Emilian Kamiński
(1952-2022)
aktor teatralny i filmowy, reżyser, dyrektor prywatnego Teatru Kamienica w Warszawie
Z Emilianem Kamińskim, dyrektorem naczelnym i artystycznym Teatru Kamienica, rozmawiają Jakub Moroz i Przemysław Skrzydelski.
Panie dyrektorze, to smutny widok: teatr zamknięty na głucho.
Ale zaraz, zaraz – żyjemy. Działa nasza Szkoła Rzemiosł Artystycznych KamArti, studio nagrań, odbywają się próby do nowej sztuki „Metoda na wnuczka”.
Często słyszymy, że teatry dbają o lokalność. Czasem to trochę na wyrost, dla Pana zaś wydaje się to istotne.
Lokalnych inicjatyw było u nas do tej pory bardzo dużo. Pierwszy spektakl, jaki się tu odbył, jeszcze przed oficjalnym otwarciem Kamienicy, na 62. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, to było spotkanie z powstańcami. Krzysztof Kolberger mówił wiersze, myśmy śpiewali piosenki. Jeden z powstańców powiedział wtedy: „Dobrze, że Stefan tu nie dotarł”, gdyż grupka zaproszonych dostała zły adres od pewnej pani, która pomagała spotkanie organizować. „Ale dlaczego dobrze?” – zapytałem. „Bo gdyby Stefan tu był i posłuchał tych wierszy, piosenek i napił się tego twojego wina, toby ci zszedł na zawał. On w tej piwnicy w powstaniu siedział. Miał tu punkt opatrunkowy”. Wzruszyłem się. Jak to się wszystko splata. Historię tego budynku przez cały czas mam z tyłu głowy.
Oddawałem też sale amatorom, którzy chcieli tu występować. Sami załatwiali sobie publiczność. Był wśród nich pan Andrzej Rodys, który miał osiem lat w czasie powstania, a potem, jako dorosły, pisał poematy o Warszawie. I od lat 1 sierpnia albo w rocznicę upadku zrywu pięknie recytuje poematy u nas, w Piwnicy Warsza. Ale robimy również akcje dla bezdomnych. Przed wybuchem pandemii spotykaliśmy się z nimi w teatrze przynajmniej dwa razy w roku: w Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Przy tej okazji współpracowała z nami Straż Miejska. Dużo ludzi i instytucji jest zaangażowanych w naszą działalność społeczną.
A można powiedzieć, że repertuar też jest kierowany do różnych widzów?
Mamy trzy spektakle dla młodzieży. Taki tryptyk misyjny: „My dzieci z dworca Zoo”, „Wszechmocni w sieci” i „Dopalacze”. Bardzo mocne przedstawienia, które – jak same tytuły wskazują – mówią o niezwykle ważnych rzeczach: narkotykach, dopalaczach i zagrożeniach w internecie. Z kolei dla dzieci zrobiliśmy np. spektakl „Kulek” o bezpieczeństwie w mieście. Była to współpraca z Tramwajami Warszawskimi. Tę realizację obejrzało kilkadziesiąt tysięcy dzieciaków.
Ale repertuar dla dorosłych także postrzegacie jako misję?
Tak.
Graliśmy sporo misyjnych spektakli. Tylko, niestety, najczęściej trzeba do nich dokładać. A nas na to nie stać, bo żyjemy z biletów.
Ale zrobiliśmy np. genialny „Pamiętnik z Powstania Warszawskiego”. Mieliśmy „Apel katyński”, „Wrońca” o stanie wojennym wg Jacka Dukaja, „Don Kichota z Kamienicy” o dzikiej reprywatyzacji w stolicy czy „Czarne serca” – piękną rzecz na stulecie Polonii Warszawa, którą udostępniliśmy ostatnio naszym widzom na platformie YouTube. A ostatnio, już podczas pandemii, przygotowaliśmy słuchowisko o wojnie polsko-bolszewickiej. Bo mamy w teatrze świetne studio nagrań. Grało kilkudziesięciu wspaniałych aktorów, m.in. Stanisława Celińska, Franciszek Pieczka, Olaf Lubaszenko.
Teatr trzeba utrzymać. Dużo tu w repertuarze komedii. Pojawiają się nawet twarze znane z telewizyjnego kabaretu.
Dobra komedia to wielka sztuka. Najwięksi dramaturdzy: Arystofanes, Szekspir czy Molier – pisali komedie. A poza tym jestem kawalarzem. Całe życie robię figle.
