Teatr jest moją ojczyzną, dla mnie to wyjątkowe miejsce. Zawsze uwielbiałem podczas spektakli siedzieć w kulisach – nawet jeśli do mojego wejścia na scenę było daleko – i wsłuchiwać się w reakcje ludzi na przedstawienie – mówi PAP aktor teatralny, filmowy i telewizyjny Przemysław Bluszcz.
Polska Agencja Prasowa: Zagrał pan już ponad 90 ról teatralnych. Mawia pan, że "teatr jest pańską ojczyzną". Jak to rozumieć?
Przemysław Bluszcz: Każdy potrzebuje jakiejś wspólnoty. Jedni znajdują ją w grupach religijnych, inni kibicując przez całe życie jednemu klubowi. Dla mnie takim miejscem jest teatr, bo w nim czuję się sobą. Zawsze bardzo lubiłem być w zespole teatralnym, a ponieważ na początku mojej drogi aktorskiej trafiłem do teatru w Legnicy, gdzie Jacek Głomb budował od podstaw zespół aktorski, miałem szczęście znaleźć się od razu w kolektywie, który trochę "ustawił mi rzeczywistość". To tam chyba nauczyłem się najwięcej i ten legnicki zespół, jak żaden inny później, był bardzo zżytą ze sobą rodziną. Żyliśmy nie tylko pracą, ale spotykaliśmy się także poza teatrem. Bawiliśmy się razem, przeżywaliśmy wspólnie dobre i złe historie.
Myślę, że teatr jest moją ojczyzną, bo to wyjątkowe miejsce. Zawsze uwielbiałem podczas spektakli siedzieć w kulisach - nawet jeśli do mojego wejścia na scenę było daleko - i wsłuchiwać się w reakcje ludzi na przedstawienie; wsłuchiwać się w to, co się dzieje. Za każdym razem czułem, że to jest coś wyjątkowego. I w dalszym ciągu tak jest.
PAP: Pierwszy zespół to koleżanki i koledzy w legnickim Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej, którego aktorem był pan w latach 1997-2008. Zagrał pan m.in. tytułowe role w "Kordianie" i "Otellu", wystąpił w "Złym" wg Leopolda Tyrmanda. Był Fazim w "Made in Poland" i Ryśkiem w "Osobistym Jezusie" (oba w reż. Przemysława Wojcieszka). Rola Benka Cygana w "Balladzie o Zakaczawiu" przyniosła panu nagrody na Kaliskich Spotkaniach Teatralnych – Festiwalu Sztuki Aktorskiej i na Festiwalu Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona" w Zabrzu. Które ze tych spotkań z reżyserami, jakie kreacje wspomina pan najczęściej?
P. B.: Na pewno moją pierwszą rolę na legnickiej scenie. Robert Czechowski, który był moim profesorem we wrocławskiej szkole teatralnej, reżyserował tam "Jak wam się podoba" Szekspira. W 1995 r., gdy byłem jeszcze na III roku studiów, Robert zaproponował mi, żebym zagrał podwójną rolę Księcia wygnanego i jego młodszego brata Księcia Fryderyka, który przywłaszczył sobie jego władzę. Myślę, że to był świetny spektakl. Od niego zaczęła się moja miłość do Szekspira. W Legnicy te nasze szekspirowskie potyczki trwały latami. Jacek Głomb zawsze dbał o to, żeby Szekspir był obecny w legnickim repertuarze.
Moje kolejne spotkanie z szekspirowskim uniwersum to "Hamlet" w reż. Krzysia Kopki i w inscenizacji Jacka Głomba, w którym miałem przyjemność grać Klaudiusza.
W 2004 r. wystawiliśmy "Portową opowieść", przedstawienie na motywach "Kupca weneckiego", gdzie pracowałem z reżyserem Pawłem Kamzą. Graliśmy to w hali, w której wcześniej prezentowaliśmy "Złego" Tyrmanda. W "Portowej opowieści" zagrałem Antonia, czyli właściciela stoczni nieszczęśliwie zakochanego w młodym chłopaku.
Był jeszcze "Koriolan" grany w byłych pruskich koszarach i "Otello" na żaglowcu zbudowanym na scenie Nowy Świat. Oba spektakle Jacka Głomba.
