„Mizantrop” Molière'a reż. Jana Englerta w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w „Naszym Dzienniku”.
Sztuka „Mizantrop" powstała w 1666 r., a więc na siedem lat przed śmiercią Moliera. Uważana jest przez wielu badaczy za jego najważniejszy utwór sceniczny. I, jak myślę, jest to jeden z najbardziej tajemniczych dramatów pisarza nie tylko z powodu przynależności gatunkowej (komedia czy tragikomedia), ale przede wszystkim jeśli chodzi o ocenę głównej postaci, Alcesta - mizantropa. Wydawałoby się, że już sam, znaczący przecież, przydomek bohatera sztuki, „awansowany" nawet do tytułu utworu, jest wystarczającym określeniem Alcesta. Ale okazuje się, że niekoniecznie. Zwłaszcza gdy prześledzimy jego zachowania, wypowiedzi na temat otoczenia, postawę wobec świata i w ogóle filozofię życiową.
Słowo „mizantrop", najkrócej mówiąc, oznacza osobę, która nie lubi ludzi i z tego powodu stroni od nich. W przypadku Alcesta to sprawa bardziej złożona. Bohater Moliera jest swego rodzaju kontestatorem moralnym. Nienawidzi hipokryzji, obłudy, udawania, że jest się kimś innym aniżeli w rzeczywistości. Z całą mocą tępi tego typu zachowania. A tzw. salonowe towarzystwo, w którym przecież i on bywa, w odbiorze Alcesta jest pełne obłudy. Właściwie wszystkich uważa za hipokrytów, zarówno tych, którzy są nimi stricte, jak i tych, którzy nie potępiają takich zachowań swoich znajomych i przebywają z nimi w salonowym towarzystwie. Tak więc właściwie potępia wszystkich, nawet strofuje swego wiernego przyjaciela Filinta za to, że jest zbyt wyrozumiały dla ludzkich przywar i różnych charakterów. Jedyna osoba, której Alcest nie potępia, to Celimena, bo w niej jest zakochany. Wybacza jej, choć nie akceptuje jej zachowania, które także uważa za nieszczere: wszak co innego mówi w towarzystwie, a co innego na osobności.
Ta potrzeba pozostawania w prawdzie jest wielką cnotą, niełatwą do realizowania w codziennym życiu. W przypadku Alcesta dotyczy spraw zarówno dużych, jak i małych. Na przykład mówienie wprost Orontowi, że napisany przezeń sonet to chłam, nic niewart, że nadaje się do śmieci, nie przysparza Alcestowi przyjaznych znajomości. W końcu osamotniony, bez Celimeny, która nie podziela jego poglądów i nie zamierza rezygnować z „atrakcji" życia salonowo-towarzyskiego, Alcest wybiera życie na pustkowiu, wszak świat, który na co dzień ogląda, nie jest jego światem. Zatem opuszczony przez wszystkich (na własne życzenie) odchodzi tam, gdzie będzie zupełnie sam, bez kontaktu z ludźmi i w ten sposób idea mizantropii zostanie zrealizowana. Zatem mamy tu do czynienia ze szlachetnym, bezkompromisowym idealistą walczącym z hipokryzją czy egoistycznym pyszałkiem pragnącym wywyższyć się ponad innych? Właśnie ta niejednoznaczność głównej postaci czyni ją atrakcyjną dla aktora pod względem psychologicznym i warsztatowym.
Wyznam szczerze, iż od dawna nie widziałam tak znakomitego przedstawienia, które przywraca należne miejsce teatrowi, przypominając, że kiedyś należał do sztuki wysokiej. Mówię o „Mizantropie" Moliera w reżyserii Jana Englerta w Teatrze Narodowym w Warszawie. Wspaniałość i wielkość tego spektaklu wystawionego na najmniejszej scenie tegoż teatru, bo na scenie Studio, zawiera się w trzech punktach: aktorstwo, reżyseria i oczywiście tekst.
Początkowo zastanawiałam się, dlaczego tak doskonałe przedstawienie prezentowane jest w tak małej przestrzeni, gdzie na widowni mieści się, można powiedzieć, zaledwie „garstka" publiczności. Tym bardziej że spektakl cieszy się wręcz niebywałym powodzeniem. Po obejrzeniu przedstawienia zrozumiałam, że właśnie w takiej niewielkiej salce, gdzie istnieje bliskość dwóch przestrzeni: sceny z aktorami i sali z widzami, reżyser mógł zrealizować swoją ideę. Dzięki tej bliskości widz ma możliwość obserwacji gry aktorów w nawet najdrobniejszym detalu, jak gest, mimika, sposób poruszania się itd. Owe detale odgrywają tu niemałą rolę, znakomicie dopełniają nie tylko zewnętrzny wizerunek postaci, ale także wewnętrzny, a nierzadko jeden gest czy spojrzenie wystarczą zamiast słowa. Tak jak to doskonale czyni Grzegorz Małecki jako mizantrop Alcest, już to grymasem twarzy, gestem ręki czy „mówiącą" pauzą albo szczególnym ułożeniem sylwetki itp. Nic więcej nie trzeba, niech zostanie trochę miejsca dla tajemnicy tej postaci. I tak się dzieje. Wspaniale poprowadzona rola, jedna z najlepszych w dorobku artystycznym tego znakomitego aktora. Podobnie jak doskonale zagrana rola Arsinoe Beaty Ścibakówny, gdzie nie tylko sposób prezentowania tekstu, ale i wyraz twarzy oraz znaczące spojrzenie wręcz zastępują całe bogactwo wypowiedzi werbalnej. Nie mówiąc już o niezwykle zabawnej i wielce znaczącej scenie, w której aktorka odwrócona tyłem porusza plecami. Ktoś z widzów skomentował, iż ten gest przejdzie do historii teatru. I nie zdziwiłabym się. Albo Przemysław Stippa jako Oront, który pojawia się na scenie bodaj dwa czy trzy razy, ale za to w jaki sposób. Toż to studium mimiki aktorskiej. Doskonała rola.
Cały zespół, wszyscy wykonawcy, nawet epizody, to przykład prawdziwego aktorstwa dawno nieoglądanego na scenach. Studenci aktorstwa powinni obejrzeć to przedstawienie, by dowiedzieć się, czym naprawdę może być aktorstwo, a studenci reżyserii, żeby zobaczyć, jak należy reżyserować, by tak poprowadzić aktorów, aby zamiast nikomu niepotrzebnego postmodernistycznego bełkotu pokazać prawdziwe dzieło sztuki.
***
„Mizantrop" Moliera, reż. Jan Englert, scenog. i kost. Martyna Kander, muz. Paweł Paprocki, Teatr Narodowy, Warszawa.