Ale Pan widzom nie pokazuje Szekspira czy Moliera, tylko sztuki dostosowane specjalnie do polskich realiów.
Tak, to są rzeczy polskie. Nawet gdy pierwowzór jest amerykański czy francuski, dostosowuję go do realiów polskich. Miesiącami pracuję nad egzemplarzem. Aktorzy klną na mnie, bo ciągle coś im zmieniam. Ale w rezultacie są zadowoleni, bo robimy spektakle pokazujące naszą rzeczywistość.
Niektórzy powiadają: dawanie widzom rzeczy przyjemnych, łatwych i bezpiecznych zawsze odbywa się kosztem sztuki.
Zwracam zatem uwagę na Moliera. Jakie on miał kłopoty, kiedy pokazywał wersalski dwór w krzywym zwierciadle. Uważam, że pokazywanie rzeczy w krzywym zwierciadle jest właściwe. Oczywiście najłatwiej byłoby napluć, ale mądrzej jest zaufać poczuciu humoru. Jednym z moich mistrzów jest Stanisław Bareja. O! W galerii za waszymi plecami jest cegła z jego nazwiskiem. Są tam również Jan Himilsbach, Zdzisław Maklakiewicz, Jeremi Przybora, Wojciech Młynarski...
To dobre duchy teatru?
Tak, to są duszki, które się teatrem opiekują. I wielu z nich ma poczucie humoru. Zresztą trafiałem w życiu na wspaniałych ludzi, którzy uczyli mnie takiego właśnie stosunku do rzeczywistości. Ot, choćby prof. Aleksander Bardini. Moim zdaniem w dzisiejszym teatrze za dużo jest ludzi smutnych. Wylewają potem te frustracje na scenę, zamiast zostawić je na kozetce u pana w czarnym golfie.
Może w ogóle panuje moda na ciemne tony?
Być może wśród psychoanalityków tak (śmiech).
Tylko pamiętajcie o jednym: teatr robimy dla widzów.
Powtórzę jeszcze raz historię, którą już kiedyś opowiadałem: moja córka była na spotkaniu z twórcami w ramach WST. Pewien reżyser został na nim zapytany o niezrozumiały sens sztuki i odpowiedział: „Co mnie obchodzą widzowie?! Nie robiłem przedstawienia dla nich. Spędziłem po prostu miło czas z aktorami”. Mądry facet! Częściowo. Tylko jest jeden mały problem: bo gdyby on miał teatr taki jak Kamienica, to sam by za to zapłacił. Ale on za te wczasy z aktorami dostał pieniądze od państwa, z podatków. To podstawowa rzecz: odpowiedzialność za pieniądze, które zostawiają u mnie widzowie. W Kamienicy, jeśli nie wykażę się odpowiedzialnością, nie będę miał z czego żyć. Nikt nie przyjdzie. Nie mogę się wynosić nad moich chlebodawców ani ich ignorować.
Co jeszcze działo się w teatrze przed pandemią?
Otworzyliśmy wspomnianą Szkołę Rzemiosł Artystycznych KamArti.
Dla kogo?
To szkoła policealna. Pod okiem praktyków uczymy zawodów niezbędnych w teatrze: oświetleniowców, dźwiękowców, charakteryzatorów, kostiumografów, realizatorów multimediów i scenografii. Nauka trwa dwa lata. Zrobiliśmy już dwa nabory. Inspiracją była dla mnie nowojorska La MaMa – jak o tym usłyszałem, od razu sobie pomyślałem, że to coś, co powinno powstać i u nas.
Taka tradycyjna i trochę zapomniana kultura terminowania u mistrzów?
W mojej opinii najlepsze szkoły były przy teatrach.
Dzisiejsze szkoły teatralne, będąc wyższymi studiami, w naszej rzeczywistości za dużo czasu poświęcają na teorię. Ona zabiera czas na przedmioty praktyczne. W rezultacie przychodzą do mnie aktorzy tuż po akademii z ogromnymi problemami technicznymi. Nie mają ustawionego głosu, nie mają dykcji. Nie potrafią też władać emocjami ani ciałem, a przecież w teatrze to podstawa.
Słyszeliśmy, że tuż przed pandemią Kamienica miała najlepszy sezon w swojej historii.
Najlepszy. Fantastyczny. Sześć premier, pełne widownie. I nagle połowa marca…Ciach.
Jak to znieśliście?