Na pewno czymś wyjątkowym było spotkanie z Przemkiem Wojcieszkiem. Poznaliśmy się w 2004 r., gdy Przemek zaprosił mnie do zagrania roli Tadka w filmie "W dół kolorowym wzgórzem". Na planie filmu zgadaliśmy się, że on nosi się z pomysłami na teatr. Zaproponowałem mu, żeby przyszedł do Jacka. "Jak masz jakiś tekst - to przynieś" - dodałem. Okazało się, że wyciągnął z szuflady "Made in Poland".
Ten spektakl również był kolejnym wejściem teatru w tkankę miasta, wyjściem z teatralnego budynku, czyli tego, z czego Jacek Głomb zrobił pomysł na legnicki teatr. Tym razem weszliśmy pomiędzy bloki Piekar, dużego legnickiego osiedla, a publiczność wędrowała z nami. Spektakl graliśmy w niedużej przestrzeni, w której wcześniej znajdowała się hurtownia farmaceutyczna. Dzisiaj to pełnoprawna scena legnickiego teatru. Myślę, że to była bardzo mocna opowieść Wojcieszka o Polsce epoki przełomu, z Erykiem Lubosem, który miał tatuaż z napisem "Fuck You" na czole.
A potem, w 2006 r., Przemek zrobił "Osobistego Jezusa", gdzie zagrałem Ryśka. Z tym przedstawieniem wiąże się ważne dla mnie z aktorskiego punktu widzenia zdarzenie. Nasz zespół często prezentował swoje spektakle w mniejszych ośrodkach wokół Legnicy. Kiedyś pojechaliśmy z "Osobistym Jezusem" do Żagania. Przestrzenią gry w spektaklu była drewniana podłoga w kształcie kwadratu, trochę ring, otoczony widownią. Ja w tym przedstawieniu nie schodziłem ze sceny. Zaczynało się od pojedynku bokserskiego i od strasznych bluzgów, bo tak Przemek pisał. Sięgał do języka Polski B i C całymi garściami. Okazało się, że na widowni w większości siedzą zakonnice i księża, zwiedzeni do teatru tytułem spektaklu. Wtedy pierwszy raz w życiu poczułem, jak publiczność kamienieje. Poczułem wyrastający wokół mnie mur. Zacząłem się zastanawiać, co się stanie. Czy oni wstaną, wyjdą, zaczną krzyczeć, ktoś przerwie spektakl? Jednak z minuty na minutę zaczynałem czuć, że ten mur zaczyna pękać. To było wręcz fizyczne odczucie. Zupełnie niezwykłe i fantastyczne. Skończyło się to wszystko owacją na stojąco i długą dyskusją z widzami po spektaklu. Niezwykłym doświadczeniem była dla mnie ta 1,5-godzinna aktorska podróż z piekła do nieba.
Z kolei "Ballada o Zakaczawiu" w zrodziła w nas wszystkich poczucie, że w jakiś sposób przywracamy godność ludziom z zapomnianej dzielnicy. Widzieliśmy tych ludzi z Zakaczawia, jak przychodzili w kapciach na spektakle grane w zrujnowanym kinie Kolejarz, bo bilety były po pięć zł. Jak pili wino podczas przedstawienia.
Jacek na początku naszej wspólnej drogi powiedział, że wierzy w to, że teatr może zmienić świat. Może to idealistyczne podejście, ale uważam, że "Balladą…" i innymi legnickimi spektaklami ten realny świat udało się zmieniać. Wtedy, w Legnicy, to się działo na moich oczach. Bywały spektakle, że było nas więcej na scenie niż na widowni. Ale to było niezwykłe uczucie, bo tych dziesięciu, piętnastu widzów zaczęło czuć, że jest częścią naszego teatru. Stworzyła się taka społeczność-wspólnota i ci ludzie byli dumni z tego, że mają swój teatr, mają swoje historie. Swoją tożsamość.
Poza tym Jacek pozwolił mi w Legnicy po raz pierwszy coś wyreżyserować. Zrobiłem tam dwa spektakle "O co chodzi, czyli chatka Puchatka" wg A. A. Milne'a i "Nie pieprz Pietrze…" bajki Jana Brzechwy dla dzieciaków. Sprawdziłem się z innej perspektywy. I to mi wciąż towarzyszy. Jak coś mnie bardzo gniecie - odważam się zrobić przedstawienie.
PAP: Co spowodowało, że w 2009 r. przeniósł się pan do Teatru Ateneum w Warszawie?
