EN

11.06.2024, 08:25 Wersja do druku

Prawda władzy

„Ciemności kryją ziemię” Jerzego Andrzejewskiego w reż. Tomasza Fryzła w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Agnieszka Marszałek, członkini Komisji Artystycznej X Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej i Europejskiej „Klasyka Żywa”.

fot. Dawid Stube / mat. teatru

Cytat z Mickiewicza, jaki posłużył Andrzejewskiemu za tytuł i motto powieści, odsyła do sytuacji braku rozeznania, dezorientacji i mroku, w którym nie potrafimy dojrzeć drogi. Biblijna metafora światła i ciemności jest czysta i uniwersalna – a w przypadku spektaklu Teatru Wybrzeże potraktowana została również dosłownie. W ciemnej, niemal pustej przestrzeni sceny na środku tylnej ściany dostrzegamy kwadratowe abstrakcyjne malowidło utrzymane w ołowiano-czarnej tonacji. Skała? Powierzchnia wody? Burzowe, zaciągnięte ciężkimi chmurami niebo? A może to sczerniałe ze starości płótno, na którym kiedyś widać było jakąś religijną scenę, a teraz można się jej tylko domyślać? Po prawej stronie obrazu na ścianie wyświetla się zdanie: „Tutaj będą się dziać straszne rzeczy”. Potem, w trakcie spektaklu, pojawią się też inne napisy – te już nie bardzo potrzebne, bo tautologiczne wobec tego, co widzimy, słyszymy i rozumiemy. Uznaję je raczej za element scenografii, gry światła. Podłoga sceny ma dwa poziomy – wyższy tworzy pomost biegnący przez całą jej szerokość i pod obiema bocznymi ścianami.

Tak zaaranżowana przestrzeń jest ascetyczna (co pozwala na podtrzymanie skupienia publiczności), ale przede wszystkim funkcjonalna. Może być wnętrzem kościoła, krużgankiem dominikańskiego klasztoru w Villa-Réal, celą zakonnika, otwartą przestrzenią miejskiego placu… W ciemności pracuje skąpo dozowane światło, które wyodrębnia poszczególne sylwetki, twarze, w chwilach wielkiego napięcia oblewając je niepokojącą czerwienią. Podczas gdy widzowie przed rozpoczęciem spektaklu szukają jeszcze swoich miejsc, na pomoście stoi zamyślony chłopak we współczesnym, codziennym ubraniu. To Diego (Piotr Biedroń) – młody, pełen zapału dominikanin, który intuicyjnie, w szczerości swego prostodusznego serca buntuje się przeciw Wielkiemu Inkwizytorowi (Mirosław Baka) i gotów jest go zabić. Kiedy jednak dostanie się w sferę jego bezpośredniego wpływu, ulegnie jego pokrętnym manipulacjom. Przeobrazi się stopniowo w fanatyczne, bezwzględne narzędzie Torquemady, a wreszcie zostanie jego następcą.

Siedmiu mężczyzn, których oglądamy na scenie, tworzy specyficzny mikroświat – bez kobiet, bez potocznych spraw, zhierarchizowany zgodnie z regułą posłuszeństwa instytucjonalnej władzy, wykraczającą poza zwykłe zasady reguły zakonnej. Każdy, kto się zawaha, kto nie stanie po stronie tropicieli herezji, zostanie bezwzględnie wyeliminowany. Taki będzie los prawego, łagodnego Mateo (Maciej Konopiński), wiernego, rycerskiego Carlosa (Cezary Rybiński), a nawet Rodriga (Grzegorz Otrębski). Ci zaś, którzy okażą słabość, zostaną podporządkowani: przeor Blasco de la Cuesta (Jarosław Tyrański) dostąpi wprawdzie godności arcybiskupa Toledo, o jakiej marzył, ale wpierw zostanie upokorzony przez Torquemadę za odsłonięcie swoich naiwnych, a jakże ludzkich pragnień. Wielki Inkwizytor gardzi bowiem słabością, własną nienawiść przypisując rzeczywistym lub wyimaginowanym wrogom wiary.

Mikroporty użyte w tym spektaklu mogą się wydawać zbędne, bo scena nie jest duża, spektakl rozgrywa się niemal w ciszy, a towarzysząca mu muzyka współtworzy klimat skupienia, wydobywa istotne momenty, ale w żaden sposób nie konkuruje z wypowiadanymi przez aktorów słowami. Mikroporty dają jednak możliwość kameralnego prowadzenia dialogów, zniżania głosu w prywatnych, intymnych rozmowach czy uzyskania efektu echa, sygnalizującego, na przykład, że jesteśmy we wnętrzu kościoła. Niekiedy słyszymy też poszepty myśli towarzyszących dialogowi, strzępy słów i zdań, implozje strachu, wewnętrznego sprzeciwu, skrywanych emocji.

