Logo
Recenzje

Polish Horror Story

3.10.2025, 08:17 Wersja do druku

„Polish Horror Story” Jarosława Murawskiego w reż. Marcina Libera w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.

fot. Bartek Barczyk / mat. teatru

Powoli, ale nieuchronnie zbliża się jesień i można to poznać po permanentnym braku słońca i dużych stadach jesieniar taplających się na przemian w błocie i liściach. Sygnalizuje to również subtelny ryk rozpaczy rzepiar, bo ewidentnie nie mają już gdzie robić sobie zdjęć. Taki to właśnie moment pogranicza – śmierć jednej pory roku i narodziny drugiej, delikatne uchylenie kurtyny oddzielającej żywych od martwych. Idealnie się złożyło, że na ten magiczny moment w roku przypadła moja wizyta na najnowszym spektaklu Marcina Libera w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. „Polish Horror Story” w swojej estetyce zdaje się w sam raz wpisywać w ten przedhalloweenowy czas ze swoja paradą duchów, zombie, demonów i – o zgrozo! – Polaków. Strach się bać.

Z grubsza „Polish Horror Story” opowiada o przygodach dwóch polskich youtuberów Wolfa i Arniego, łowców duchów, którzy odwiedzają nawiedzone miejsca w Polsce z nadzieją na spotkanie prawdziwej zjawy. Na ich szczęście lub nieszczęście w końcu trafiają na cmentarz, gdzie objawiają się im duchy Wacława – górala, który być może współpracował z nazistami w czasie wojny i Zośki – skrzywdzonej dziewczyny z kołkiem wbitym w serce. To bliskie spotkanie trzeciego stopnia wpływa na naszych łowców mogił dwojako, bo z jednej strony zyskują rozgłos i zostają zaprzęgnięci w machinę współczesnego pozbawionego skrupułów dziennikarstwa, a z drugiej Arnie zakochuje się w Zośce, pomimo tego, że logika podpowiada, aby nie ufać tej bardzo tajemniczej zmorze. Dodatkowo osobnym torem jedzie wątek wplątanej w dziennikarską intrygę Muzy balansującej na granicy patoinfluencerstwa i krążącego w tle fabuł Gustava, kolegi Wolfa, nie do końca spełnionego reżysera chcącego zrobić spektakl, który zadowoli jego wymagającą matkę, według której proponowane przez syna ze sceny tematy i zagrania są zbyt zachowawcze. Ta grupka postaci zostaje uwikłana przez odpowiedzialnego za tekst spektaklu Jarosława Murawskiego w mniej lub bardziej angażujące przygody, tworzące swego rodzaju pejzaż współczesności z przeszłością w tle. Z tym że tło stara się coraz bardziej nachalnie wejść w teraźniejszy plan i coraz mocniej wpływać na to, jak obecnie wygląda Polska.

Tekst Murawskiego ma strukturę mocno epizodyczną, rzeczy na scenie po prostu się dzieją i realnym łącznikiem pomiędzy nimi są postacie, które poprzez ciągle nawiedzającą je przeszłość nie są w stanie ruszyć naprzód, co idealnie obrazuje, jak od wielu lat szamotają się Polacy. Dodatkowo twórcy diagnozują upadek wartości dziennikarskich i jednoczesne zupełne zeszmacenie się ideałów. Nie ma nowych pomników, a stare już zburzono – na co mają w takiej sytuacji patrzeć ludzie? Muszą najwyraźniej sami sobie zbudować nowe ideały, co z kolei prowadzi do ryzyka wybrania złych osób do naśladowania. Prawdy i analizy podane na scenie nie są jednak zbyt świeże i odkrywcze, a ten temat kotłuje się w polskim teatrze – i nie tylko – od bardzo dawna. Próba powiedzenia czegoś nowego o polskości spala tutaj na panewce, kolejny raz Polska jest szara, zaściankowa i nieumiejąca się odnaleźć we współczesnym świecie, nie chce i nie potrafi się dostosować do panujących norm, a jednocześnie wyje, że jest wykluczana za ich ignorowanie. Wieczny listopad, wieczne stanie w rozkroku pomiędzy chwałą, która przeminęła tak dawno, że nawet nie wiadomo, czy istniała, a nowymi możliwościami, które nie nadchodzą. Jednak pomimo tego spektakl ogląda się przyjemnie i jest się w stanie puścić mimo uszu wszystkie truizmy padające ze sceny, a to za sprawą świetnej gry aktorskiej, równie dobrej pracy reżyserskiej i dopieszczenia całego przedsięwzięcia od strony technicznej.

