„Wyzwolenie” Stanisława Wyspiańskiego w reż. Jana Klaty w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Jacek Wakar, członek Komisji Artystycznej IX Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.
We wstrząsającym Wyzwoleniu Stanisława Wyspiańskiego z gdańskiego Teatru Wybrzeże Jan Klata wskrzesza polski teatr śmierci. Przywołując zrośnięty z Trójmiastem słynny obraz Hansa Memlinga Sąd Ostateczny stawia diagnozę, że jedynym wyzwoleniem dla tego narodu jest jedynie śmierć. Dlatego w finale wprowadza na scenę płonącego człowieka, przywołując ofiarę Piotra Szczęsnego. To już przenosi widowisko w sferę eschatologii.
Ostatni Wyspiański Jana Klaty to było wspaniałe Wesele zrealizowane w krakowskim Narodowym Starym Teatrze w maju 2017 roku chwilę po niesławnym konkursie, który miał pozbawić niepokornego reżysera dyrektorskiego stanowiska. Tamta inscenizacja tętniła najgorętszymi emocjami, niemal emanowała chęcią buntu, stała się też manifestem jedności zespołu Starego w obronie skandalicznie potraktowanego lidera. Na zawsze zapamiętam głuchy stukot kos o deski sceny przy oklaskach, które po premierze zdawały się nie mieć końca.
Wyzwolenie przypada na inny czas, przygotowane zostało w innym miejscu. Niemniej, co nie było wcześniej ukartowane (termin premiery wyznaczono, gdy nie była jeszcze znana oficjalna data wyborów) pierwsze przedstawienie odbyło się w sobotę 14 października na kilka godzin przed otwarciem lokali wyborczych. To oczywiście nie miało dla inscenizacji znaczenia decydującego, nie została bowiem pomyślana jako teatr o jednodniowym terminie ważności, ale jednak stwarzało określony kontekst. Dogłębny pesymizm odczytania arcydzieła Wyspiańskiego może wskazywać, iż reżyser spodziewał się innego rozstrzygnięcia przy wyborczych urnach. Zresztą akurat Klaty nie sposób podejrzewać o polityczny koniunkturalizm. To jest artysta, który zawsze szedł pod prąd, słusznie realizując przynależne ludziom sztuki niejako z definicji posłannictwo. Tak było przecież i w wiekach minionych. Trudno wśród wybitnych twórców znaleźć pochlebców władzy, znacznie ich więcej wśród różnej maści miernot. Co innego z ludźmi przez rządzących tępionymi, wśród nich artystów mrowie.
Traf chciał, iż obejrzałem widowisko Jana Klaty niemal miesiąc później – w Święto Niepodległości, też całkiem nie od rzeczy zbieg okoliczności. Znałem już wynik wyborów i mogłem sprawdzić, jak spektakl wybrzmi w nowej rzeczywistości, czy jednak nie działa on jedynie w określonym społecznym i politycznym kontekście, czy nie zaszkodziła mu kolejna wolta rzeczywistości.
