„Piękna Zośka” Justyny Bilik i Marcina Wierzchowskiego w reż. Marcina Wierzchowskiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.
Zabawne, że żeby obejrzeć spektakl o sprawie lokalnej, dla mnie jako mieszkańca Nowej Huty, trzeba się wybrać aż do Gdańska. Temat zabójstwa Zofii Frontczak jest dobrze znany mieszkańcom terenów, gdzie niegdyś znajdowała się wieś Dłubnia. Choć nie osiągnął on może takiego rozgłosu jak Lwowska sprawa zabójstwa Lusi Zaręby, nadal temat Pięknej Zośki czasami wypływa i elektryzuje niczym kryminalne seriale oparte na faktach, podszyte ludzką tragedią. Nadal mimo upływu lat wciąż stawia wiele znaków zapytania, a także przeraża w kontekście sąsiedzkiej zbrodni, na którą poniekąd dano milczące przyzwolenie.
Marcin Wierzchowski, do spółki z Justyną Bilik (odpowiedzialną za dramaturgię), budują kompletną opowieść o losach Zofii – od momentu poznania przyszłego męża aż do samego momentu jej śmierci. Jednak stawiają widza naprzeciw faktu dokonanego. Spektakl otwiera scena, w której śledczy w gospodarstwie Paluchów dokonują oględzin, aby podsumować i dokończyć zbieranie dowodów zbrodni, po tym jak rzeka Dłubnia wyrzuciła na brzeg szczątki ludzkie, które zostały zidentyfikowane jako należące do zaginionej kobiety. Jest to zabieg niemalże jak u Hitchcocka – najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie będzie narastać. W tym momencie następuje przeobrażenie scenografii – obrońca (w tej roli Grzegorz Otrębski) opiera się o ścianę chaty, a ta powoli odsuwająca się w głąb sceny, tworzy sporą przestrzeń, w której będzie się działa cała opowieść która doprowadzi nas do tej początkowej sceny. W tej pustej izbie zaczynają pojawiać się w półmroku kolejne postacie, niczym zjawy, zaludniając ten martwy dom. Obserwujemy, jak Zofia, pełna entuzjazmu i nadziei na lepsze jutro, zgadza się na ślub z szewcem Maciejem Paluchem, który obiecuje jej wyprowadzkę do Krakowa z wsi. Jak sama mówi, “dusi się w Dłubni” i nie da rady żyć tak, jak jej matka i przodkinie, pracując w polu w tej wiejskiej rzeczywistości. Dodatkowym argumentem jest to, że Zośka pozuje do portretów malarzy mieszkających w mieście, co stanowiło jeden z filarów jej zarobków (kobieta pozowała m.in. do obrazów Kossaka, Wodzinowskiego i Stachiewicza, a tego ostatniego będziemy mogli zobaczyć na teatralnej scenie w wykonaniu Marka Tyndy). Przechodzimy płynnie od oświadczyn do ślubu młodych i ich codziennego życia na gospodarstwie, gdzie z pozoru zupełnie zwyczajny Maciej Paluch, przejawia coraz więcej niepokojących zachowań. Okazuje się być przemocowcem, który nie cofnie się przed niczym, aby zawłaszczyć całą Zofię dla siebie. Coraz to zachłanniej zabiera jej kolejne skrawki niezależności, a każde nieposłuszeństwo karze wyzwiskami i mocniejszymi razami – czy to ręką, czy pasem. Cała eskalacja okrucieństwa nie dzieje się jednak od razu; nie jest to eksplozja, lecz proces, przypominający gotowanie żaby w garnku. Kiedy płaz uświadamia sobie, że coś jest nie tak, jest już zwyczajnie za późno żeby uciec. Momentem pełnego rozłamu jest śmierć pierwszego dziecka Paluchów. Sprawa nie jest do końca doprecyzowana – czy była to wina Zofii, czy zwykły przypadek, jednak mąż obarcza ją pełną winą i w tym momencie zakazuje jej wyjazdów do Krakowa, do malarzy, a także opuszczania gospodarstwa i zupełnie uzależnia ją finansowo od siebie. Narastająca fala przemocy fizycznej i psychicznej oraz zupełne milczenie sąsiadów i rodziny łamią młodą kobietę, która w rozpaczliwym akcie ucieka do swojej krewnej i wnosi o rozwód. Sąd ustala, że należą jej się alimenty, skoro uciekła z dziećmi, a mąż pozostał w jej rodzinnym gospodarstwie. Paluch jednak nie płaci zasądzonych pieniędzy, więc Zośka udaje się do niego, by uzyskać to, co należy się jej i dzieciom. To jest ostatni raz, kiedy ktokolwiek widzi ją żywą.
Poza głównym wątkiem skupiającym się na dramacie Paluchów, możemy też obserwować zmagania Anieli i Kaspra (siostra i szwagier Zofii) z problemem niemożności posiadania dziecka, a także rosnące pożądanie księdza Antoniego, ukierunkowane do Anieli. Fenomenalny wątek, a scena, w której ksiądz pozwala wypowiedzieć swoje pragnienia w jej stronę, została wygrana przez Katarzynę Dałek i Grzegorza Otrębskiego tak pięknie, że realnie zakręciła mi się w oku łza. Ogromne aktorstwo – przenieść na scenę to niezaspokojone napięcie, pełne świadomości, że nigdy nie będzie się mogło spełnić, budując tylko coraz większą ścianę tęsknoty i frustracji, gdzie jedyną szansą na to żeby było lepiej jest zapomnienie i ucieczka, bo nic innego już nie pozostało.