Reżyser i adaptator pracowali bardzo zgodnie, szanując tekst powieści i – co ciekawe – znajdując w inscenizacji uzasadnione miejsce dla fragmentów narracyjnych, które ulegają tu znamiennemu gramatycznemu przetworzeniu. Ponieważ scenografia zredukowana jest do minimum, a kostiumy pozbawione odniesień do realiów epoki, w jakiej osadzona jest akcja, wiele dzieje się w tekście właśnie. Postaci mówią do nas na dwóch poziomach: prócz dialogu, każdy ma przypisany fragment narracji, poprzez którą „opowiada” o sobie samym. W ten sposób każdy aktor stoi jednocześnie wewnątrz roli i poza nią, nie wychodząc wszakże poza świat przedstawiony w powieści. Nie wychodząc – ponieważ owe narratorskie „partie” mają postać wypowiedzi pierwszoosobowych, pochodzących zatem nie tyle od narratora/autora, ile od poszczególnych bohaterów. To użyteczny zabieg, dzięki któremu wyobraźni odbiorcy pozostawia się indywidualne nakreślenie sobie wyglądów osób i miejsc, podobnie jak się to dzieje podczas lektury powieści. Realizatorzy spektaklu nie zrywają zatem kontaktu z podstawą literacką, pozwalając przy tym na zachowanie swego rodzaju uniwersalności wizualnej warstwy przedstawienia i skupienie się na tym, co niosą słowa. Zabieg wydaje mi się trafny, dowodzi zaufania sprawczej sile wypowiadanego ze sceny tekstu i rozstrzyga ewentualne dylematy wynikające z poszukiwań plastycznych ekwiwalentów.

Obydwie role prowadzące, czyli Torquemada Mirosława Baki oraz Diego Piotra Biedronia to aktorsko najmocniejsze punkty – obaj trafnie różnicują tempo i napięcia toczącego się między nimi „pojedynku”, w którym ten pierwszy umiejętnie zdobywa duszę młodego, naiwnego zakonnika. W miarę upływu czasu Diego zmienia ton: z fanatycznego wielbiciela Torquemady staje się jego niezbędnym akolitą, potem równoprawnym partnerem, wreszcie uzależnia od siebie starzejącego się, słabnącego na ciele i duchu Inkwizytora. Nie potrafi jednak pogodzić się z tym, że oddał się bez reszty kłamstwu, w którego prawdotwórczą siłę kiedyś uwierzył, tłumiąc własną intuicję. Kiedy Torquemada u kresu życia z rozpaczą dochodzi do wyznania własnej niewiary, Diego staje nad przepaścią. Policzek wymierzony przezeń zmarłemu Inkwizytorowi może być wyrazem sprzeciwu, zawodu, bezsilności. Teraz on sam, jako Wielki Inkwizytor, doznaje ciężaru pełnego wtajemniczenia, z którym będzie musiał żyć dalej.

Aktorstwo nie zawsze jest tu najwyższej próby – ale warto zauważyć, że ustawienie poszczególnych postaci jest bardzo trafne, a wykonawcy otrzymali dobrze wyważone zadania. Każda postać zostaje wyposażona w ekspresję odpowiadającą indywidualnym warunkom i możliwościom warsztatowym poszczególnych aktorów. Co zatem dostrzegamy w bohaterach? Naiwny liryzm i chłopięce ciepło Lorenza (Jakub Nosiadek), który po niespodzianym awansie na dowódcę straży wygląda tak, jak gdyby zmuszał się do przyjęcia dziedzictwa po Rodrigu, swoim niegdysiejszym przyjacielu, strąconym z tej funkcji. Nieprzeniknioną „bezbarwność” Carlosa, doświadczonego i oddanego żołnierza, który widział niejedno i teraz ze spokojem trzyma się w cieniu, równie daleki od żarliwości, jak od rozpaczy. Wybaczającą łagodność Mateo, który w modlitwie odnajduje równowagę i akceptację własnego losu (zawsze trzyma w ręku różaniec). A także pewną nadgorliwą, nerwową ekspresyjność Blasco de la Questa, niezbyt bystrego poczciwca, z rozbrajającą szczerością rojącego o „chwale i blasku”, ale (w odróżnieniu od Torquemady) nie szukającego satysfakcji wynikającej z poczucia władzy i rozsiewania atmosfery strachu.

Spektakl Tomasza Fryzła, stonowany i wyciszony, unikający fajerwerkowej efektowności, jest mądrą, bezpretensjonalnie poprowadzoną opowieścią o zawiłościach ludzkiej natury, o wierze czystej i o groźnym fanatyzmie, o błędach samooceny, o władzy, zdradzie i strachu. A więc o słabościach, od których nigdy i nigdzie nie jesteśmy wolni, które w sobie (czasem bezwiednie, a czasem z rozmysłem) pielęgnujemy, a których ofiarą możemy paść w każdej chwili.

Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne