„Kiedy stopnieje śnieg” Katarzyny Minkowskiej i Tomasza Walesiaka w reż. Katarzyny Minkowskiej w TR Warszawa. Pisze Alicja Cembrowska w Teatrze dla Wszystkich.
Kilka osób rozsiada się na kanapie. Siostra wystawia język, brat szeroko się uśmiecha, ktoś przytula kogoś, tata nienaturalnie prostuje plecy, mama w geście przyzwyczajenia kuli ramiona. Oto portret współczesnej rodziny, która już chyba nawet na zdjęciu nie wygląda dobrze. Zanikowi więzi, degradacji podstawowej komórki społecznej i nieumiejętności komunikacji przyglądają się Katarzyna Minkowska (reżyseria, scenariusz, scenografia) i Tomasz Walesiak (scenariusz, dramaturgia) w spektaklu “Kiedy stopnieje śnieg” w TR Warszawa.
“Kiedy stopnieje śnieg” to zapis jednego dnia pewnej rodziny. Nie znamy imion i nazwisk poszczególnych jej członków. Nie jest to do niczego potrzebne. Podobnie, jak czas i miejsce. Ta historia mogła wydarzyć się w każdym innym domu. Gdzieś w Polsce. Teraz, pięć lat temu lub w niedalekiej przyszłości. Wiemy, że matka i ojciec nie żyją już razem. Ona (Maria Maj) została w domu, który on (Mirosław Zbrojewicz) budował własnymi rękami – apodyktyczny i sfrustrowany przedstawiciel pokolenia wiecznego wkurwu i nieprzepracowanych emocji nie omieszka wielokrotnie o tym przypomnieć. Trudno się dziwić, że pomimo rozpadu małżeństwa w matce wciąż pracują lękowo-unikowe schematy. Czas z tyranem ujawnia się w zamkniętej sylwetce, refrenowym powtarzaniu zdań (“załóż kapcie!”), zwracaniu uwagi na błahostki (gotujące się mięso), prośbach o nieprowokowanie ojca. Nie ma jednak w tych gestach przerysowania i przesady. Co przerażające – wydają się naturalne. Dzieci pary rozjechały się po kraju. To powszechny scenariusz wśród milenialsów. Wiele wskazuje na to, że teatralni młodzi, zjeżdżający się do domu rodzinnego, są przedstawicielami pogubionego i rozbitego pokolenia współczesnych 30-latków.
Jan Dravnel gra farmaceutę z tendencją do wypierania trudnych doświadczeń. Nie rozstaje się z xanaxami i innymi uspokajaczami, które chętnie rozdaje zainteresowanym. Wierzy w moc tabletek, nimi reguluje emocje. W inne narzędzia nie został przez rodziców uzbrojony, a jakoś musi sobie radzić. Po nieadaptacyjne metody sięga również postać młodej, zbuntowanej córki, w którą wciela się Izabella Dudziak – w jej przypadku są to używki. Już w samochodzie popija alkohol, gdy się zdenerwuje – pali papierosy. To bardziej Zetka, która jeszcze wierzy, że rozmowa ma sens. Jest wrażliwa i krucha, a przy tym jako jedyna próbuje sprowokować agresywnego ojca do konfrontacji.
Rafał Maćkowiak wciela się w tego, co każde napięcie próbuje rozpracować śmiechem i żartami. Fakt, w końcu ujawnia swoje lęki, ale w sposób, który sugeruje, że to jeszcze nie jest moment, w którym mógłby stanąć z nimi twarzą w twarz. Jest też ciotka (Magdalena Kuta), nadopiekuńcza matka młodej reżyserki (Justyna Wasilewska), która nie potrafi pogodzić się z utratą kontroli nad córką, łaknie jej atencji. To zabieganie o relację z własnym dzieckiem jest jednak nieudolne, egocentryczne i schematyczne. Trudno się dziwić, że kobieta grana przez Wasilewską wycofuje się i unika kontaktu z matką-helikopterem. Ucieka w świat fikcji i zapośredniczenia. Analiza kadru jest dla niej łatwiejsza (i wygodniejsza?) niż analiza relacji z matką.
Rodzina nie spotyka się w takim składzie na regularny niedzielny obiad. Obserwując sposób, w jaki się komunikują, trudno byłoby uznać, że podobne obiady mają w zwyczaju. Każdy ewidentnie jest zamknięty w swoim świecie. Te światy rozrywa jednak pewne wydarzenie – śmierć. I to śmierć nastolatki (Antonina Marcyniak). W rodziców, którzy tracą córkę, wciela się aktorski duet: Aleksandra Popławska i Tomasz Tyndyk. Para przechodzi przez swój koszmar, oderwani są od absurdalnych dyskusji. Matka dziewczynki niemal nic nie mówi, nieobecnie patrzy w dal, zgarbiona siedzi przy stole lub zwija się w kłębek na kanapie i przykrywa kurtkami. Ojciec ma białą twarz, umęczone ciało, jakby zaraz miał się rozpaść. Widać, że ta dwójka prowadzi zaawansowane wewnętrzne monologi wokół pytania “dlaczego?”. Nierówną walkę z tym i setką innych pytań symbolizuje wielki bęben pralki w tyle sceny. Rodzice wpadają do niego, biegną w nadziei, że zrozumieją. Upadają, zostają ze swoim bólem. I stertą pustych ubrań. Ciało córki już ich nie wypełni sensami i oddechami.
