EN

4.01.2022, 08:56 Wersja do druku

Piotr Cieplak: Świat się nie opowie

Bo Szekspir to jednak dobry autor. Gdyby śmiech traktował wyłącznie rubasznie, rozrywkowo, discopolowo, że tak się wyrażę, toby nie był Szekspirem. Ten śmiech jest wyzwalający, głęboki, z gorzką nutą. To jest o człowieczeństwie, czasem błazeństwie - mówi Piotr Cieplak o spektaklu "Wieczór trzech Króli albo Co chcecie" zrealizowanym w Teatrze Narodowym w Warszawie. Rozmawiał Tomasz Miłkowski w Przeglądzie.

fot. Wojciech Olkuśnik/ PAP

„Wieczór Trzech Króli", czyli leczymy się z tego, co nas otacza

Przychodzi mi na myśl głupie pytanie: będzie wesoło?

- To jest proste pytanie. Głupie pytania są mądre. Wprawdzie pytanie jest krótkie, ale wymaga dłuższej odpowiedzi. Tak, chciałoby się, aby kolor, śpiew, muzyka, jasny ton tego przedstawienia zabrzmiały. Próbujemy tak to zrobić. To pragnienie bierze się z niewesołych powodów. Mam poczucie, że czasy są niezwykle dotkliwe. Mówię nie tylko o politycznym wymiarze sytuacji, ale także o świecie współczesnym w ogóle, o pandemii, ekologii, o nie-policzonych zagrożeniach, które czyhają na człowieka. Czasy nie są do śmiechu. Chciałbym, żeby to przedstawienie - pewnie najśmieszniejsza sztuka Szekspira - było nie tyle komentarzem, ile próbą leczenia się z tego, co nas otacza.

Terapia?

- Może nawet terapia. Ale przede wszystkim ozdrowieńcza zabawa.

Od lat obserwuję tendencję do wywracania na opak tekstów klasycznych, także Szekspira, i traktowania ich jako pretekstu do zasmucania się, szukania rzeczy gorzkich i tragicznych tam, gdzie jest pełno zabawy.

- Z całym entuzjazmem rzucamy się w to, co napisał autor w tej najpogodniejszej - być może - ze swoich sztuk. Szekspir daje nam szansę - jeszcze w towarzystwie tak wyczulonego na dowcip tłumacza jak Stanisław Barańczak - urządzenia karuzeli żartu, śpiewu, koloru.

Zachęca do tego zapewne szaleństwo przebieranek. Ale gdzie powaga artysty?

- Może tak się stało, że robienie zabawnego, wartkiego przedstawienia, popartego rzemiosłem widowiska artyście trochę nie uchodzi.

Panu już się zdarzało imać takich krotochwilnych rzeczy, by przypomnieć choćby „Wesołe kumoszki z Windsoru" w warszawskim Teatrze Powszechnym.

- To było 20 lat temu. Z kolei w „Wieczorze Trzech Króli" autor zapisuje rolę Malvolia - obok innych postaci - w niezapomnianej formie. Scena czytania listu od rzekomej kochanki jest klasyką nieposkromionego humoru - napisana 400 lat temu nie straciła nic z komicznego ładunku.

Postać Malvolia jest śmieszna, ale pod spodem nieodparcie smutna.

- Bo Szekspir to jednak dobry autor. Gdyby śmiech traktował wyłącznie rubasznie, rozrywkowo, discopolowo, że tak się wyrażę, toby nie był Szekspirem. Ten śmiech jest wyzwalający, głęboki, z gorzką nutą. To jest o człowieczeństwie, czasem błazeństwie.

Słyszałem od młodego dramaturga, że Szekspir nie był wcale takim dobrym autorem, tylko miał świetny „pijar".

- Ale przecież 400 lat utrzymuje się na topie.

Pan jednak od 20 lat Szekspira omijał, po wspomnianych „Kumoszkach..." i potem „Królu Learze" ze Zbigniewem Zapasiewiczem w tym samym Teatrze Powszechnym.

- Szekspir wracał w niektórych moich przedstawieniach jako inspiracja, ale rzeczywiście żadnego nowego tytułu od tamtego czasu nie wystawiałem.

Nigdy nie myślał pan o kanonicznych tytułach: „Hamlecie", „Burzy", „Ryszardzie III"?

- „Burza" to mój temat. Wielokrotnie tę sztukę obwąchiwałem. Niedawno we wrocławskim Teatrze Pantomimy w sztuce bez słów bardzo się inspirowałem jej tematem. Szekspir rzeczywiście poszedł u mnie „w odstawkę", ale chyba czekał na swoją kolej. Muszę powiedzieć, że tekst „Wieczoru Trzech Króli" jest dla mnie samego odkryciem. To odkrycie wynika z pierwszego zdania tej sztuki, które wypowiada Książę, zwracając się do orkiestry: „Jeżeli miłość żywi się pokarmem / Muzyki - grajcie, aż poczuję przesyt". To zdanie tak mnie uruchomiło, że poza piosenkami, które autor wpisał Błaznowi w tej sztuce, postanowiłem dodać więcej muzyki i śpiewania. Pomyślałem, że orkiestra i muzyka mogą być sposobem na granie tego przedstawienia. Wydaje się to dość niecodzienne - ta sztuka w ogromnej mierze jest śpiewana. Można powiedzieć, że zrobiło się z tego coś pomiędzy musicalem a operą buffa.

Tego na pewno jeszcze nie było.

