Logo
Recenzje

Po co nam Adam

12.11.2025, 09:33 Wersja do druku

„Pan Tadeusz" Adama Mickiewicza w reż. Wojtka Klemma w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie i „Nowy PAN TADEUSZ, tylko że rapowy" w Teatrze Polskim w Poznaniu i TVP Kultura. Pisze Dariusz Kosiński w „Tygodniku Powszechnym".

fot. Joanna Siwiec, Bartek Barczyk

Czas czytania „Pana Tadeusza" po dobroci minął. W tym roku dobrał się do epopei młody polski teatr krytyczny. Z jakim skutkiem?

TRZEBA PRZYZNAĆ: Z EPOPEJĄ ADAMA Mickiewicza jest problem. I to poważny. Tuż po jej publikacji odzywały się już głosy zdziwienia, a nawet niechęci, że narodowy poeta, uwieszczony i uprorokowany, wiele od narodu wymagający, serwuje Polakom tę przygodowo--romansową historię, w której wszystkie oczywiste przecież wady zagłuszone są mistrzowskim polonezem słów, przesłonięte porywającymi opisami przyrody i - właściwie - unieważnione.

Dyplomatyka i łowy, czyli kto to wymyślił

Najczęściej się mówi, że to wyraz tęsknoty dręczącej poetę albo narodowy mit pocieszający umęczonych wychodźców. Ale kłopotu to nie usuwa, bo jakże to - Mickiewicz demokrata i rewolucjonista, Mickiewicz, który kilka lat po opublikowaniu „Pana Tadeusza" rzuci poezję i pójdzie ją czynić mistagogią słowa w College de France, a potem zajmie się podnoszeniem głosu na papieża i prowadzeniem włoskiego Legionu, miałby jako mit narodowy podsunąć nam tę historyjkę o młodym paniczyku przyjeżdżającym na rodzinną wieś z zamiarem zaliczenia jak największej liczby doświadczeń seksualnych? Mitem naszym ojczyźnianym miałaby być ta historia o wykrzywieniu szlachetnej misji pokutującego zabójcy przez prywatne zawiści i tępą chęć postawienia na swoim? Ziemią obiecaną miałby być ten zapyziały zaścianek?

Różne dziwne rzeczy wymyślano, żeby to jakoś uzasadnić. Mnie na przykład w szkole uczono takiej oto wyjątkowo niemądrej tezy, że „Pan Tadeusz" jest jednym z trzech, obok eposów Homera i „Kalewali", narodowych epopei w całej światowej literaturze i dlatego dumni zeń być powinniśmy. Kto to wymyślił - wolę nie wiedzieć, ale cel jest oczywisty: „Pan Tadeusz" wielki jest i kwita. Także poza literaturą poemat Mickiewicza długo funkcjonował głównie jako wzorcowy narodowy mit. Tak był filmowany jeszcze w erze kina niemego, na dziesięciolecie odzyskania niepodległości, taką też kanonicznie mityczną jego wersję stworzył Andrzej Wajda. W teatrze też zdarzały się kultowe, podniosłe inscenizacje (np. Mieczysława Kotlarczyka w Teatrze Rapsodycznym), a nawet późniejsze wersje lżejsze i nieco bardziej dystansujące się wobec kanonu i mitu (jak telewizyjna Adama Hanuszkiewicza czy powtarzana kilkakrotnie na różnych scenach adaptacja sceniczna Mikołaja Grabowskiego) zachowywały do oryginału ciepły i wyrozumiały stosunek.

