"Wiosenna bujność traw" wg scenar. i w reż. Michała Siegoczyńskiego w Teatrze im. S. Żeromskiego w Kielcach online. Pisze Krzysztof Krzak na blogu KTO - Kulturalne To i Owo.
Znane powiedzenie mówi: do trzech razy sztuka. Dwukrotnie odwoływana premiera „Wiosennej bujności traw” w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach odbyła się 18 grudnia 2020 roku. Jak niemal wszystkie wydarzenia kulturalne teraz odbyła się online.
Transmitowane tego dnia na żywo ze sceny kieleckiego teatru przedstawienie w sposób oczywisty nawiązuje do filmu pod tym samym tytułem wyreżyserowanego przez Elię Kazana w 1961 roku z nagrodzoną Oscarem rolą Natalie Wood (partnerujący jej Warren Beatty otrzymał Złoty Glob dla najbardziej obiecującego nowego aktora). Reżyserujący przedstawienie w Teatrze Żeromskiego w Kielcach Michał Siegoczyński inspirował się scenariuszem filmowym autorstwa Williama Inge’a. Opowiedziana przez niego historia ma typowo melodramatyczny charakter. Oto Bud Stamper pochodzący z wyższych sfer zakochuje się w Wilmie Loomis, której pochodzenie lokuje ją znacznie niżej w hierarchii społecznej, co w latach 20. minionego stulecia miało w określonych kręgach znaczenie zasadnicze. Na drodze do szczęścia młodych zakochanych stają rodzice chłopaka i matka dziewczyny. Bud, w przeciwieństwie do swojej siostry Ginny nie potrafi się sprzeciwić nadopiekuńczości rodziców i zawalczyć o miłość. Kochankowie muszą się rozstać. Z tą sytuacja nie umie poradzić sobie Wilma, która trafia na terapię do kliniki psychiatrycznej. Kochankowie spotykają się dopiero po kilku latach.
Autorski tekst Michała Siegoczyńskiego inspirowany scenariuszem filmowym nie jest jego przeniesieniem na sceniczne deski w skali 1:1. Autor dokonał tu wielu zmian, poczynając od zmiany imion i nazwisk bohaterów (Wilma stała się Jude Stamper, Bud – Paulem Blakiem, a jego siostra otrzymała imię Lily). Znacznie rozbudowany został czas trwania i tło historyczne akcji (nie są to tylko lata dwudzieste, ale także okres kryzysu gospodarczego w Stanach Zjednoczonych, a pewne elementy przedstawienia, w tym zachowania postaci mogą wskazywać na lata dużo późniejsze, gdy za Oceanem rozkwitała subkultura hipisowska. Siegoczyński nie trzyma się ściśle reguł czasowych, chronologii wydarzeń, nie dba o ich ścisłe powiązanie przyczynowo – skutkowe. W przedstawieniu wiele jest retrospekcji, następujących po sobie zmian czasoprzestrzeni. By widz nie pogubił się w tym „dziwnym czasów pomieszaniu” i luźną akcją, nad przeszkloną tylna ścianą sceny umieszczone są napisy informujące o tym, gdzie dzieje się bieżąca scena.
Rozważania bohaterów w wielu momentach odbiegają od głównego wątku, jakim jest pierwsza miłość młodych bohaterów, pozwalając rozszerzyć przesłanie tekstu i wyjść poza schemat melodramatu. Pozwala to również na pokazanie dramatu innych postaci, jak choćby matki Paula świetnie zagranej przez Joannę Kasperek.