- Prawie połowa tekstu jest ujęta w nuty. Na wstępie zakładamy, że sztuczność, zupełnie nieprawdopodobną akcję, perypetie tej sztuki, konwencjonalne, bardzo umowne, podniesiemy jeszcze wyżej. To niemal operetka albo coś podobnego. Wyobrażam sobie, że im bardziej będziemy rozwijali ten pomysł, dalej szli tą drogą, to się okaże, że aktorzy w śpiewie, w nierealistycznym sposobie komunikowania odnajdą się znakomicie. Jak przyjdzie do wyznawania sobie miłości, do wypowiedzenia często dramatycznych stów, to zaśpiewane wyznanie miłosne uzyska zupełnie inny wymiar.

fot. Krzysztof Bieliński/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Wykorzystuje pan paradoks teatru: im sztuczniej, tym prawdziwiej.

- Trochę tak. Zresztą sam autor to robi, temat tej sztuki właśnie taki jest: przebieranki, maski, zamiany płci, chłopak za dziewczynę, dziewczyna za chłopaka...

...nie wiadomo, kto jest kim.

- Wydobywamy tę sztuczną, konwencjonalną fabułę. Wydobywamy i wyobrażam sobie, że to w rezultacie jest trochę o tych czasach, a trochę o nas, ludziach, którzy chodzą w maskach.

Pan też ucieka przed „rozszyfrowaniem". Dość długo pracował pan jako wolny strzelec, a bardzo krótko i dawno jako dyrektor teatru. Teraz osiadł pan w Teatrze Narodowym, gdzie - jak powiada Jan Englert - włada pan niepodzielnie niczym Prospero z „Burzy" swoją wyspą. Czy takiego miejsca pan szukał?

- Rzeczywiście, korzystam z rzadkiej swobody w Teatrze Narodowym, korzystam ze swobody swoich wyborów. Ale będąc w jednym miejscu, i tak skaczę z kwiatka na kwiatek. Robię przedstawienia, które z jednej strony są zawsze o tym samym, o ludziach w tym świecie...

Ale z drugiej strony czerpię z bardzo różnych źródeł literackich. Robię to świadomie, żeby nie tyle trochę przeczyć samemu sobie, ile wciąż szukać innej drogi. To wynika z przekonania, że nie opowie się świata do końca jednym sposobem. Dlatego tak często szukam czegoś zupełnie na odwrót. Dobrym przykładem jest moje ostatnie przedstawienie w Teatrze Narodowym -„Woyzeck" Georga Buchnera, chyba moje najsmutniejsze.

Chociaż jest w nim element ludyczny, jarmarczny. Ale na marginesie, bo to tragiczne w wymowie przedstawienie.

- To było niezwykle bolesne doświadczenie, wynikające z mojego odczucia sytuacji apokaliptycznej, która nas dzisiaj omiata - mówię nie tylko o klimacie politycznym Polski, ale także o apokalipsie klimatycznej, pandemicznej. Żyjemy, mam takie wrażenie, w poczuciu zbliżającego się końca. To przedstawienie, powstałe półtora roku temu, które bardzo przeżyłem i które bardzo mi odpowiada, niezależnie od tego, jak kto je ocenia, było dla mnie i nadal jest bardzo ważnym przedsięwzięciem. I chcąc samemu trochę się ratować przed tą gęstwą, przed tą ciemnością, którą czuję, której się boję i którą przeżywam w poczuciu własnej bezradności, w „Wieczorze Trzech Króli" maluję obraz skrajnie odwrotny.

Równie jasnego, pogodnego, żywego przedstawienia nie robiłem -tak mi się wydaje - od wczesnej młodości, kiedy realizowałem „Żołnierza królowej Madagaskaru" w Toruniu. Sam skwapliwie kąpię się w tej aurze, w tej pogodzie, w tym śmiechu, muzyczności. Myślę, że to się udzieliło aktorom. Jan Duszyński, który jest autorem wielu tomów nut do tej sztuki, bierze w tym udział i można powiedzieć, że jego muzyka przesądza o charakterze przedstawienia.

Jan Duszyński był też autorem muzyki do „Woyzecka". I innych pańskich przedstawień.

- A w „Wieczorze..." stworzył operę buffa, pastisze Mozarta i musicalu.

Kiedy się przyjrzeć temu, co pan robi w teatrze, można odnieść wrażenie, że pracuje pan nad tym, aby się samemu nie usidlić. Gubi pan tropy i nie można powiedzieć: o, Cieplak jest taki i taki.

- Tak to sam dla siebie buduję.

Wielkie rozmaitości znajduję w pańskich propozycjach repertuarowych: od Rymkiewicza, przez Buchnera, po Szekspira.

- Również przedstawienia dla dzieci.

Pełne uroku i nostalgicznych tonów. Ma pan tutaj rzeczywiście swoje królestwo.

- I mam wspaniałych aktorów. W „Wieczorze..." nie dość, że są wybitni, to jeszcze szalenie muzykalni.

Nie tylko ich ogromnie lubię, ale w dodatku podziwiam ich umiejętności - mają obiektywnie wielkie możliwości wokalne, co w tym przedstawieniu - użyję takiego niezręcznego słowa - spektakularnie ujawniają. A do tego, co niezwykłe w naszej pracy, nie mamy żadnego napięcia. Nie ścigamy się z West Endem ani z Ro-mą czy z Operą Narodową, która jest po sąsiedzku, za ścianą. Naszej pracy towarzyszy przyjemność i swoboda. Słuchając Wiktorii Gorodeckiej czy Michaliny Łabacz i całego zespołu, za każdym razem jestem zdumiony, jakie piękne to przynosi rezultaty.

Tytuł oryginalny

Świat się nie opowie

Źródło:

„Przegląd” nr 2