Wymiar polityczny w Wyzwoleniu Klaty rzecz jasna pozostał, ale nie on decyduje o znaczeniu całości. Wykorzystując ludzkie embriony, pośmiertne twory z obrazu niderlandzkiego mistrza Hansa Memlinga Sąd Ostateczny, tak ważnego dla Gdańska, Dwudziestka aktorek i aktorów z Wybrzeża w takiej samej trupiej charakteryzacji, półnago, z zaznaczonymi krwawymi plamami miejscami po wykastrowanych genitaliach, wypruwa z siebie słowa dramatu Wyspiańskiego jak człowiek po ciężkiej afazji uczy się mowy. To Wyzwolenie nie jest opiewaniem poetyckiej frazy autora Sędziów, ale opowieścią o języku w opresji, który z konieczności musi wrócić do swych najbardziej pierwotnych znaczeń, niejako stworzyć się na nowo w czasie, gdy myśl o Polakach jako narodzie wybranym ulega dewaluacji. Wstrząsający jest w tym względzie kluczowy monolog Reżysera (Marcin Miodek), ten o wielkiej scenie, gdy wydusza on z siebie zniekształcone, dopiero z czasem komunikatywne słowa. Kolosalne wrażenie robi zarówno pięcioro Konradów, jak i wszyscy inni wykonawcy. Choć tak bardzo poprzez kostium i charakteryzację do siebie podobni, to jednak rozpoznawalni, nie jest trudno wyłowić ze zbitej ciżby podstawowe postaci zespołu Teatru Wybrzeże. Tego rodzaju ustawienie bohatera nie jest jedynie zabiegiem inscenizacyjnym, ale oznacza klucz do interpretacji utworu. Nie ma w gdańskim Wyzwoleniu Konrada jako przywódcy, rozwichrzonego ducha, zdolnego pociągnąć za sobą innych. Jest tłum podobnych do siebie ludzi, zombie, upiorów, Powstali z grobów, już martwi, bo przez Polskę przeżarci. Rozpoczynają swój danse macabre, choć nikomu nie przyniesie to ukojenia.
To nie jest pierwsze w ostatnim czasie przedstawienie Teatru Wybrzeże, podkreślające ponad wszelką wątpliwość, że jego zespół aktorski należy do zdecydowanie najlepszych w Polsce. Swobodnie czuje się w różnych konwencjach, co udowodnił choćby w niepohamowanej, a przecież powściągniętej ryzami dyscypliny zabawie w Awanturze w Chioggi, wyreżyserowanej przez Pawła Aignera bodajże dwa sezony temu. Takiego jednak zadania jak to w Wyzwoleniu Klaty, jeszcze nie miał. Tworzy na scenie jeden wielopostaciowy choć uniformizowany kostiumem i charakteryzacją twór, nie zatracając, jak już powiedzieliśmy, odrębności aktorskich osobowości. Konradem pierwszym jest Piotr Biedroń i to do niego należy wstrząsający finał przedstawienia, cynicznie wieszczącym wyzwolenie poprzez samounicestwienie Geniuszem Grzegorz Gzyl. A już zupełnie niezwykła, co do milimetra precyzyjna jest Katarzyna Dałek jako Muza przywołująca na myśl dziewczynkę z klasycznego horroru Egzorcysta. W czarnej masce zombie, z szeroko rozkraczonymi nogami i ubrudzonym czarną krwią łonem przypomina niebezpieczne ofiary kobiet, ofiary naszej niedawnej codzienności. Temperaturę ulicy przywołuje też rozegrana na przekór oczekiwaniom sekwencja z tekstem „Jest tyle sił w narodzie / Jest tyle mnogo ludzi” wykrzyczana przez chór trzymający w dłoniach odpalone race. W gdańskiej inscenizacji brzmi ona jak nieodwołalna groźba, zapowiedź katastrofy.
Jan Klata zmienia konwencje, przygotowuje kolejne spektakle niepodobne do poprzednich, ale jest przez ostatnie miesiące w wyjątkowej formie artystycznej. Tym razem dokonał znakomitych skrótów w dramacie Wyspiańskiego, sprowadzając tekst do samej esencji. Zbudował na właśnie otwartej dużej scenie Teatru Wybrzeże (ochrzciwszy wszystkie zapadnie i sztankiety) nowy teatr śmierci, odwołując się do wielkich poprzedników z Tadeuszem Kantorem na czele. Postawił przy tym morderczą diagnozę, że wyzwoleniem dla tego narodu – naszego narodu – jest jedynie ucieczka w śmierć. Dlatego w finałowej sekwencji po scenie idzie płonący człowiek. Nareszcie stało się to faktem – gdańskim Wyzwoleniem polski teatr oddał hołd Piotrowi Szczęsnemu, który nie wahał się ponieść najwyższej ofiary. I właśnie to czyni wybitne Wyzwolenie Jana Klaty doświadczeniem jeszcze bardziej dojmującym.