„Zemsta” Aleksandra Fredry w reż. Michała Zadary w Teatrze Komedia w Warszawie. Pisze Jacek Wakar, członek X Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej i Europejskiej „Klasyka Żywa”.
Najpierw – już lata temu – Michał Zadara mianował samego siebie odnowicielem języka polskiej klasyki teatralnej przy jednoczesnej wierności każdemu przecinkowi postawionemu przez autora. Niedawno postanowił – z bardzo opłakanym skutkiem – udowodnić światu, że ma niezrównane poczucie humoru i na jego spektaklach publiczność będzie śmiać się do rozpuku. Teraz postanowił pożenić obie te strategie ze sobą, a do przeprowadzenia mariażu posłużyła „Zemsta” Aleksandra Fredry, zrealizowana w warszawskim Teatrze Komedia w iście gwiazdorskiej obsadzie. I udało się, Zadara wygrał, to jego najlepsze od lat przedstawienie.
W śmiałych wizjach niegdyś jednego z najmodniejszych, a dla niektórych najważniejszych reżyserów średniego już pokolenia, samego siebie mianował on dyrektorem niezliczonych teatrów i ogłaszał rewolucyjne dla nich programy. Nie miało znaczenia, czy dana scena przeżywała rozkwit czy trudne chwile, czy szykowała się w niej zmiana warty, czy też nie było o niej mowy. Najbardziej utkwiła mi w pamięci wizja Teatru Polskiego w Warszawie, bowiem nobliwą scenę przy Karasia zamierzał Michał Zadara przeistoczyć w tętniące życiem centrum niepokornej myśli skupionej na polskiej klasyce. Miał to być dom polskiej klasyki właśnie, i to klasyki jak najbardziej żywej – w opozycji do niemal wszystkich innych działających u nas placówek. Skończyło się na śmiałych planach, choć trzeba zauważyć, że droga twórcza Zadary dawała mu prawo do ich formułowania. Inna rzecz to ocena opartych na literackim kanonie inscenizacji artysty i próba odpowiedzi na pytanie, ile w nich było prawdziwie odkrywczych myśli, ale ile uporczywej, choć skutecznej autopromocji twórcy. Tak czy inaczej, Zadara przekonał wielu, iż dzierży niedostępny innym klucz do czytania przede wszystkim polskiej – choć nie tylko - klasyki. Wystawił przecież jako pierwszy w historii Mickiewiczowe „Dziady” bez jakichkolwiek skrótów i choć z jakością wielu fragmentów można było się spierać, nikt mu tej akurat palmy pierwszeństwa nie odbierze. Na początku swej pracy umieścił „Księdza Marka” Słowackiego w kontekście współczesnych wojen, spektakl w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie robił wrażenie i przyniósł zapadającą w pamięć rolę Barbary Wysockiej. Potem inscenizował między innymi Wyspiańskiego i Witkacego, Fredrę („Nocleg w Apeninach” w Teatrze Współczesnym w Szczecinie, „Wychowankę” u siebie, w grupie Centrala) i Różewicza, wielokrotnie Słowackiego, a także Falskiego, Reja i Kochanowskiego. Wymieniam autorów, nie skupiając się na poszczególnych produkcjach, bo zwykle nie widzę w nich pożywki dla istotnie nowego myślenia o kanonie. Wyjątkiem był znakomity „Aktor” Norwida z Teatru Narodowego, przywracający autorowi „Promethidiona” inscenizacyjny potencjał, a także inne widowiska Zadary z narodowej sceny – monumentalni „Zbójcy” Schillera oraz brawurowo zabawna „Zemsta nietoperza” Straussa.
To jednak nieco inna historia, choć nie do końca, bo ostatnio Zadara postanowił, jak się zdaje, udowodnić światu, że jak nikt nadaje się do reżyserowania komedii. Najbardziej symptomatycznym tego dowodem była makabrycznie koniunkturalna „Przypadkowa śmierć anarchistki” Dario Fo z warszawskiego Teatru Powszechnego. Toporne do bólu widowisko, pełne rzekomo odważnych odniesień do bieżącej polityki (granatnik, wizerunki dygnitarzy PIS, co właśnie tracili władzę lub znaczenie) sprawiło, że z drżeniem serca, ciała i umysłu czekałem na „Zemstę” w Komedii. Jeśli Zadara z podobną drapieżnością przeczyta komedię Fredry, to uchowaj Boże – myślałem. Tymczasem obawy okazały się płonne, bo „Zemsta”, choć do historii teatru nie przejdzie, jest najlepszym od lat przedstawieniem Zadary. Może na wstępie zdecydowało o tym miejsce, gdzie powstała. Komedia to nie jest teatr, który się wtrąca, a scena rozrywkowa, rozrywkę przede wszystkim mająca zapewnić swojej widowni. Co nie wyklucza poszukiwań w ramach teatralnych gatunków, czego dowodem farsowo-nostalgiczne w założeniach „Czego nie widać” w reżyserii Piotra Cieplaka, które niestety okazało się spektakularnym fiaskiem. Tak czy inaczej publiczność teatru na Żoliborzu płaci za bilety duże pieniądze i oczekuje w zamian dobrej zabawy i mocnych nazwisk. I te żądania „Zemsta” Zadary wypełnia w zupełności.