Aktorsko moje serduszko skradł Wojciech Dolatowski jako Doris (siostra Gustava) – demoniczny, groźny i z dużą dawką rozpieszczonej pannicy. Był świetny w momentach komediowych, ale też przerażający i przede wszystkim znakomity wokalnie, bardzo przyjemnie się go oglądało i ewidentnie dobrze odnalazł się w estetyce zaproponowanej przez reżysera. I oczywiście spory plus za umieszczenie klasycznego tropu „chłop przebrany za babę”, bo nie ma chyba niczego lepiej definiującego polski humor niż to zagranie (kabaret Koń Polski się intensyfikuje).

Kolejny raz Liber wprowadza też na scenę zespół muzyczny Nagrobki, którego miałem już przyjemność słuchać w kieleckim „Ale z naszymi umarłymi” czy w fantastycznym „Lepper. Będziemy wisieć albo siedzieć” z Teatru Słowackiego (ten spektakl wylądował nawet na mojej liście najlepszych spektakli 2023 roku). Jest to ponownie strzał w dziesiątkę, bo tak realnie to utwory napędzają to przedstawienie i brutalnie mówiąc, miałem wrażenie, że jest to bardziej teledysk do super muzyki niż pełnoprawny spektakl. W większości piosenek zespołowi z dużą gracją towarzyszą wokalnie aktorzy i jak zawsze wnioskuję o dodanie wszystkiego na Spotify, bo ja chcę i proszę.

W moim niewykształconym kierunkowo odczuciu „Polish Horror Story” nabiera wiatru w żagle w momentach, kiedy pojawia się nad nim duch Wyspiańskiego i padają ze sceny fragmenty „Wyzwolenia”, wtedy realnie mroziło mnie we flakach. Ale ciężko mi ocenić, czy będzie to działać podobnie na pozostałych widzów, bo jak wiadomo nie od dziś, jestem wyspianiarą i łyknę każdą liczbę nawiązań do tego twórcy jak gęś suchy chleb.

Mam też dość nieokreśloną relację ze scenografią w tym spektaklu, bo choć jest imponująca i wykonana przez Mirka Kaczmarka z niesamowitym pietyzmem (na pewno Fox Mulder doceniłby ten ogromny latający spodek), to jednak boli mnie, że przez 99% spektaklu pozostała zupełnie nieograna. Stoi sobie poniekąd z boku i jednocześnie zajmuje ¾ przestrzeni, zmuszając aktorów do tłoczenia się na nie tak znowu dużym wolnym poletku sceny.

W ogólnym rozrachunku „Polish Horror Story” miało w moich wyobrażeniach zadatki na ciętą ripostę na polskość i jakieś swoiste rozliczenie z tym, jacy byliśmy i jaki kraj budujemy teraz, niestety całość utkwiła trochę w kajdanach swojej formy i niekoniecznie błyskotliwych diagnozach. Niemniej całościowo spektakl wypada znośnie, nie jest zły, ale też chyba nie pretenduje do bycia czymś zmieniającym życie widza. Przyjemnie spędzony czas z dobrą muzyką i mega zdolnymi aktorami, jednak sądzę, że „Polish Horror Story” wywietrzeje mi z głowy szybciej niż tabliczka mnożenia i wzór na pole powierzchni Libera.

Tytuł oryginalny

Polish Horror Story

Źródło:

Teatralna Kicia
Link do źródła

Autor:

Kamil Pycia

Data publikacji oryginału:

02.10.2025

Sprawdź także