„Empuzjon” Olgi Tokarczuk w reż. Radosława Rychcika w Teatrze im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie. Pisze Ks. Andrzej Draguła w portalu „Więzi”.
Czy proza Olgi Tokarczuk jest wystawialna? Czy nadaje się na teatralną inscenizację? Trudno uciec od tych pytań po premierze „Empuzjonu” w reżyserii Radosława Rychcika w Teatrze im. A. Fredry w Gnieźnie.
Sukces spektaklu nie zależy przecież wyłącznie od reżysera, ale także od tekstu, którym reżyser dysponuje. Kto czytał powieść Tokarczuk, ten wie, że nie o intrygę i fabułę w niej chodzi. To nie jest powieść – jeśli można tak powiedzieć – wydarzeniowa. Od tego, co się w niej dzieje, o wiele ważniejsze jest to, co się w niej mówi. To przecież książka-manifest, satyra, a może paszkwil na męski mizoginizm opowiedziana w pierwszej osobie liczby mnogiej przez Empusy, żeńskie boginie, widmowe kobiety, wyrzucone przez patriarchalną kulturę poza margines istnienia. To one są słuchaczkami mizoginistycznych tyrad zebranych w kurorcie pseudo-filozofów.
Rychcik jest wierny literackiemu pierwowzorowi. Recz dzieje się w roku 1913 w uzdrowisku Göbersdorf (dzisiejsze Sokołowsko), gdzie leczy się „choroby piersiowe i gardlane”, a do którego przyjeżdża polski katolik ze Lwowa Mieczysław Wojnicz szukający remedium na gruźlicę i – choć może nawet nie zdaje sobie z tego sprawy – na siebie samego.
W spektaklu pojawiają się wszystkie wątki obecne w powieści. Jest wątek kryminalny, czyli niewyjaśniona śmierć żony właściciela pensjonatu dla mężczyzn. Są elementy „horroru przyrodoleczniczego”: tajemnicze głosy, hałasy, widma, trupy w lesie i nagłe pioruny. Jest i wątek romansowy – relacja między homoseksualnym Thilo a poszukującym swej tożsamości Mieczysławem. No i wątek obyczajowy, który dyskusje przebywających w pensjonacie mężczyzn sprowadza do „kwestii kobiecej”. Wszystko to stanowi kontekst tego, co w spektaklu najważniejsze – tożsamościowej przemiany Mieczysława, która kończy się włożeniem przez niego kobiecego stroju.
Spektakl ma strukturę klastrową. Sceny rozgrywają się w różnych miejscach: gabinet lekarski w sanatorium, sala jadalna pensjonatu, pokój Thilo, gdzieś w plenerze. Światło wydobywa kolejne plany, które ze sobą sąsiadują w łączącej wszystko realistycznej scenografii. Poszczególne sceny dzielą kilkuchwilowe zaciemnienia, które pozwalają na natychmiastowe przeniesienie akcji z jednego miejsca w inne.
Niestety, przy braku wyraźnych związków dramatycznych pomiędzy kolejnymi epizodami, chwilami staje się to nużące. Spektakl się dłuży. Właśnie dlatego zrodziło się we mnie pytanie o wystawialność prozy Tokarczuk. Teatralna scena domaga się bowiem dynamiki, emocjonalnej i dramaturgicznej linii. Tylko czy dałoby się inaczej zrekonstruować scenicznie „Empuzjon”, który jest w gruncie rzeczy sympozjonem, filozoficzną biesiadą?
Ale jest w tym spektaklu moment, który zdradza geniusz reżysera. To scena, gdy pielęgniarka bardzo długo wyciera Mieczysława ręcznikiem po zimnym prysznicu. Ona nie tylko go wyciera, ona go naciera ręcznikiem, ona go nim rozgrzewa. Tej scenie towarzyszy „Symfonia pieśni żałosnych” Henryka Mikołaja Góreckiego, w której autor wykorzystał fragment XV-wiecznego „Lamentu”, czyli żalu Maryi nad umarłym Jezusem.
Jest w tej scenie zapewne zamierzona niejednoznaczność. Zimny prysznic to nie tylko wodolecznictwo metodą ks. Sebastiana Kneippa. To także akt męskiego hartowania, agonu, zmagania się ze słabością ciała, krok w stronę tężyzny fizycznej. Pocieszenie przychodzi ze strony kobiety, a właściwie matki, bo przecież taką rolę w tym momencie odgrywa sanatoryjna pielęgniarka.
Ta kulminacyjna dla mnie scena jest większym wyzwaniem dla odbiorcy niż finałowa przebieranka. Nie szata czyni mnichem, nie sukienka – kobietą. Akcja powieści i spektaklu przenosi nas przecież do epoki, gdy na szeroką skalę zaczęła się wśród kobiet upowszechniać moda na męski garnitur. Nie w przebraniu jest więc istota, choć – a jakże – to właśnie przebieranie się jest najbardziej teatralne, najbardziej sceniczne.
Dyskusja o rozumieniu i przeżywaniu męskości i kobiecości jest wciąż przed nami. Wydaje się, że stary model został już skutecznie obśmiany – to przecież robią Tokarczuk i Rychcik. Ale przecież w nowym nie chodzi o to, by się przebrać albo zamienić się rolami.
A swoją drogą, to jednego jestem ciekaw: czy w zamierzeniu reżysera te mizoginistyczne dialogi miały śmieszyć? Na widowni było cicho. Wesołe pomruki okazały się nader słabe. Ta historia była w gruncie rzeczy tragiczna. Tak, końcowa scena była długa i wysmakowana. Ale nie było w niej ocalenia.