Sesja zdjęciowa poprzedzająca premierę wskazywała, iż będzie to Fredro w konwencji gangsterskiej, trochę jak połączenie „Ojca chrzestnego” Coppoli z kinem Quentina Tarantino. Oba odniesienia okazały się jak najbardziej uzasadnione, transpozycja godnych szacunku wzorców udana, a wśród powiązań teatralnych pojawiło się jeszcze jedno. To głośny lata temu fantastyczny „Makbet” Szekspira zrealizowany przez Maję Kleczewską w Teatrze Kochanowskiego w Opolu z Michałem Majniczem w tytułowej roli. Przypomnijmy – Kleczewska rozegrała dramat w świecie mafii, ale nie szukała jego wzorców daleko, a tuż koło nas. Inspiracją okazała się dla niej wojna gangów wołomińskiego z pruszkowskim, dlatego postaci z Szekspira poruszały się właśnie w takim pruszkowsko-wołomińskim światku. A jednocześnie autorka rewolucyjnej na owe czasy inscenizacji pozostała do spodu wierna oryginałowi. Wybrzmiewały słowa tragedii Szekspira, nikt niczego nie przepisywał. Chyba między innymi tak Jan Kott mógł wyobrażać sobie Szekspira współczesnego.
Dość podobnie postępuje po latach z „Zemstą” Michał Zadara. Cześnik (Arkadiusz Brykalski) i Rejent (Bartosz Porczyk) to podrzędni raczej capo, jednak ten drugi wydaje się bardziej potężny. Cześnik Brykalskiego mówi głośno i szeroko gestykuluje, czuje wiersz Fredry i celowo z nadmierną wyrazistością go akcentuje, co sprawia, że nabiera nieoczekiwanego rytmu i ostrości, a powtarzające się archaizmy, z lubością przez aktora podkreślane, wybrzmiewają jak groźby. Mimo to Cześnik z Komedii jest postacią raczej pocieszną, czego nie można powiedzieć o jego adwersarzu. Rejent Bartosza Porczyka – niegdyś Gustawa Konrada z wrocławskich „Dziadów” Zadary – to osobnik nienaturalnie wyprostowany, dziwnie napięty i kostyczny, chłodny, by nie powiedzieć lodowaty. Mówi spokojnie, nigdy nie podnosząc głosu, gesty ma wystudiowane, spojrzenie przeszywające. To prawdziwy herszt, co nie musi pociągać za spust, a jedynie wydaje rozkazy. Oba typy Brykalski i Porczyk portretują w specyficznej polskiej skali, tworząc dobre, skończone role, ale, powtarzam, w Komedii to Rejent budzi prawdziwą grozę.
Trio protagonistów zostaje dopełnione przez Papkina Macieja Stuhra. W jego wydaniu to zabawny, ale i żałosny gangster nieudacznik, gość od mokrej roboty, któremu jednak za grosz nie można ufać, bo bardzo prawdopodobne, że załatwi nie tego, co trzeba. Publiczność przychodzi do Komedii na Stuhra przede wszystkim, a ten korzysta ze statusu gwiazdy, ale też umie wziąć ten status w komediowy cudzysłów. Gra Papkina zamaszyście, ale chwilami lirycznie. Czerpie z chłopięcego wdzięku znanego z popularnych komedii Olafa Lubaszenki w rodzaju „Poranka kojota”, od których zaczynał, ale nie boi się pokazywać, że od tamtych czasów minęły ponad dwie dekady. Papkin Stuhra spełnia się w czczej gadaninie, nieustannej bufonadzie, ale pod spodem czai się rozczarowanie. Świetna to rola, bo chociaż ma cechy solowego popisu, ukrywa drugie, niepokojące dno. Gdybym zobaczył ją po 9 lipca, być może dostrzegłbym jeszcze coś. Że Maciej Stuhr może podświadomie gra z wizerunkiem ojca. Jerzy Stuhr grał przecież Papkina u Andrzeja Wajdy w Starym Teatrze w Krakowie wiele lat temu. Widziałem tamten spektakl w ostatnim okresie grania, mimo naszpikowanej potęgami obsady nie był dobry. Jednak w Papkinie z Komedii można, jak sądzę, dostrzec ślad tamtej, minionej niestety, barwy.
„Zemsta” Zadary rehabilituje też kobiece bohaterki utworu. Podstolina Barbary Wysockiej jest świadoma swej siły, ale jeszcze bardziej zaskakuje Klara świetnej Pauliny Szostak. Żadna z niej lekkomyślna trzpiotka, a pewna siebie, zdolna manipulować otoczeniem i ranić mężczyzn młoda kobieta. Dobrze uzbrojona na walkę z patriarchalnym światem.
Scenograf Robert Rumas zbudował przeszklone wnętrze knajpy, niemal replikę słynnego obrazu Edwarda Hoppera „Nocne włóczęgi”. Półkolisty bar, przewijający się ludzie, zwykle żołnierze mafii i inne szumowiny, jak z kryminału noir. Wszystko na wierzchu, na oczach widzów, by grać w otwarte karty. I tak ustawia „Zemstę” Michał Zadara. Spór o graniczny mur zastępuje spisana w zgodzie z wymogami prawa umowa. Przemoc zastępuje biurokracja, cóż z tego, że jedną czy drugą kieszeń wypychają lufy pistoletów. Tak w tym świecie wprowadza się porządek. Tak działa prawo i sprawiedliwość. I to jest wniosek z tego cholernie zabawnego, bardzo skutecznie poprowadzonego, choć trochę za długiego, przedstawienia. Wniosek, który bynajmniej nie jest śmieszny.