Ciekawym, choć nie nowym w polskim teatrze, są zastosowane przez Siegoczyńskiego „wyjścia” aktorów z roli i mówienie bezpośrednio do widzów prywatnym, niejako, tekstem. Jeśli coś może drażnić (poza nie zawsze z uzasadnionym używaniem wulgaryzmami), to fakt, że większość bohaterów „Wiosennej bujności traw” w Teatrze Żeromskiego „mówi Koterskim”, czyli z zastosowaniem frazy, składni, szyku wyrazów znanym z filmów autora „Dnia świra” (lub też Nelly Rokity z pamiętnych „Rozmów w tłoku” Szymona Majewskiego). Z kolei nadmiar pomysłów reżyserskich, zwanych czasami fajerwerkami, powoduje, że ginie wśród nich główna historia opowiadana przez twórcę spektaklu i jego przekaz o miłości, przemijaniu, tęsknocie. Czasami mniej znaczy jednak lepiej. Prawdą też jest, że dzięki temu otrzymujemy przedstawienie niezwykle eklektyczne, zawierające wiele konwencji i stylistyk teatralnych. Są tu bowiem elementy dramatu psychologicznego, bajki (mówiący wodospad), komedia na granicy farsy czy musical (ilustracja muzyczna rozciąga się od utworu Franka Sinatry poprzez Madonnę, Jennifer Rush, Nino Rotę po Pink Floyd; w sferze tanecznej mamy tu taniec charakterystyczny dla westernowego salonu i kankan).
Sporo w tym przedstawieniu także odwołań do elementów popkultury (Jude i Paul strojami przypominają czasami hippisów z lat 60. i 70. ubiegłego wieku, a zachowaniem – Bonnie i Clyde); jest również bezpośrednie nawiązanie do filmu Elii Kazana i cytat z wiersza Williama Wordswortha, który dał tytuł spektaklowi i wcześniej filmowi.
Jeśli już mowa o filmie, to wspomnieć trzeba, iż filmowa forma jest obecna podczas całego przedstawienia w kielecki teatrze. Akcja bowiem rozgrywa się nie tylko na pierwszym planie, ale także w głębi, za przeszklonymi drzwiami i zapleczu (brawa za ciekawe rozwiązanie scenograficzne dla Katarzyny Sankowskiej) – i to właśnie tam aktorom towarzyszy kamera filmowa, z której obraz wyświetlany jest w górnej części sceny (za projekcje odpowiada Krzysztof Prałat). W tej teatralno – filmowej konwencji znakomicie odnajduje się zespół aktorski Teatru Żeromskiego w Kielcach.
Niektórzy artyści grają kilka ról (najwięcej Andrzej Plata). Bardzo wyraziście, choć niejako na dwóch biegunach, role rodziców Jude grają Ewelina Gronowska i Dawid Żłobiński; świetnie w rolę cynicznego i bezwzględnego momentami ojca Paula wciela się Wojciech Niemczyk (o jego scenicznej żonie była mowa wcześniej); zagubienie życiowe Lily przekonująco oddaje Anna Antoniewicz. I są jeszcze bardzo trafnie obsadzeni przez reżysera młodzi aktorzy: Wiktoria Wolańska, która gra Jude w sposób niezwykle skupiony, jest wiarygodna jako zakochana nastolatka, jak i doświadczona przez życie młoda kobieta oraz Jakub Golla, uosabiający w roli Paula cechy przedstawiciela młodego konformistycznego pokolenia, które czasami zbyt łatwo rezygnuje z wyższych wartości; aktor ma też spore predyspozycje, by stać się, jeśli nie idolem, to na pewno ulubieńcem (przynajmniej) żeńskiej części publiczności w pewnym wieku. Obydwoje poradzili sobie z sukcesem z niełatwym zadaniem, które postawił przed nimi reżyser spektaklu. Mnie osobiście podobał się pod względem aktorskim Mateusz Bernacik, który bardzo poruszająco zagrał (między innymi) Joe, kolegę Jude z psychiatryka.
I jeszcze taka na koniec konstatacja: wydaje się, że temu rozgrywanemu generalnie w dynamicznym tempie i w sumie ciekawemu przedstawieniu wyszłoby na dobre skrócenie go o kilka scen, niewiele wnoszących do całości, a wydłużające niepotrzebnie spektakl do blisko 150 minut.