O książce Jacka Wakara „Pierwsze życie Marka Kondrata” pisze
dla „Raptularza e-teatru” Maciej Stroiński
Jak chyba wiadomo, ludzie do teatru chodzą na aktorów – z wyjątkiem ludzi teatru, którzy do teatru w ogóle nie chodzą, a jeśli już zechcą uświetnić którąś premierę, przychodzą na siebie. Siedząc na widowni, stojąc w korytarzu, pijąc na bankiecie, bardziej grają w tym spektaklu, niż ci, co w nim grali. Ale stop tymczasem, bo już mi się pisze rant na środowisko, a ten artykuł będzie przecież pozytywny.
Zbieramy się tu dzisiaj przy lekturze książki o byłym ludziu teatru i o byłym ludziu kina, który dobrze wiedział, kiedy ze sceny i z ekranu zejść: PRZEDWCZEŚNIE.
Marek Kondrat zrezygnował z grania w kwiecie wieku, w szczycie sławy, w apogeum możliwości, czym wszystkich zasmucił (nie licząc ludzi teatru, którym odpadła wielka konkurencja), ale czym wszystkim też zaimponował: swoim nieaktorstwem równie mocno, co aktorstwem. Kondrat stanowi żywą antytezę tych wszystkich odwiecznych kleszczy, które jak już raz wpiły się w szołbiznes, tak nigdy nie puszczą; osiadły jak kurz i siedzo. Tymczasem pan Marek zarżnął złotą kurę, która znosi złote jajka – to budzi szacunek. Mało z nas ma odwagę tak się przepoczwarzyć. Mało bowiem komu ING Bank Śląski składa propozycję nie do odrzucenia, chyba że chodzi o spłatę kredytu. Kondrat odszedł, bo mógł odejść, miał warunki do odejścia, za co sam by się znienawidził, gdyby Adasiem Miauczyńskim był również w realu.
To jest ten otchłanny kontrast: w Dniu świra zagrał wielkiego przegrywa, największego wśród przegrywów, największą ofiarę losu, polonistę wszechfrustrata, a w prawdziwym życiu jest totalnym królem życia (wino, kobiety, pieniądze i fejmy). Może dlatego ta rola tak totalnie zadziałała i stała się kanoniczna? Gdyby Miauczyńskiego pyknął ktoś mniej znany i mniej uwielbiany, byłoby go tylko szkoda, żal byłoby patrzeć, choćby pięknie zagrał?
Uwaga uboczna oraz ostrzeżenie: gdy klikniesz na jeden bodaj wyimek z Dnia świra, algorytm zwariuje i spędzicie razem, you & ten film, cały tydzień razem.
W książce Jacka Wakara Pierwsze życia Marka Kondrata nie chodzi o życie typu „prawdziwego”, pozaekranowo-pozascenicznego. Pierwszym życiem pana Marka jest właśnie to zawodowe, które przeżył na widoku, na dosłownej „scenie świata”. Jest to, w pewnym sensie, życie już domknięte, niekiedy tylko wskrzeszane, i dlatego piszę „przeżył”. Wiem, że zawsze tak się mówi, ale sorry bardzo: takich aktorów już nie ma. Są ludzie niezastąpieni.
Marek Kondrat jest tak zajebisty, że robił rzeczy dla beki, zanim to było modne. Gdy chciał się wygłupić słynnym Mydełkiem Fa, wyszedł mu totalny hit i kanon piosenki polskiej.