Panowie, budując w ogromnych trudach, a potem prowadząc własny teatr, przeżyłem tyle klęsk, że w pierwszej reakcji pomyślałem sobie: kolejne z szeregu potknięć.
Całkowite zamknięcie na trzy miesiące to chyba jednak nie jakieś tam kolejne potknięcie.
W każdym razie nie załamałem się. Wiedziałem, że będzie trzeba przeżyć za pieniądze, które zarobiliśmy wcześniej, i oczywiście wziąć kredyt, by się utrzymać. Mam tak wspaniały zespół pracowników, że nie mogłem im powiedzieć: do widzenia.
Czyli daliście sobie radę bez wsparcia tych wszystkich programów?
Jak wszyscy w naszej branży skorzystaliśmy z tarczy antykryzysowej. Teraz z kolei czekamy na pieniądze z Funduszu Wsparcia Kultury. Wzięliśmy kredyt, żeby się utrzymać. Teatr to kosztowna sprawa. W naszym przypadku to jakieś 300 tys. zł miesięcznie przy zamkniętym teatrze.
A jak granie przy zmniejszonej widowni działało na aktorów?
Ta sytuacja odbijała się nie tylko na aktorach, lecz i na publiczności. Reakcje były skromniejsze. Ale widzowie byli też spragnieni teatru. To się czuło. Mam zwyczaj witania się z widzami przed spektaklem. Ostatnio ułożyłem taką frazę, którą witałem gości: cóż to za wspaniałe zjawisko – teatr. Jak się zmienia. Zaczęło się 2,5 tys. lat temu: aktorzy w maskach, widownia szalała. Minęło i sytuacja się odwróciła: widzowie są w maskach, aktorzy zaś szaleją.
I ta sytuacja wpłynęła na repertuar?
Gdy mogliśmy jeszcze grać, wybieraliśmy przedstawienia, które są małoobsadowe, żeby pieniądze z biletów wystarczyły chociaż na pensje.
Teraz czekamy, aż będziemy mogli znowu zacząć grać. Nie wierzę w spektakle on-line.
Zgoda w tej sprawie. Zresztą chyba tak naprawdę rzadko który z twórców wierzy.
Bo i nie ma w co wierzyć. Podstawą teatru jest wymiana energii między widzem a aktorem. A co mamy zrobić przez szkło? Jest tak wielka konkurencja filmów, że nie mamy szans. Ale film nie ma z kolei szans z żywym teatrem. Właśnie dlatego, że nie ma w nim wymiany energii.
Czyli seriale nie ukradną teatrowi widzów?
W moim przekonaniu nie, teatr sobie poradzi. On jest elitarny. Tak jak muzyka. Nie każda muzyka jest dla mas. Tylko trzeba wymyślić, co po pandemii zaproponować widowni.
Pan już wymyślił?
Żyjemy w bardzo trudnych czasach. Wszyscy jesteśmy w jakiś sposób zdesperowani, widzę to dokładnie na co dzień. Teraz, w czasie pandemii, w naszych psychikach niewątpliwie zachodzą poważne zmiany, potrzebujemy więc nadziei. Trzeba o tym pamiętać. Gdybym żył w bogatej Holandii, robiłbym teksty dramatyczne, żeby przypomnieć, że istnieją bieda i tragedia. Ale w Polsce – a wydaje mi się, że należę do ludzi, którzy dobrze czują „bole tego płodu”, jak pisał Mickiewicz – muszę zaproponować coś, co zapali światło. Tak mówił mi zresztą zawsze mój majster Tadeusz Łomnicki: „Emilian, pamiętaj, zapalaj światło!”. Z kolei ks. Jerzy Popiełuszko mówił o służbie: „Emilian, służ ludziom”. Zapalanie światła to jest właśnie służba. Pamiętam, jak kiedyś po przedstawieniu, z „reklamacją” przyszła pewna para. Ważni ludzie – było widać od razu. I powiadają tak: „Proszę pana, ja jestem ordynatorem szpitala, mąż sędzią. I jesteśmy zmęczeni. Nic nam się nie chce. Dzieci kupiły nam bilety i wygoniły do teatru. A po pańskim spektaklu znowu żyć nam się zachciało”. Było to po przedstawieniu „ZUS, czyli Zalotny Uśmiech Słonia”. Czyli się udało. Powiedziałem sobie: więcej takich reklamacji.
Po pandemii teatr się zmieni? Jakie są Pana przewidywania?