P. B.: Zbieg okoliczności, ale lubię powtarzać za Kordianem "Trzeba mi nowych skrzydeł, nowych dróg potrzeba". Okres legnicki był niesamowity. Grałem tam duże role, grałem małe. Na tym polegał ten zespół, że nie panowała w nim jakaś ustalona hierarchia. Jednak poczułem, że coś się kończy i że trzeba mi zmiany. Przez chwilę miałem pomysł, żeby przenieść się do Wrocławia, bo w Teatrze Współczesnym u Krystyny Meissner grałem gościnnie w dwóch spektaklach - w "Orkiestrze Titanic" wg Christo Bojczewa i w autorskim "Transferze!" Jana Klaty. Dodam, że spotkanie z Klatą również dobrze zapamiętałem, bo to był właściwie projekt, w którym byliśmy jedynymi aktorami. Wiesław Cichy, Zdzisław Kuźniar i ja. Graliśmy Stalina, Churchilla i Roosevelta. Wykonywaliśmy numery Joy Division, akompaniując sobie na instrumentach. Odgrywaliśmy też krótkie scenki jałtańskie, w których wielcy tamtego świata w groteskowym ujęciu dzielą się władzą po II wojnie światowej. Istotą i sensem spektaklu były opowieści autentycznych świadków historii z Polski i Niemiec, którzy opowiadali o swoim doświadczeniu powojennych przesiedleń. Tak, Jan Klata to osobowość kontrowersyjna, ale bardzo ciekawa i inspirująca.
Stąd przez chwilę było takie myślenie o Wrocławiu, ale zacząłem dostawać coraz więcej propozycji telewizyjnych i filmowych, a wiadomo, gdzie się głównie kręci. Decyzja o wyjeździe do stolicy wydawała się logiczna. Trzeba było skoczyć do głębokiej wody.
Tak się złożyło, że pani Izabella Cywińska jeździła po Polsce, gdyż była w jury XIII Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Zobaczyła mnie w "Balladzie o Zakaczawiu" i "Osobistym Jezusie" i gdy zdecydowałem, że z rodziną przenosimy się do Warszawy, powiedziała: "Bluszcz, przyjdź tu do mnie, do teatru". Właśnie wtedy objęła dyrekcję Teatru Ateneum. Co więcej, jakoś tak się naturalnie zdarzyło, że Artur Urbański przyniósł jej tekst "Miasta" Jewgienija Griszkowca, a ona zaakceptowała tę propozycję. I rolą w tym spektaklu na Scenie 61 zadebiutowałem w Ateneum.
PAP: Na swoim koncie ma pan kilkadziesiąt kreacji w Teatrze Ateneum. Które z nich są dla pana ważne?
P. B.: Na pewno ważnym spektaklem było "Miasto", bo pierwsza i główna rola. Lubię też rolę Gombrowicza w "Trans-Atlantyku", który w 2018 r. wyreżyserował Artur Tyszkiewicz. Jako student byłem zakochany w literaturze Gombrowicza i marzyłem, żeby zagrać np. w "Ślubie". O "Trans-Atlantyku" nie myślałem, ale przecież znaliśmy na pamięć telewizyjną adaptację Mikołaja Grabowskiego. Ten nasz "Trans-Atlantyk" był dla mnie ważny również z tego powodu, że graliśmy go dużym zespołem. Mocno zróżnicowanym wiekowo. Jakoś przy tym Gombrowiczu zobaczyłem też, że mamy zespół, którym możemy zagrać największe i najbardziej wymagające teksty.
Na pewno też ważne dla mnie było ludzkie spotkanie z Iwoną Kempą. Spotkaliśmy się najpierw w 2017 r. przy pracy nad "Ojcem" Floriana Zellera. Iwona ma w sobie taka niespotykaną czułość wobec tematów, które porusza; które ją interesują. Przez ostatnie lata interesuje ją problem rodziny i relacji między jej członkami, a ja pewnie też dojrzałem do tego, żeby w tym "grzebać".
W 2022 r. wyreżyserowała "To wiem na pewno" Andrew Bovella, w którym gramy z Agatą Kuleszą rodziców czworga dzieci. Często powtarzam, że uprawiam zawód usługowy. Naprawdę tak uważam. Jednak są spektakle, które przekraczają mnie jako aktora i zaczynają dotyczyć mnie jako człowieka. Ta wspólnota z widownią, to przeżywanie emocji każdego wieczora podczas tego spektaklu - to jest coś niebywałego. Niezwykle jestem wdzięczny przeróżnym opatrznościom, że coś takiego mogłem przeżywać i przeżywam w tym przedstawieniu. Gramy je już trzeci sezon. Zagraliśmy ze sto spektakli, ale wszyscy tęsknimy, by znów je grać.