Książki Wakara, mojego il miglior fabbro, nie dostałem pod choinkę ani nie kupiłem, tylko zupełnie legalnie zassałem z Legimi, a to jest product placement, za który pojadę sobie nad morze w środku zimy. Książka o Kondracie ma wymiar ściśle plotkarski, jednak proszę mnie zrozumieć: nie dupę tu obrabiają, ale ryj Kondrata, że się posłużę grypserą branżową. (A jeśli nawet już dupę, to na pozytywnie, nie mówimy zatem o jej obrabianiu, lecz o okadzaniu). Słynny anegdociarz smakuje swego lekarstwa, jednak nie jego życie prywatne przechodzi w tej książce przez wielogłosowy wywiad środowiskowy, za to życie zawodowe, które mielić na językach to nikomu żadna ujma, ani mielącemu, ani mielonemu. Rozumiem decyzję krytyka teatralnego, by wobec zamknięcia świata, więc również teatrów, które zniszczyło sezon 2020–2021, przeprowadzić serię wywiadów – no bo co miał robić? Stękać jak inni na Fejsie?
Pierwsze życie Marka Kondrata to historiografia typu mówionego. Autor, kompilator i mistrz ceremonii skorzystał ze znanego sobie nie od wczoraj faktu, że aktorzy lubią gadać: najchętniej o sobie, bo wtedy mogą odpłynąć, lecz jeśli temat jest inny, chętnie pogadają o swym środowisku, bo wtedy mogą sobie poplotkować. A jeszcze lepiej, gdy aktor jest stary, no bo jak to stary człowiek – lubi sobie powspominać. Znają Państwo ten fenomen, bo jesteśmy pośród swoich: aktor bufetowy. Bufetowe aktorstwo na tym mniej więcej polega, że siedzisz w bufecie, niekoniecznie tym fizycznym, bo bufet to stan umysłu, i recyklingujesz anegdoty z życia, niekoniecznie własnego. Teatr, jak wiadomo, odbywa się przy stoliku. W tym sensie książka Wakara jest, jak wspomniałem, wywiadem środowiskowym: kwerendą pośród sąsiadów, tłustym zbiorem anegdotek i kolekcją triviów, sequelem książki o Januszu Gajosie, która bardzo się udała i chyba świetnie sprzedała. Pierwsze życie Marka Kondrata to nie wywiad rzeka z tytułową gwiazdą, lecz wywiad dorzecze z wieloma jego friendami w sensie zawodowym, z pulą kolegów po fachu i z dwiema koleżankami. To jest spore osiągniecie nakłonić aktora, żeby mówił o kimś innym. Nie wzięli Jandy na spytki, która w książce o Gajosie pięknie rozwinęła temat.
Na pewno widzieli Państwo 36 widoków na górę Fudżi. Podobnie, choć nie tak licznie, odmalowano Kondrata w tej książce: z różnych kątów, ujęć, perspektyw i zbliżeń, a on nic nie mówi jak ta święta góra. Gdyby ktoś chciał mu wytoczyć proces beatyfikacyjny, ma materiał dowodowy, tylko słać do Watykanu. Jest tego w cholerę, całe teczki prawdy. Czekam na tom rewanż, w którym obgadany odpłaci się serią anegdotek każdemu z obgadujących, a z anegdot przecież słynie. Tak powinna wyglądać teatrologia i w ogóle wszystko: niezobowiązujące, nienapięte pitu-pitu, a jeśli o polityce, to o takiej, której gracze dawno już nie żyją. Przy okazji bym zapytał: po Gajosie i Kondracie kto będzie następny? Lobbuję za Sewerynem.
Książkę otwiera szkic portretowy, portret portretowanego. Znowuż: bez prywaty, bo służbowego materiału do przerobienia i tak jest aż nadto. Śledzimy drogę aktora, poznając szczegóły jego zajebistości, od przyjścia na świat w dobrej aktorskiej rodzinie do dobrowolnego odejścia z zawodu i nieśmiałych niepowrotów, od Żółtej ciżemki do Wyjazdu z tego miasta. Wcześnie zaczął, wcześnie skończył. Holoubek zrobił z niego aktora teatru, a Majewski (Janusz) – aktora ekranu. (Moje ulubione z jego występów: Zaklęte rewiry, Emigranci, Dzień świra, Kiler, „solniczką, to znaczy denkiem, sitkiem… to znaczy nakrętką z dziurkami”, Mydełko Fa, rzucenie zawodem). Wakar oferuje fobrze napisany tribute, hommage, chwałę i cześć, i uwielbienie.