Zaścianek, czyli nakurwiam eposa

Ale czas łagodności i czytania po dobroci minął. W tym roku dobrał się do epopei młody polski teatr krytyczny. Na początek (20 stycznia) zdzielił ją bejsbolem i poprawił z kopyta w Teatrze Polskim w Poznaniu. Cała akcja pod niewinnym tytułem „Nowy PAN TADEUSZ, tylko że rapowy" została niedawno pokazana w Teatrze Telewizji. Redakcja najwyraźniej zdawała sobie sprawę, jaką bombę detonuje, więc umieściła eksplozję w telewizyjnym paśmie późnonocnym, a obejrzenie rejestracji na VOD uzależniła od potwierdzenia, że jest się osobą pełnoletnią. Te środki zaradcze chyba się udały, bo jakoś nie słychać pokrzykiwań o brutalnym szarganiu świętości ani nawet narzekań na „kloaczny język" w TVP - było nie było - Kultura. Efekt jest jednak jak wystrzał z kapiszona: dużo huku, trochę dymu i już. Ostrzegam: skoro twórcy klną jak chłopcy i dziewczęta, których mijam, gdy wracają z pobliskiego liceum, to i mnie zdarzy się użyć słów mocniejszych niż zwykle. Moje pierwsze i podstawowe wrażenie było takie, że ten „Pan Tadeusz" jest robiony i grany na wkurwie. Wkurw to w roku 2025 odczucie (przynajmniej w pewnych kręgach) tak powszechne, że byłoby hipokryzją napisać, że się go nie czuje, nie rozumie i nie podziela. Że reżyser Kamil Białaszek alias raper Koza podobny wkurw z powodów sobie właściwych czuje, chce go z siebie wyrzucić i używa do tego Mickiewicza, mogę zrozumieć. Tym bardziej że rapowany Mickiewicz brzmi świetnie (opowieść Gerwazego o zabójstwie Stolnika naprawdę ma w tej wersji moc), ale nie przekonuje mnie dodane do tego rapowania przedstawienie zbudowane z najbardziej stereotypowych wyobrażeń o żulach, dziwkach i dilerach.

Bitwa, czyli zderzenie dwóch fikcji

Błyskawicznie osuwa się to w łopatologię: państwo czytacie sobie Mickiewicza i zachwycacie się nim kulturalnie, ale Polska to zglajchszaltowany kraj meneli i ten wasz narodowy epos do takiej właśnie idealnie pasuje. Reżyser opowiada, że ta patorzeczywistość to jego wspomnienie z dzieciństwa spędzonego na blokowisku w Raszynie. Współczuję. Nigdy w Raszynie nie byłem, więc nie wiem, ale sam jestem z blokowiska leżącego w Polsce o wiele dalszej od Warszawy i myślę, że o ile żaden inteligent Białaszkowi za szarganie „Pana Tadeusza" nie przyłoży, to mieszkańcy blokowisk za to, jak ich pokazuje, mogą. Gdyby takie przedstawienie powstało, powiedzmy, w roku 1997, a jego bohaterami byli wywaleni przez plan Balcerowicza na bruk pracownicy PGR-ów, miałoby to swoje ostrze i zaczepienie w rzeczywistości: „Pan Tadeusz" feat. „Arizona". Ale nawet po dokumentalnej było nie było „Arizonie" odzywały się głosy, że czarny obraz Polski po transformacji to manipulacja. Ponieważ generalnie zakładam, że twórcy teatralni są świadomi i rozumieją, co robią, to podjąłem próbę wytłumaczenia sam sobie, dlaczego młody reżyser, o którym w środowisku mówi się jak najlepiej i który ma w tym sezonie zrobić „Hamleta" (sam się zarzeka, że bez rapu), serwuje tak irytująco nudny i myślowo płaski gniot. I pomyślałem, że może jest w tym świadoma próba zderzenia ze sobą dwóch polskich fikcji: wzniosłej i zdoło-wanej. Mit raju lat dziecinnych Mickiewicza Białaszek wali raperskim mitem patopolactwa, żeby zobaczyć, czy i co z tego wyniknie. Na rejestracji przedstawienia pokazanego w ramach programu „Teatr na Open'erze" widać było jak na dłoni, że nie wynikło nic poza jeszcze jednym koncept-koncertem. A że obśmiewanie lektur obowiązkowych to od dekad jedna z podstawowych szkolnych zabaw, więc niedawni uczniowie liceów przeważający na widowni weszli w to jak w masło. Teatr wytworzył chwytliwy tytuł budzący ciekawość i ułatwiający pracę specjalistom od marketingu. Mickiewicz trafił pod strzechy i leży tam nadal, pokrywając się kolejnymi warstwami kurzu.

