EN

8.08.2022, 11:59 Wersja do druku

Podcięte skrzydła

Reżyserka i scenarzystka. Twórczyni filmów dokumentalnych, fabularnych, a także spektakli teatralnych. Obroniła doktorat. Jej debiut fabularny „Pręgi" zdobył w 2004 r. uznanie krytyki i publiczności oraz główną nagrodę na 29. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Był też polskim kandydatem do Oscara. Ale polska branża filmowa nie przepada za młodą konkurencją, więc kolejny obraz zrealizowała dopiero cztery lata później, a następny po sześciu latach. Znalazła miejsce dla siebie w teatrze. Niestety, jej karierę przerwała choroba, z którą zmagała się kilka lat. Walczyła o powrót do zdrowia i do pracy. Napisała książkę, reżyserowała na scenach. I bardzo chce wrócić do filmu.

fot. Piotr Dłubak/mat. Teatru im. A. Mickiewicza w Częstochowie

Mieszka w Katowicach. Ale ostatnio sporo jeździła. - Jutro ponownie wyjeżdżam do Wrocławia, gdzie kręcimy zwiastun spektaklu „Sen nocy letniej" Williama Szekspira. Próby zaczęłam w lutym. Realizację przedstawienia zaproponował mi Jan Szurmiej, dyrektor Teatru Polskiego we Wrocławiu.

Cieszy się, że realizuje ten spektakl właśnie tam, na jednej z największych scen w Polsce. - Wspaniały zespół. Przedstawienie jest już prawie gotowe, premiera 9 i 10 września, więc w połowie sierpnia wracamy do prób. Trwa budowa scenografii, przygotowywane są kostiumy. To sztuka klasyczna, mówiona wierszem, zatem duża skala trudności i wyzwanie dla aktorów. W dodatku jest to komedia, szczególnie trudny gatunek, i trzeba uważać, żeby nie zrobić z niej farsy.
We wrześniu ubiegłego roku w Teatrze Rozrywki w Chorzowie zrealizowała inne wieloobsadowe przedstawienie. - „Pinokio" oparty na opowieści Carla Collodiego to moje oczko w głowie. Typowo włoski musical z przepiękną ścieżką dźwiękową, z udziałem blisko stu osób. Premiera odbyła się we wrześniu ubiegłego roku. Przedstawienie było nominowane do Złotej Maski i do ogólnopolskiej Nagrody im. Jana Kiepury dla spektakli muzycznych.

- Kocham musicale, bo są doskonałym połączeniem muzyki, tańca i śpiewu. I marzy mi się musical filmowy. Najbardziej jednak kocha kino. - Niestety, gdy chorowałam, zamknięto zespół filmowy Tor, z którym współpracowałam, a któremu przewodził Krzysztof Zanussi. Sądziła, że do teatru przychodzi na chwilę. - Był rok 2004, tuż po realizacji „Pręg". Michał Żebrowski zaproponował mi reżyserię swojego monodramu do tekstu Wojciecha Kuczoka, który był scenarzystą mojego debiutu kinowego. Spektakl powstał w stołecznym Teatrze Studio. Wtedy zaczęła się moja przygoda z teatrem.
Potem pojawiły się propozycje z różnych scen w Polsce. - Pierwsza zadzwoniła prof. Anna Burzyńska, ówczesny kierownik literacki Teatru Słowackiego w Krakowie. Zrealizowałam „Łucję szaloną", opowieść o wielkiej miłości córki Jamesa Joyce'a, Łucji do jego asystenta Samuela Becketta. Joyce'a zagrał gościnnie Krzysztof Kolberger, a towarzyszyli mu m.in. Krzysztof Zawadzki, Barbara Kurzaj i Marian Dziędziel. Spektakl się spodobał, dostałam kolejne propozycje. Teraz, gdy nie mogę realizować się filmowo, teatr jest dla mnie szansą na kontynuowanie dialogu z widzem.

Urodziła się w Sosnowcu, dzieciństwo spędziła w Katowicach. - Jestem typowy krojcok, czyli mieszaniec. Tata, inżynier górnik, pochodził ze Śląska, mama, polonistka, z Zagłębia. Mieszanka wybuchowa, jak mawiał Kazimierz Kutz.

Dom był bardzo twórczy. - Tata uwielbiał filmy. Pierwszy raz zabrał mnie do kina na „King Konga". A mama zaszczepiła we mnie miłość do literatury. Od dziecka czułam, że będę żyła sztuką. Już w szkole podstawowej, a potem w liceum współpracowała z TVP Katowice. - Miałam swoje autorskie programy. Spędziłam tam jedenaście lat. W liceum uczyła się w studiu aktorskim Art-Play Doroty Pomykały. Na początku chciała być aktorką. - To było moje marzenie. Kiedy byłam mała, myślałam, że to aktor stwarza wszystko, co dzieje się na ekranie.