A potem wchodzą rozmowy i tak sobie słodko płyną jak lajwy u Eli Gawin. Niepozorne zawiązania typu „Kiedy pan poznał Marka Kondrata?”. Czyta się ekspresem, jakby się słuchało. Jestem ostatnio ostro urobiony, a ta lektura weszła mi jak woda. Rozmowy się toczą niezobowiązująco, każda ma wyraźny temat, każda ten sam. Czy będzie audiobook? No bo aż się prosi, żeby przeczytali ci, co się wypowiadają. Renata Dancewicz, Sławomira Łozińska, Daniel Olbrychski etc. To była prawdziwa incepcja: najpierw powiedzieli, potem im spisano, potem im wydrukowano, a teraz czytają na głos. Ciągle wracają w pogwarkach te same tematy, te same tytuły, te same nazwiska: Turnau, Majewski, Koterski, Holoubek, Kondrat… Gadka nie jest szmatka, chociaż krąży w kółko, dokoła jednego pana, co chyba nie dziwi.
Są to wszystko opowieści z głębokiego dziadocenu, prawie opowieści z krypty, gdy takich rzeczy jak molestowanie zwyczajnie nie było (w dyskursie publicznym). Problemy w tych opowieściach, jeśli są, rozgrywają się na pewnej stopie w rodzaju: kupić mieszkanie w Sopocie? Mogę spokojnie odetchnąć, tych problemów bowiem nie mam. À propos dziadocen: Zaklęte rewiry, dorosły debiut Kondrata, wypłynęły ostatnio w słynnym poście stolikowym.
Książka jest zredagowana do pewnego stopnia. Miała korektę, ale czy redakcję? Czuć flow wypowiedzi, który przewiduje pewne powtórzenia jak to w mowie żywej. Brak jest czasem fact checkingu, na przykład kiedy Olaf Lubaszenko „sam już nie pamięta”.
Czy wiedzieli Państwo, że pan Marek Kondrat MIAŁ ZAGRAĆ W VABANKU? Szlag mnie jasny trafił, gdy to przeczytałem. U mnie w rodzinie (i chyba u mnie w narodzie) Vabank to jest film kultowy, a Kondrat to aktor typu kultowego (ukochany aktor siostry, obok Seweryna), więc za przeproszeniem, jak to się stać mogło, że to się nie stało i nie ma roli Kondrata w najlepszym filmie wszechczasów? Taśma by się przepaliła od nadmiaru kultowości? Nigdy tego nie wybaczę Bogu i historii.
Inna ciekawostka, mówi Sławomira Łozińska: „Marek był odważny, nic sobie nie robił ze środowiskowej krytyki, jaka spadła na nas – aktorów W labiryncie. Dostałam kiedyś propozycję występu w spektaklu Teatru Telewizji i dowiedziałam się, że koledzy nie chcą ze mną grać, bo jestem ta z telenoweli”. Snobizmy środowiskowe nic się, widać, nie zmieniły, chociaż nietykalne tytuły, miejsca, nazwiska są, rzecz jasna, nowe. Ale ta sama kastowość.
W rozmowach często powraca temat inteligencji, błyskotliwości i polotu pana Marka. Jego urok towarzyski, lecz też jego wielki rozum. Rzadkość ponoć w środowisku. Kondrat nie jest, jak czytamy, pustym bawidamkiem; jest inteligentem, a inteligencja to i jego klasa społeczna, i osobista cecha. Aktorzy i aktorki niejako z urzędu należą do inteligencji, hihi, Kondrat natomiast należy naprawdę, jak wnioskuję z książki.
Ja jestem tak niewiekowy, że Kondrata na scenie nigdy nie widziałem. Mogę tylko się pocieszać tym, co dają na YouTubie i w książeczkach jak powyższa. Ogólnie, dziesięć na dziesięć.