Gospodarstwo, czyli pan i jego chłopi

„Pana Tadeusza" w reżyserii Wojtka Klemma Teatr im. Słowackiego w Krakowie zapowiadał już w poprzednim sezonie, ale wystawił dopiero w tym, jako pierwszą premierę na dużej scenie (10 października). Przedstawienie wpisuje się w dość wyrazistą linię programową teatru, na którą składają się reinterpretacje kanonicznych polskich dzieł narodowych. Jej wcześniejsze punkty węzłowe to „Dziady" i „Wesele" w reżyserii Mai Kleczewskiej, która w tym sezonie ma dopełnić tę trylogię inscenizacją „Wyzwolenia". Klemm oraz odpowiedzialni za opracowanie tekstu Sandra Szwarc i Tomasz Cymerman idą jednak inną drogą niż reżyserka, którą interesuje raczej diagnozowanie współczesności przy pomocy wybranych dramatów niż ich interpretacja.

Strategia twórców krakowskiego „Pana Tadeusza" wydaje się tymczasem zasadzać na uznaniu, że trzeba uważnie wziąć epopeję narodową pod włos i zobaczyć, co takiego właściwie zawiera, co nam podsuwa, jaki raj nam urządza. Wyciągają więc z poematu nieoczywiste, słabo pamiętane lub niezauważone wątki i układają je obok tych najbardziej kanonicznych, dzięki temu oświetlając je w nieoczywisty sposób. Tak jest na przykład ze scenami, w których aktorki i aktorzy mówią wspaniałe Mickiewiczowskie opisy przyrody ustawione tak, że bez wątpliwości słucha się ich jako opisów czegoś, co zostało zniszczone i bezpowrotnie stracone, a co autentycznie mogło budzić zachwyt ludzi żyjących wśród tego piękna.

Najważniejsze dla tej interpretacji i inscenizacji są tematy i osoby w „Panu Tadeuszu" albo nieobecne, albo obecne „źle", pozbawione własnego głosu i racji. Te pierwsze to chłopi. Klemm słusznie zauważa, że ktoś te wszystkie prześliczne pola musiał uprawiać, a w poemacie mającym w tytule słowo „pan" ludzie ci są nieobecni. Twórcy krakowskiego przedstawienia dodają więc postać Chłopa (Marcin Kalisz), który otwierając spektakl, a potem przyjmując w nim różne role (m.in. Niedźwiedzia, Jankiela), wplata w jego tkaninę temat doświadczenia chłopskiego. Po wszystkich głośnych publikacjach odsłaniających ludową historię Polski zabieg taki wydaje się wręcz oczywisty. Groził on uproszczeniami i pójściem w dość łatwą opozycję, lecz na szczęście udało się uniknąć tego niebezpieczeństwa dzięki prowadzeniu tematu Chłopa i chłopstwa na cienkiej linii między gniewem a ironią.