Po maturze zdawała do Akademii Teatralnej w Krakowie. Odpadła na egzaminie wstępnym. - Anna Polony, która zasiadała wtedy w komisji, powiedziała na głos: „Po co nam druga Dorota Segda?". Nie dostałam się. Po latach Anna Polony zagrała u mnie w spektaklu „Wizyta starszej pani" w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. I to było wspaniałe spotkanie, warte nawet niezdania na aktorstwo.
Nie chciała tracić roku, poszła więc na politologię na Uniwersytecie Śląskim. - Wybrałam ten kierunek tylko dlatego, że po drugim roku wchodziła specjalizacja dziennikarska, a ja miałam doświadczenie z czasów liceum, kiedy pisałam do „Ekranu". Przeprowadzałam wywiady z reżyserami i gwiazdami filmu, m.in. z Johnem Malkovichem podczas zdjęć do filmu Volkera Schloendorffa „Król Olch".

Jej zdaniem w życiu nie ma przypadku. - Dostaję sygnały od losu. W 1994 r, kiedy byłam w liceum, „Ekran" wysłał mnie na Festiwal w Gdyni. Wtedy nie myślałam jeszcze, że zostanę reżyserem. Ale podczas gali wręczenia nagród, kiedy Juliusz Machulski odbierał Złote Lwy za „Girl Guide", od niechcenia rzuciłam do koleżanki: „Za dziesięć lat będę stała na tej scenie i odbierała nagrodę". Tak się właśnie stało. W 2004 roku dostałam Złote Lwy, a Juliusz Machulski siedział na widowni.

Drugie magiczne zdarzenie to zetknięcie z Michelangelem Antonionim. - Uwielbiałam jego kino, bo potrafił zatrzymać na ekranie czas. Miałam okazję być na premierze filmu „Po tamtej stronie chmur" w stołecznym „Muranowie". Realizował go wspólnie z Wimem Wendersem. Byłam przygotowana, zadawałam mnóstwo pytań. Dostałam na pamiątkę zdjęcie z autografem, napisanym niezdarnie, bo Antonioni był już bardzo chory, a Mistrz drżącą ręką poklepał mnie po policzku.

Był i trzeci przypadek, jeszcze za czasów szkoły podstawowej. - W słynnym Spodku w Katowicach pokazywano wystawę „Kino amerykańskie". Codziennie urywałam się ze szkoły, która znajdowała się nieopodal, i przenosiłam w zupełnie inny świat hollywoodzkiego kina. Do dziś mam z tego wydarzenia dwa zdjęcia zrobione polaroidem na green boxie: na jednym stoję obok Roberta De Niro, na drugim trzymam w ręku Oscara. Proszę sobie wyobrazić, co czułam, kiedy po latach dostałam informację, że mój film jest polskim kandydatem do tej nagrody.

Jako studentka drugiego roku reżyserii zrealizowała dla cyklu „Czas na dokument" swój pierwszy film dokumentalny - „Dziewczyny z Szymanowa" - o szkole prowadzonej przez siostry zakonne. Wspomina ten okres jako bardzo ciężki. - Komisja Etyki i Rada Programowa TVP zażądały wyrzucenia z filmu kilku scen. Nie zgodziłam się, bo siostry film widziały i wyraziły zgodę na emisję. Do tej pory uważam, że nie ma w nim nic kontrowersyjnego. Mimo to nazwano mnie skandalistką, w prasie pojawiały się artykuły o tytułach „Córka szatana", trafiłam nawet do słynnego wówczas pisma „Nie" Jerzego Urbana. A potem dostałam Brązowego Lajkonika na Festiwalu Filmów Dokumentalnych i Krótkometrażowych w Krakowie.

fot. mat. Filmu Polskiego

Nakręciła kilkanaście filmów dokumentalnych. Cały czas marzyła jednak o fabule. - Chciałam zrobić film, który będzie głęboko dotykał tematu trudnej miłości, samotności, poszukiwania własnej drogi. I wtedy Krzysztof Zanussi, z którym miałam zajęcia na uczelni, skontaktował mnie z Wojciechem Kuczokiem. Znaliśmy się i Wojtek dał mi do przeczytania zbiór opowiadań „Opowieści słychane", wśród których znalazło się opowiadanie „Dioboł" o skomplikowanej relacji ojca i syna. To ono dało początek powieści „Gnój" i naszemu filmowi. Najpierw pojawił się pomysł, żeby w roli ojca obsadzić Jana Frycza, potem pomyśleliśmy o Michale Żebrowskim, który miał zagrać dorosłego syna.

Uważa, że nagroda na Festiwalu w Gdyni pozamykała jej wiele drzwi. - To nie był początek mojej drogi, a jedynie zwieńczenie pewnego okresu. Myślałam, że „Pręgi" będą tą trampoliną, która pozwoli mi przejść w naturalny sposób od dokumentu do kina kreacyjnego, tymczasem zorientowałam się, że sukces jest moją winą. Pojawiły się głosy, że nie mam pokory, że woda sodowa uderzyła mi do głowy. Miałam rozwinięte skrzydła i konsekwentnie mi je przycinano.