W marcu będzie miał w Teatrze Ateneum premierę jej nowy spektakl, w którym zagram. Pewien jestem, że coś niezwykłego się w nim wydarzy.
PAP: Grał pan w wielu nagradzanych filmach, w serialach telewizyjnych, filmach fabularnych. Znany jest pan np. z filmów Patryka Vegi, dzięki którym zyskał image oprycha, niebezpiecznego gangstera. Był pan Nosem w "Pitbullu", Bandziorem Tadkiem we wspomnianym już "W dół kolorowym wzgórzem". dodajmy, że za tę rolę otrzymał pan nagrodę na XXIX Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Zagrał pan sadystę z SS z Szucha Uwe Rappkego w serialu fabularnym "Czas honoru".
P. B.: Tak, to "ulubiony" Austriak Polaków. Obok tego z wąsikiem. To rzeczywiście jest zabawne, że te role, których tak wiele zagrałem, są czarnymi charakterami. To zaburzone postaci i ciągle propozycje takich ról do mnie przychodzą. Nie mam kłopotu, żeby je grać, bo wiem, że widzowie je lubią. Czasem spotykam ludzi na ulicy i ktoś szepcze: "o, popatrz Lewar z serialu Odwróceni". Ostatnio znowu w filmie fabularnym "Kolory zła. Czerwień" Adriana Panka zagrałem psychopatę "Kazara". To jest bardzo wdzięczny materiał dla aktora. Nie mam trochę szczęścia w kinie czy w serialach, żeby grać dobrych ludzi. To sobie kompensuje w teatrze, gdzie taki typ ról zdarza mi się dużo częściej.
Są też jednak tacy twórcy filmowi, z którymi współpracuję od lat, którzy widzą we mnie tę jasną stronę. Na przykład Leszek Dawid. Od "Jesteś Bogiem" o zespole Paktofonika, przez "Informację zwrotną" według Jakuba Żulczyka, gdzie zagrałem komisarza Cezarego Karłowicza. Teraz w nowej produkcji, serialu sensacyjnym "Breslau" dla platformy Disney, gram szefa wrocławskiej przedwojennej policji.
PAP: W jednym z wywiadów wspomniał pan, że bardzo lubi czytać, zwłaszcza kryminały. Nagrywa pan audiobooki, dubbinguje gry internetowe. Pana domeną jest film, teatr, spektakle Teatru Telewizji, słuchowiska Teatru Polskiego Radia, w których wystąpił pan już ponad 60 razy. Skąd te kryminały? A może jest jeszcze inny typ literatury, który pana inspiruje? Pytam, bo w 2023 r. sięgnął pan po prozę Sándora Máraia i wyreżyserował w Ateneum monodram Dariusza Wnuka "Znieważeni".
P. B.: Te kryminały pojawiły się chyba przez to, że zacząłem czytać sporo audiobooków. Często dostawałem propozycje czytania właśnie kryminałów. Ale to także wynika z moich fascynacji jeszcze jako nastolatka. Jednym z ulubionych bohaterów mojej młodości był Philip Marlowe, czyli prywatny detektyw z książek Raymonda Chandlera. Troszkę zgorzkniały, nieco cyniczny, ale sprawiedliwy i skuteczny. To taka postać, o której zawsze marzyłem i myślałem sobie, że taki powinien być facet. To był mój nastoletni wzorzec męskości.
Prawdą jest, że od dzieciństwa czytałem bardzo dużo. Jednym z moich ukochanych pisarzy jest Standhal. Zawsze miałem takie marzenie, że może udałoby się zrobić z "Pustelni parmeńskiej" jakąś sztukę teatralną, bo wydaje mi się, że to bardzo pojemna powieść. O Europie, o jej jednoczeniu się, ale i o miłości, o intrygach, o dworze. Po prostu o życiu.
Czytałem wszystko. Podobnie mam z muzyką. Słucham rozmaitych utworów. Szczerze, teraz sięgam po bardzo różną literaturę. Często z czyjegoś polecenia. Czasem ktoś mi coś podrzuci, podpowie.