Kochajmy się, czyli piekło kobiet

Postacie źle obecne w epopei to oczywiście kobiety: Telimena (Marta Konarska) i Zosia (Karolina Kamińska). Tu jest ich więcej, bo aktorki grające Asesora i Rejenta (Natalia Strzelecka i Agnieszka Judycka-Cappuccino) pojawiają się też w rolach kobiecych komentatorek i narratorek. Co ważne, wszystkie grają o wiele subtelniej niż ich męscy koledzy, którzy bardzo często sięgają po środki mocne a powtarzalne: dużo krzyczą, chodzą po scenie wielkimi krokami i co chwila machają rękami. Kobiety prowadzą swoje role w taki sposób, że wpisują w nie od razu komentarz do postaci, stworzonych przecież przez mężczyznę. Świetnym tego przykładem jest finałowy monolog Zosi, która mówiąc słowami poematu o tym, jak generał Dąbrowski postawił ją na stole i kazał się obracać na wszystkie strony, by mężczyźni mogli sobie bez trudu pooglądać czternastoletnią dziewczynę, samym tonem, lekkim uśmiechem i precyzyjnym akcentowaniem wybranych słów przekształca sielankowy obrazek w scenę budzącą grozę.

Szczęśliwie krakowski „Pan Tadeusz" nie jest przedstawieniem tak oczywistym, jak można się było obawiać po zapowiedziach. Poemat Mickiewicza czyta się tu nie tylko krytycznie, ale także ze zrozumieniem, a chwilami nawet z zachwytem. Pozwala to odzyskać sens dramatów tych ludzi, dotkliwość ich historii - zbyt dobrze już znanych, więc bardzo trudnych do przeczytania świeżym okiem. Tak jest z kobietami, zwłaszcza z Zosią, która z sielankowego dziewczęcia bez głosu przemieniła się w kobietę świadomą tego, co męski świat jej robi. Tak jest też z Księdzem Robakiem (Mateusz Bieryt), który pojawia się jako postać wręcz groteskowa, śpiewająca piosenkę Misia Uszatka, ale przedśmiertny monolog Jacka Soplicy zamienia w porywające i przejmujące opowiadanie o miłości i krzywdzie.

Jest też w tym przedstawieniu sporo inteligentnych i trafionych pomysłów reżyserskich - polecam zwłaszcza uwadze sposób rozegrania opisu gry Jankiela (nie zdradzę go, by nie psuć przyjemności tym, którzy do teatru dopiero się wybiorą).

Objaśnienia poety, czyli wyguglaj to

Pewien problem, jaki to przedstawienie może mieć w spotkaniu z publicznością, to naruszenie świętej litery tekstu i brzmienia deklamacji, przy jednoczesnym powstrzymywaniu się przed jego ustawieniem sobie do bicia i waleniem na odlew. Taka pozycja może sprawić, że nie będzie zbyt wiele osób, które ze spektaklem Klemma zechcą i będą mogły rozmawiać. Żeby dać się ponieść raperskiej energii spektaklu Białaszka, nie trzeba wcale Mickiewicza czytać, wystarczy to, co „tak ogólnie wiadomo". Żeby zobaczyć, co robią Klemm i jego ekipa, trzeba jednak mieć jakąś pamięć tekstu i kontekstu. Boję się, że czytelnicy znający dobrze „Pana Tadeusza" mogą poczuć się obrażeni bezceremonialnością twórców (niesłusznie!), dla tych nieobrażonych zaś próg wymaganej wiedzy może okazać się za wysoki. Okazuje się bowiem, że nawet z tak - wydawałoby się - oczywistym przywołaniem jak umieszczone w finale pierwszej części fragmenty „Latarnika" może być problem. Widzowie siedzący za mną dopiero w przerwie wyguglowali zręcznie pytanie do Al i bardzo się ucieszyli, gdy po przeczytaniu streszczenia noweli Sienkiewicza zrozumieli, co właściwie oglądali. Być może tu jest pies pogrzebany wraz z całą tajemnicą epopei: zamiast czytania narodowego czas, by może Adamowi (a także Juliuszowi i innym) urządzić seans czytania ze zrozumieniem. Teatr nie wydaje się do tego najgorszym miejscem.

Tytuł oryginalny

Po co nam Adam

Źródło:

„Tygodnik Powszechny” nr 44

Autor:

Dariusz Kosiński

Data publikacji oryginału:

29.10.2025

Sprawdź także