoru. Ale z przyjętej dla tego akurat spektaklu reżyserskiej koncepcji bynajmniej to nie wynika. Zanika w nim natomiast jakikolwiek koncept.
Bo na scenie oglądamy zaskakująco osiemnastowieczną konwencję teatralną. Miałem wręcz wrażenie, że to rekonstrukcja dawnego teatru pieczołowicie upichcona na użytek znudzonych nowoczesnością miłośników starej, dobrej szkoły aktorstwa. Akurat aktorom bowiem niczego zarzucić nie sposób. Niewątpliwie elegancko podany tekst, bez wątpienia starannie skonstruowane charaktery, bezsprzecznie klarownie przeprowadzona intryga. Naprawdę przyjemnie ogląda się farsowe popisy Kamili Klimczak (Zuzanna), Marcela Wiercichowskiego (Hrabia) czy Izabeli Kubrak (Hrabina), nieco mniej zachwyca wysiłek Adama Szarka w roli tytułowej, ale w sumie wszyscy uczestnicy zabawy w teatr sprzed wieków spisują się na medal od prezydenta miasta.
Reżyser zadbał o to, żeby widz nie musiał analizować zmian w scenografii (Zuzanna Markiewicz), żeby nie trudził się deszyfrowaniem kostiumowych aluzji i nie zaprzątał sobie głowy szukaniem myśli przekraczających ludzkie pojęcie. Rzecz bowiem rozgrywa się w saloniku z epoki wolteriańskiej, między dwojgiem drzwi ustawionych, jak przystało na farsę, symetrycznie na przeciwległych skrzydłach sceny, a postacie trzaskają nimi w rytm oczekiwań publiki obznajomionej z zasadami sztuki dobrze zrobionej. Komedianci sprawnie kryją się za meblami, wpadają na siebie z precyzyjną przypadkowością i zaskakują się przekonująco maskowanymi tożsamościami. Gdyby zamienić im śmieszny przyodziewek bohaterów Mozartowskiej opery na modne ciuszki z sieciówki, nie różniliby się niczym od bohaterów znanych brytyjskich hitów, które idą w Bagateli od lat przy niesłabnącej frekwencji. Zapewne zatem i ta farsa dołączy do grona sukcesów lokalnej trupy. Za symptom niejakiej inwencji uchodzić może jedynie pomysł wmontowania w sztukę śpiewanych aluzji do opery Mozarta, ale i one funkcjonują dramaturgicznie na zasadzie musicalowych wstawek zaledwie, nie wnosząc niczego poza możliwością popisania się przez aktorów, wątpliwą niestety, wirtuozerią. Choreografia też jakby odtworzona pieczołowicie ze starych sztychów, z jednym naprawdę sympatycznym wyjątkiem, kiedy to dwie panie tańczą na jeżdżących fotelach. Nie, żeby to złe było zatem, ale jakoś takie po belfersku przyzwoite, a przez to zaskakująco nudne, jak na wesołkowaty cel całej imprezy.
Moje narzekania przeto próżne? Zaiste, czegóż bowiem więcej od teatru oczekiwać, jeśli nie zaspokajania oczekiwań? Czyich wszakże? Czyż nie panów hrabiów, którzy bawić by się chcieli jeno, a zarazem za patronów kultury uchodzić w oczach gawiedzi? No, przyznajcie, kto by nie wolał być hrabią, choćby błazeńskim, niż sługą, niechby i wyzwolonym? Wywrotowy manifest wolności i zdrowego rozsądku, jakim popisał się onegdaj francuski autor, miał na celu obronę ludzkich uczuć, apologię prostego życia, zdeptanego tyleż przez pańską butę, co i przez dezynwolturę pomysłowych jakobinów. Dramatopisarz, który sam był zaprawionym w salonowych bojach karierowiczem, szukał więc chyba w tej sztuce jednocześnie sposobu na skruszenie zmurszałych obyczajów i remedium na szaleństwa epoki inicjującej długi marsz ideologów przez instytucje – małżeństwa, rodziny, monogamicznych związków opartych na wzajemnym szacunku. Czyż nie jest to pragnienie wciąż aktualne? Tymczasem współczesny reżyser bardzo się postarał, żebyśmy zobaczyli historyczny obrazek, który bawi, bo nikogo dzisiaj nie dotyczy. Więcej nawet: nie niesie w sobie żadnej myśli, która mogłaby nam przyjść do głowy w związku z sercowymi przygodami bohaterów… jakże niepodobnymi do nas. Pytanie zatem zaprząta mój przekorny umysł: po co Mikołaj Grabowski zrobił ten spektakl?
Odpowiedź nasuwa się szybko i bezboleśnie: po nic. Oczywista sprawność w organizacji ruchu scenicznego to trochę za mało na twórcę, który nie musi nikomu udowadniać opanowania rzemiosła. Ale ubóstwo pomysłów inscenizacyjnych to już cokolwiek żenujące doświadczenie dla widza, znającego niegdysiejsze dokonania artysty. Jeśli dodać do tego jeszcze żałosny poziom przygotowania wokalnego wykonawców, próbujących imitować operowe arie, to całość zaczyna przypominać sentymentalną ramotkę w zmyślnie wykonanej szkatułce. Czy nie szkoda zachodu, żeby w czas zmierzchu tak silić się na szkolną poprawność?
Wesele Figara. Autor: Pierre Augustin Caron de Beaumarchais; opracowanie tekstu na podstawie tłumaczenia Tadeusza Boya-Żeleńskiego; reżyseria i teksty arii: Mikołaj Grabowski; scenografia Zuzanna Markiewicz; aranżacje, muzyka ilustracyjna: Krzysztof Herdzin; reżyseria świateł: Marek Oleniacz. Teatr Bagatela w Krakowie, premiera 26 marca 2022.