Wiedzą panowie, co moim zdaniem powinno się zmienić? Odpowiedzialność. Poczynając od odpowiedzialności dyrekcji za wydawane pieniądze. Dziś często jej brakuje. Kiedyś, w trakcie prób do pewnego spektaklu, w którym grałem, w dużym teatrze państwowym, kostiumograf zaproponował zrobienie strojów z jeleniej skóry dla trzech postaci kobiecych. Krawcowe szyły je przez trzy tygodnie. Na przeglądzie kostiumów reżyser uznał jednak, że wyglądają za bogato. I trzy krynoliny, szyte na miarę z jeleniej skóry, poszły do magazynu. Za ich wartość w Kamienicy mógłbym wyprodukować całe przedstawienie. Zatem może powinno u nas być tak, jak w Niemczech?
To znaczy jak dokładnie?
Przy teatrach działają rady nadzorcze. Zasiadają w nich poważni ludzie: emerytowani aktorzy, reżyserzy, urzędnicy. Praca dyrektorów jest przez nich kontrolowana i rozliczana: z frekwencji, z poziomu artystycznego, z wydawania pieniędzy.
W Wielkiej Brytanii z kolei autonomiczne organizacje, eksperci, co roku przyznają publiczne granty m.in. na teatr. To ludzie wynajęci przez władzę, ale niezależni – są konkretne mechanizmy, aby to zapewnić przy wyborze tych osób do takich gremiów. Rzecz jasna to też kwestia kultury: tam wręcz każdy się pilnuje, żeby być jak najdalej od samego departamentu sztuki.
Podobnie jest we Francji. A u nas? Proszę mi pokazać np. choć jeden teatr, który pamięta o Warszawie i jej historii. A przecież to jest miasto niezwykle bogate w opowieści. Miało swoich pisarzy i kronikarzy. Każda kamienica może opowiedzieć historię nie gorszą od najciekawszych scenariuszy filmowych.
Zatem dlaczego w tutejszych teatrach ciągle mam się dowiadywać, co jakaś pani powiedziała w Ameryce albo co pomyślał jakiś pan w Irlandii? Co mnie to, na dobrą sprawę, obchodzi, kiedy żyję w tak bogatym w historie mieście?
W czasie Powstania stolica spłynęła krwią. I mówię to całkiem dosłownie. Obliczałem to kiedyś z kolegą: wyszło nam ponad półtora miliona litrów krwi. Tymczasem oprócz naszego „Pamiętnika” przez lata nie powstał w tym mieście żaden inny spektakl o Powstaniu Warszawskim.
Co roku powstaje przedstawienie w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Mówię ściśle o teatrach dotowanych przez miasto. Przecież one biorą pieniądze z Warszawy. Pytam: co warszawskie teatry robią dla warszawiaków, dla ich historii, ich korzeni? Trudno, jestem patriotą, nie będę się tego wstydził.
Tego słowa albo się z rozwagą nie używa, albo się go nadużywa.
Tylko proszę mnie nie wiązać z żadną partią! Jestem patriotą tego miejsca, tego miasta i tego kraju. A moim programem politycznym jest mój repertuar i program Kamienicy. Kiedyś zadzwoniła do mnie pani z pobliskiej szkoły dla dzieci niepełnosprawnych. I zapytała, czy mogę jej wynająć salę na festiwal teatralny dla dzieci z zespołem Downa, z całego Mazowsza. Poprosiła, żebym nie brał za to za wiele pieniędzy. Bo jestem jej ostatnią deską ratunku. Dzwoniła wcześniej do różnych pobliskich instytucji: domów kultury, teatrów, kin. Wszędzie chcieli inkasować duże kwoty, na które nie było jej stać. Odpowiedziałem, że udostępnimy miejsce za darmo. Po jakimś czasie przyjechało czternaście zespołów dziecięcych. Przez cały dzień robiły spektakle, śmiały się, cieszyły. Od dziesięciu lat to wydarzenie odbywa się u nas regularnie. Dlaczego instytucje kultury, sponsorowane przez miasto, żądały za to pieniędzy? Nie mieści mi się to w głowie.
Myśli Pan, że ten pandemiczny czas da wszystkim coś do myślenia?
Dopóki nie będzie odpowiedzialności za pieniądze i repertuar, na pewno nic się nie zmieni.
A podobno nie chce pan zasmucać...
Nie chcę, dlatego gdy to tylko będzie możliwe, zapraszam do Kamienicy. Tych smutnych też.