Z Sándorem Máraiem i "Znieważonymi" było tak, że przyszedł do mnie Darek Wnuk i powiedział: "słuchaj, tutaj jest taka nieduża książka. Przeczytaj, bo mnie poruszyła". Ja z kolei byłem zakochany w "Dzienniku" Máraia. Lubiłem się delektować tym językiem, metaforami, przenikliwością intelektualną. Ja sobie dozowałem ten "Dziennik". Czytałem po kawałku i czułem, że mam pokarm dla siebie. Gdy przeczytałem "Znieważonych" - powiedziałem Darkowie, że uważam, że to ciekawy materiał na monodram. Byłem już po swoim pierwszym doświadczeniu z monodramem, bowiem w 2013 r. z Krzysztofem Szekalskim przygotowałem "Samospalenie", czyli opowieść o samospaleniu Ryszarda Siwca w 1968 r. na Stadionie X-lecia. Pomyślałem, że warto Darka do takiej przygody ośmielić, bo z aktorami bywa tak, że się trochę obawiają tej formy teatru. To przecież bywa trudne spotkanie z publicznością. Sam przeciwko wszystkim. Trochę jak w westernie.
Pracowaliśmy sobie z Darkiem. Była pandemia. Pierwsze spektakle Darek zagrał w moim mieszkaniu dla mikroskopijnych pięcio-, siedmioosobowych widowni. Na jeden z nich przyszedł Artur Tyszkiewicz. Jak się pandemia skończyła, zaprosił nas ze "Znieważonymi" na Scenę 61 w naszym teatrze. Premiera odbyła się 28 stycznia 2023 r.
To opowieść o młodym emigrancie, pisarzu, który z punktu widzenia intelektualisty dzieli się swoimi przemyśleniami i uczuciami związanymi z dojściem Hitlera do władzy; refleksjami o tym, jaki to ma wpływ na kulturę. Chyba najbardziej przerażające jest to, że Márai napisał przed siedemdziesięciu laty tak profetyczny i aktualny dzisiaj tekst.
Myślę, że nam się udało i że powstał bardzo szlachetny kawałek teatru. To świetna przejmująca rola Darka Wnuka.
PAP: Za nami premiera pańskiego monodramu w reż. Jacka Bończyka, czyli legendarny "Belfer", którego przez lata kreował Wojciech Pszoniak. Jaki ma pan pomysł na tę rolę?
P. B.: Historia jest taka, że Jacek Bończyk w 2021 r. wyreżyserował w Ateneum spektakl "Misja: Młynarski". Po jednej z prób powiedział mi, że jest taki tekst belgijskiego pisarza Jean-Pierre'a Dopagne'a i że grał go Wojtek Pszoniak. Zdaniem Jacka tekst "Belfra" jest niezwykle aktualny i dobrze byłoby, żeby po śmierci Pana Wojciecha ten tekst dalej mówił do widza.
Od razu powiem, że nie widziałem Wojciecha Pszoniaka w tej legendarnej roli, chociaż parę razy byłem o krok. Przeczytałem "Belfra" i zobaczyłem, że to jest rzeczywiście o nas, kiedyś i teraz. I że to naprawdę mocny tekst; taki, który widza nie pozostawi obojętnym. To między innymi opowieść o edukacji, co jest mi bliskie, bo musiałem zmieniać szkoły, z kilku wyleciałem. Bardzo się buntowałem przeciwko systemowi edukacyjnemu, którego przecież każdy z nas jest na jakimś etapie częścią.
"Belfra" można odczytać jako metaforyczną opowieść o upadku autorytetu i braku wspólnych kanonów. Jednak myślę i wierzę, że jest w nim też nadzieja. Ten tekst mnie głęboko dotknął. Jacek Bończyk miał na ten monodram pomysł, a ja lubię sytuacje, gdy można komuś zaufać. Ponieważ bardzo Jacka cenię jako reżysera i aktora - bez wahania zabrałem się do roboty.
Zobaczymy, czy widzowie polubią czy znienawidzą naszego "Belfra". Mam nadzieję, że spróbują go przynajmniej zrozumieć…
Kiedy coś mnie dotyka i dotyczy, to chcę się tym dzielić z innymi. Zawsze uważałem, że teatr jest miejscem, w którym odbywają się ważne rozmowy. Jeśli mogę to zrobić w formie monodramu na Scenie 61, z tym epidiaskopem, który jest elementem scenografii, to trzeba spróbować.
Rozmawiał Grzegorz Janikowski