„Punkt zero" Radosława Paczochy w reż. Adama Orzechowskiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Monika Merkel w portalu Teatrologia.info.
Ach, te smugi cienia, kryzysy wieku średniego czy, jak chce autor dramatu, „punkty zero”. Jakże wdzięczny to temat dla psychologii, literatury, kina i teatru, bohaterowie w poszukiwaniu sensu życia, opłakujący utracone miłości!
Poznajmy Marcina. Marcin ma kryzys wieku średniego w formie podręcznikowej, ze wszystkim jego objawami. Doszedł w swoim życiu do miejsca, w którym objawił mu się bezsens egzystencji: w idealnym domu na kredyt we frankach, z rodziną jak z obrazka, z całkiem jeszcze niezłą pozycją w pracy, na stanowisku doradcy kredytowego.
Oto przed nami rodzina Marcina, która wkracza na scenę w sekwencji pierwszej o śniadaniu. Jest efektowna żona, jest parka nastolatków w modnych strojach. W nowoczesnym wnętrzu z elegancką wyciskarką do cytrusów na blacie na wysoki połysk rozgrywają się sceny z życia rodzinnego. W tym świecie nikt nikogo nie słucha, nie szanuje, każdy zajęty jest sobą i walką o pierwszeństwo w dostępie do łazienki. Cztery osobne mikrokosmosy idealnie, bezdotykowo mijające się pod ogromną obracająca się kulą (księżyc? świat? upływ czasu? czy tylko oryginalna dizajnerska lampa?).
W kryzysie egzystencjalnym naszego bohatera nie ma cienia oryginalności. Szansa na suspens pojawi się przez chwilę, kiedy do jego biura zapuka Bogna, dawna młodzieńcza miłość, teraz śmiertelnie chora, poszukująca gigantycznych pieniędzy na leczenie onkologiczne. Nie zadowala się proponowaną darowizną, ale zapowiada Marcinowi, że będzie miała do niego prośbę. I to mógłby być moment na zwrot akcji i szaloną zmianę w życiu: podróż do miejsc z przeszłości? A może defraudacja środków z konta na ogromną skalę? Ale jak to w szarej rzeczywistości najczęściej bywa, dla Marcina wizyta Bogny staje się tylko zapalnikiem do refleksji nad przemijaniem, nieuchronną śmiertelnością i straconym czasem. Wspomina swoją dawną dziewczynę, ale jeszcze mocniej tęskni za sobą z młodości, pełnym nadziei na sukces, szczęście i życie, które kiedy ma się lat dwadzieścia, zdaje się nie mieć końca.
I potem, kiedy po rozstaniu, przynajmniej z perspektywy dzisiejszego „punktu zero”, wszystko poszło nie tak. Małżeństwo się nie udało, pretensjonalna żona szuka szczęścia u boku kochanka, praca w korporacji przypomina wyścig szczurów i nawet tabelki Excela się nie zgadzają. Zbyszek, kolega z biurka obok, sprawiający wrażenie pieszczocha losu, wybiera życie wieczne, skacząc z parapetu w biurowcu, aby odtąd ukazywać się w myślach i wspomnieniach jako swoiste memento mori.
To wszystko (i w zasadzie nic) skłoni naszego bohatera do podjęcia próby samobójczej. Takie pomysły się pojawiają w smugach cienia. Nie musi zdarzyć się nic wielkiego, wystarczy poczucie braku sensu, samotność i koszmar codzienności.
Problemem sztuki kierownika literackiego Teatru Wybrzeże Radosława Paczochy jest banał i brak zaskoczeń. Może też być tak, że zastosował to jako zabieg celowy. Skoro banalny i tak wiele razy opisany jest sam kryzys wieku średniego, to autor postawił na wersję najbardziej oczywistą, tworząc opowieść o stereotypowej sytuacji życiowej, aby nakreślić portret przeciętnego pięćdziesięciolatka na zakręcie. Reprezentanta pokolenia, przed którym w latach 90. świat stanął otworem – wyjątkowe szanse na karierę, pieniądze, apartamenty – a teraz, na półmetku, robi życiowe podsumowania, z których wychodzą manka.
Marcin, nasz everyman (Mirosław Baka) jest postacią centralną. To jego świat widzimy przede wszystkim, w ciekawym, podwójnym ujęciu – to, co jest i to, co się dzieje w jego głowie, to, co teraz i co kiedyś. Rola ta jest mocnym filarem przedstawienia. Baka jest spokojny, zdystansowany, ma poczucie humoru z elementami autoironii oraz skłonność do autorefleksji. W kuchennym fartuchu jest ciepły i świetnie sprawdza się jako domowy piorunochron. Gorzej radzi sobie z emocjami w pracy, ale sceny „biurowe” są tu tylko zasygnalizowane krótkimi monologami, które brzmią słabiej niż dialogowa reszta tekstu. Zawodowa strona życia to także postać Zbyszka, który pojawia się nie tylko jako wspomnienie, ale i jako ironiczny komentator i kompan do odbicia myśli. To ciekawy zabieg dramaturgiczny, dzięki któremu myśli kłębiące się w głowie bohatera są przedstawione w formie rozmowy. Zbyszek, w obcisłym czarnym garniturze i boso, wkracza na scenę z saksofonem, którego niespokojne dźwięki wpisują się w nastroje Marcina. Ścieżka muzyczna Marcina Nenko dobrze ilustruje to, co dzieje się na scenie.