Wypadek? Samobójstwo? Czy samobójstwo jest wyborem, aktem odwagi czy egoizmu? Wydarzenie i ofiarę samobójstwa zaczynają oklejać frazesy, puste opinie, stereotypowe i krzywdzące hasła. Śmierć nastolatki nie tylko zaburza codzienne (nie)funkcjonowanie rodziny, ale też uwalnia prywatne demony, ujawnia krzywdy i traumy. Ona w końcu przesuwa się na dalszy plan.
Minkowska i Walesiak nie skupiają się na wątku samobójstwa w priorytetowy sposób – nie ma tu jednego głównego bohatera, interesujący jest każdy – nie dyskutują z brutalnymi opiniami (“jakim to trzeba być egoistą, żeby to zrobić tylu osobom” – to, czyli rzucić się pod pociąg), nie karcą, nie uciszają. Przyglądają się, jak poszczególni członkowie reagują na kryzysową sytuację. Wszak to kryzys często ustawia nas do pionu i wzywa do (samo)weryfikacji. Co więcej – twórcy nie wartościują. Raczej pokazują, jak ludzie radzą sobie z traumą i jak przechodzą żałobę, badają, co wyzwala w nich konfrontacja ze śmiercią. Aktorki i aktorzy TR Warszawa okazali się doskonałymi nośnikami tych szarości i psychologicznych strategii – Mirosław Zbrojewicz jako niedostępny i surowy ojciec; Magdalena Kuta jako matka z syndromem porzucenia; tylko pozornie wyluzowany Rafał Maćkowiak. Ten ostatni bez wątpienia tyle w swojej rodzinie, co na scenie ma za zadanie regulować emocje i obniżać napięcia żartami.
Wbrew pozorom “Kiedy stopnieje śnieg” jest bowiem spektaklem całkiem zabawnym. Przede wszystkim dlatego, że scenariusz aż puchnie od haseł i zdań, które doskonale znamy ze swoich domów. Jestem przekonana, że wiele scen – przede wszystkim wstydliwych, żenujących, niepoprawnych i kłopotliwych – to sceny wyrwane z naszych rodzin. Dużo tu przykrych słów i rozdzierających, bo pełnych bólu, krzyków. Buduje to wspólnotę doświadczeń. Łatwo się odnaleźć w tej opowieści, utożsamiać z poszczególnymi postaciami. To nie o nas, a jednak o nas – zdają się mówić porozumiewawcze spojrzenia na widowni i chichoty, nieraz cichutkie i nerwowe, to znowu takie z głębi, głośne i szczere. To uwalniane napięcia, które narastają z każdą sceną – potęguje je dosyć wolne tempo, historia się toczy, oglądamy ją “na żywo”, ale i w formie wideo. Kamera jest na scenie niemal cały czas, często pokazuje przestrzenie, do których nie mamy dostępu, zbliża się do twarzy, gubi ostrość. Dialogi z offu opowiadają, co działo się tego konkretnego dnia i tylko dlatego dowiadujemy się, że farmaceuta niemal nic nie pamięta. Jakby udał się na wewnętrzną emigrację, wyparł rodzinny dramat. Trudno się dziwić tej strategii – sam jest ojcem.
Ostatecznie młodsze pokolenie szuka ukojenia w rozmowie. Drążą temat samobójstw w rodzinie – okazuje się, że nie mieli pojęcia, że wujek Szczepan się otruł, a dziadek się powiesił. Przedstawiciele starszego pokolenia nie chcą o tym gadać. Bo po co? Stało się i tyle. To tylko kolejny przykład, jak często mało wiemy o ludziach, z którymi łączą nas geny. Rodzina w kolejnych dialogach ujawnia swoimi domysłami, jak bardzo nie znali dziewczynki, którą stracili. Zamiast przyznać się do tej niewiedzy, łatwiej szukać źródła problemu w wężu? Pełzającemu gadowi przypisywać nadprzyrodzone moce i przeciąganie na ciemną stronę mocy niewinnych dziewcząt? Nieraz łatwiej uwierzyć w absurd, niż skonfrontować się z rzeczywistością.
Może będziemy na to gotowi, kiedy stopnieje śnieg. Spektakl Katarzyny Minkowskiej podrzuca tropy, wiele kwestii pozostawia jednak otwartych. Chociażby pytanie, czy utarte schematy rodzinne jeszcze działają. Może potrzebujemy redefinicji podstawowej komórki społecznej i nowych odpowiedzi? Może współczesna rodzina to coś innego niż 10, 20, 30 lat temu, ale usilnie udajemy, że wcale nie? Czy utrzymywanie relacji z osobami, które nie dają nam poczucia bezpieczeństwa i zrozumienia to obowiązek? W pewnym momencie padają ze sceny słowa, że “po to opowiadamy historie, żeby nie czuć się samymi na świecie”. I chyba w tym zdaniu kryje się sedno – bardziej gorzkie niż słodkie “Kiedy stopnieje śnieg” zachęca do akceptacji inności i podejmowania dialogu, a także rozsadza zasadę ukrywania problemów rodzinnych w czterech ścianach. Komunikacja i okazywanie miłości ratują życie. Więc sobie ich nie oszczędzajmy. Tym bardziej że rozwiązania często leżą poza granicami tej jednej, konkretnej “komórki społecznej”.