Po czterech latach zrealizowała swój drugi film fabularny - „Senność". Trzy opowieści o życiowej niemocy, o melancholii, o parach, które się pogubiły. Scenariusz również wyszedł spod ręki Wojciecha Kuczoka. - W Gdyni w 2008 r. film zdobył Złotego Klakiera, nagrodę Radia Gdańsk dla najdłużej oklaskiwanego filmu, ale został zupełnie pominięty przez jury. Była rozżalona, ale ukojenie znalazła w kolejnych projektach, w teatrze. Zrealizowała kilkanaście spektakli na różnych teatralnych scenach. - Najważniejsze, aby utrzymywać kontakt z widzem i cały czas prowadzić z nim dialog. Skoro nie mogłam robić tego w filmie, robiłam w teatrze.

Wciąż jednak walczyła o film. W jej ręce trafiało mnóstwo scenariuszy. Niestety, nie udało się znaleźć producenta. Przez sześć lat żaden jej projekt nie uzyskał akceptacji środowiska filmowego. W końcu w 2014 r. zrobiła kolejny swój film „Zbliżenia", znów z Wojciechem Kuczokiem. - Przed Gdynią jego odbiór był bardzo dobry, ale na festiwalu spotkał się z ostrą krytyką. Miałam wrażenie, że ktoś „zawrócił kijem Wisłę". Dano mi do zrozumienia, że moje kino jest niechciane, że nie jestem mile widziana w środowisku, mimo że publiczność domagała się mojego następnego filmu. Dlaczego tak się stało, skąd ta wrogość środowiska? - Niestety, nie znam odpowiedzi na to pytanie.

Rok po premierze „Zbliżeń" nagle zachorowała. - Od tego momentu nic nie wyglądało jak przedtem. Półtora roku później zdiagnozowano u mnie boreliozę. Nikt w nią nie wierzył. Zwolniono mnie z uczelni, gdzie jako adiunkt przez 10 lat wykładałam na Wydziale Reżyserii. Cztery lata nie była w stanie nic robić. Antybiotyki, kroplówki, szpitale. - Jedyne, co mnie ratowało, to wsparcie najbliższych i to, że mogłam myśleć o przyszłości. Na jej chorobę zareagowały Fundacja Anny Dymnej, Fundacja im. Darii Trafankowskiej i środowisko artystyczne. Wielu przyjaciół wspierało ją nie tylko finansowo, ale i duchowo. Nie brakowało jednak takich, którzy nazywali ją histeryczką. Ale walka się udała. Pomogli świetni lekarze.

Z Częstochowy otrzymała propozycję objęcia stanowiska zastępcy dyrektora artystycznego w Teatrze im. Adama Mickiewicza. I od razu przystąpiła do realizacji spektaklu - „Czyż nie dobija się koni?" Horace'a McCoya. - To przedstawienie było nie tylko leczeniem ran, ale pełnym moim katharsis. Zwycięstwem. Dowodem, że mam silną wolę i znowu żyję. W ramach rozliczenia z chorobą wydała też książkę „Nieobecność". - Napisałam ją wspólnie z pisarką, autorką książek psychologicznych Ewą Kopsik. Musiałam znaleźć ujście dla swoich emocji. Potem napisałyśmy z Ewą scenariusz. Chciałyśmy zrealizować film - prawdziwe love story z chorobą w tle.

Niestety, wybuchła pandemia. - To odsunęło mnie od pracy w teatrze. Zrealizowałam co prawda na częstochowskiej scenie „Królową Śniegu", na podstawie której miał powstać teatr telewizji, ale w ostatniej chwili redakcja wycofała się z tego zamiaru. Na problemy zawodowe nałożyły się osobiste, zadziałał efekt domina. Nie przedłużono mi kadencji na kolejny sezon. Straciłam też etat w PISF, gdzie pracowałam jako ekspert scenariuszowy w Dziale Literackim. Jako pracownik instytutu nie mogłam złożyć wniosku na dofinansowanie swojego projektu.

Musiała podjąć decyzję. - Miałam gotową „Nieobecność", więc nie podpisałam umowy na kolejny rok. Złożyłam projekt. Może wreszcie, po ośmiu latach od „Zbliżeń", zrobię kolejny film? Ale nie dostałam pieniędzy. Projekt przepadł. I mój drugi etat, obok Częstochowy, również. Na szczęście pojawiła się propozycja od dyrektor Aleksandry Gajewskiej z Teatru Rozrywki w Chorzowie. „Pinokio. II grande musical". Cudowna teatralna przygoda, w którą wyruszyłam ze wspaniałymi ludźmi, bo zespół Teatru Rozrywki to bez wątpienia jeden z najlepszych zespołów artystycznych w Polsce.

Cały czas składa projekty filmowe. - Żaden nie przeszedł, mimo że przez kilka lat pracowałam jako ekspert oceniający scenariusze.

Ale nie przestaje walczyć o powrót do filmu. - Jestem do tego powołana. Z naturą perfekcjonistki - błogosławieństwo i przekleństwo zarazem. I nikt niczego mi nie zepsuje (śmiech).

Tytuł oryginalny

Podcięte skrzydła. Szukamy dalszego ciągu

Źródło:

Tygodnik Angora nr 33