Żona Marcina, Monika, (Sylwia Góra) budzi zdecydowanie mniejszą sympatię. Jest zimna, niezadowolona, nienaturalna i skupiona na sobie. Ubrana w bardzo obcisłe dżinsy i koszulkę, z telefonem w ręku, śledząca słupki notowań giełdowych, w domu wydaje się być gościem. Nie ma ochoty na kontakt z mężem, traktuje go raczej przedmiotowo i nie potrafi rozmawiać z dziećmi. Potem okaże się, że i ona ma swój balast samotności i własne lęki, a jej zachowanie ma swoje przyczyny. Ale jej kryzys musi poczekać na osobną historię.
W podwójnym wydaniu pojawia się na scenie Bogna. Tu i teraz (Joanna Kreft-Baka) jest kobietą po przejściach, ciężko chorą (co dodatkowo podkreślono, zbyt nachalnie, łysym czepkiem i kroplówką, którą ciągnie za sobą). Ona też ma poczucie straconych szans, ale wie już, że jej życie za chwilę się skończy. Odszukuje Marcina, bo w swoim życiowym bilansie uznała, że tylko jego może poprosić o wykonanie testamentu. Nic nie zostało w niej z tamtej Bogny sprzed lat (Agata Woźnicka), która pojawia się w układach tanecznych, w choreografii z nutą erotyki. Jest piękna i zabawna, kusząca, jak bywa zakochana dwudziestolatka. Marcin usiłuje złapać z nią kontakt, ale jak to ze wspomnieniami bywa, zostały tylko strzępy i ogólny klimat pierwszej miłości. To zdecydowanie za mało, żeby rozpoznać tę Bognę w łysej, smutnej starszej pani, wobec której czuje się zaledwie umiarkowane zobowiązanie.
Mocną stroną spektaklu są sceny dialogowe jeden na jeden, naturalne i czasem zabawne, zwłaszcza te pomiędzy Marcinem a dziećmi. Marysia (debiutująca na scenie Teatru Wybrzeże Katarzyna Borkowska), nastolatka w modnych ciuchach, z nieodłącznymi słuchawkami i telefonem, skupiona na relacjach i towarzyskich notowaniach, to miła i sympatyczna dziewczyna. Traktuje rodziców trochę jak duże dzieci, matkę z większą niechęcią, ojca z nutką ciepłego politowania. Bardzo ujmująca jest scena rozmowy pomiędzy Marcinem a córką, kiedy próbują przełamać sztywność, wzajemny dystans i złapać kontakt, co nie jest łatwe w tym świecie, gdzie wszyscy są samotni, choć nie bardzo wiadomo, na ile to czują.
Mateusz (Paweł Pogorzałek) to typowy nastolatek, co podkreślone zostało modną czapką i krótkimi spodenkami. Jest uzależniony od gier komputerowych oraz filmów porno i na szczęście dla naszego bohatera nie sypia po nocach. Po odwiedzeniu Marcina od samobójstwa, za cenę rezygnacji na tydzień z komputera (czyż może być większe wyznanie synowskiej miłości?) przez chwilę udaje się im pogadać o uczuciach, pierwszej internetowej dziewczynie, choć wygląda to raczej na ukłon w stronę ojca niż prawdziwą potrzebę bliskości. „Przyzwyczaiłem się do ciebie”, mówi, „wiesz, byłeś zawsze. Jesteś jakby… autorytetem”.
Spektakl ma właściwe tempo i dobrze się go ogląda, bez momentów znużenia i zniecierpliwienia, mimo że ostatecznie niewiele się na scenie wydarza. Scenografia Magdaleny Gajewskiej – parę ustawionych w niewielkiej przestrzeni małej sceny nowoczesnych mebli sygnalizuje oszczędnymi środkami, niewielkimi ściankami z fakturą szlachetnego drewna i parą drzwi komfortowe, kilkupokojowe wnętrze. Podążamy w tym wnętrzu za bohaterami, oglądając kolejne etiudy, co sprawia, że przedstawienie ma trochę filmowy charakter.
Czy moment, w którym Marcin nie dosięgnął stryczka, to punkt kulminacyjny w jego kryzysie? Przełom? Jak potoczy się dalej jego życie? Syn się trochę otwiera, w ostatniej scenie córka przygotowuje rodzinne śniadanie dla wszystkich, nawet żona zdobywa się na próbę bliskości. Nie ma tu jednak: „żyli długo i szczęśliwie”. Gra toczy się dalej. Nie wiemy, jak ostatecznie będzie z Marcinem, choć obstawiałabym, że niewiele zmieni w swoim życiu. Możemy za to przy okazji pomyśleć, jak będzie z nami, kiedy, prędzej czy później, znajdziemy się w punkcie zero.