Niemniej główne laury za aktorską robotę na scenie wędrują do Karoliny Kowalskiej i Piotra Biedronia, grających Zośkę i Macieja. Dynamika między nimi i rosnące napięcie jest wręcz paraliżujące. Nie mam pojęcia, jak to osiągnęli, ale błagam, nie przestawajcie. To w jakim obezwładnieniu mnie pozostawili swoimi rolami jest niemalże niszczące - czułem się jak ścierka do podłogi. Wrzask, przeplatający się z zimną, tłumioną wściekłością i niechęcią, czy też dominacją i posłusznym poddawaniem się, jest zabójczy. Muszą to być bardzo ciężkie role, niemalże szkodliwe dla aktorów, więc proszę o siebie dbać, ale nie przestawać. Tytaniczna robota, wciskająca w siedzenia niczym przyspieszenie rakietowe w furmance.
Jestem pod ogromnym wrażeniem, jak doskonale napisany jest ten spektakl, mimo że trwa prawie 4 godziny trzyma widza na skraju teatralnego krzesła przez cały czas. Wydaje mi się, że ze sceny nie pada ani jedno zbędne słowo. Ogromny ukłon z mojej strony w kierunku Wierzchowskiego i Bilik za tak dobrze napisany tekst, podążający z grubsza za faktami, ale też pozwalający spojrzeć na kontekst spektaklu z szerszej perspektywy. Jeśli będzie się dryfować jedynie po powierzchni, można otrzymać trzymające w napięciu przedstawienie o kobiecie zabitej przez zazdrosnego i przemocowego męża, które dostarczy oczekiwanych emocji dla fanatyków true-crime. Jednak jeśli skupimy się ciutkę mocniej nad ciągiem wydarzeń, podbudowanych przez fenomenalną choreografię Anety Jankowskiej (mrożący chocholi taniec kobiet otwierający przedstawienie – wyglądający jakby walczyły z niewidzialnym oprawcą, targające się za włosy, przewracane, rzucane po ścianach, po podłodze, wijące się z bólu), możemy dotrzeć do rdzenia tego, o co “Piękna Zośka” Wierzchowskiego naprawdę pyta.
Czemu istnieje milczące przyzwolenie na ciągłą przemoc? Czemu nikt nie zgłosił na policję, że Maciej znęca się nad żoną, skoro wszyscy o tym wiedzieli? Czemu ta przemoc się rodzi, i dlaczego ludzie są tak bezwzględni? Tutaj podbudową do tego jest wciąż wspomniana przez Palucha wojna, na której był, gdzie musiał oglądać, jak jego koledzy giną i jak musiał leżeć z trupami przez długie tygodnie w okopach. Takie wydarzenia bez wątpienia musiały odbić się na jego psychice. Jednak Wierzchowski przytomnie nie stawia wojennej traumy jako usprawiedliwienia tego, co zrobił Zofii, jedynie dokłada do kołowrotu wydarzeń kolejny kamyczek, pytając o sens i cel całego zła, które sobie wyrządzamy. Dodatkowo można popatrzeć na tę opowieść jako historię dziedziczenia traumy, gdzie każdy zatruwa każdego, rozprzestrzeniając coraz więcej bólu. We wsi Dłubni nie mamy żadnej w pełni czystej postaci. Każdy tak realnie może być postawiony jako współwinny zaniechania, które doprowadziło do zbrodni. Milcząca zgoda przecież jest też oliwą do ognia i dodaje poczucia bezkarności. Poziom bezsilności widza na to, co ogląda na scenie, potęguje fakt, że widzimy w teorii wszystko, co powinno być zakryte ścianami domu. Przez to czujemy się jak podglądacze, i jest to bardzo niewygodne, zupełnie jak przy “Cząstkach Kobiety” Mundruczó z TR Warszawa, gdzie podglądaliśmy nieudany poród kobiety niemalże przez okno jej domu. Podobnie jak tam, przy “Pięknej Zośce”, w człowieku walczą dwa wilki – czy dalej podglądać i być w wygodnym ukryciu, czy krzyknąć i coś zrobić, ale jednocześnie wystawić się na widok i zostać wciągniętym w dramatyczny wir wydarzeń.
Wierzchowski stworzył spektakl mocno osadzony w swojej historii, bardzo klasyczny inscenizacyjnie i momentami dosłowny, ale z wyczuciem, podbijający przemoc do granic wytrzymałości, jednak nie przekraczający granicy i nie popadający w zbytni patos. Historia jest opowiadana z ogromnym szacunkiem, ale nie szczędzi niewygodnych momentów, jednak otwarcie nie osądza i pozwala widzowi przeanalizować w sercu i zdecydować, kto tak naprawdę jest winny i czy ta wina płynie jedynie z człowieka, czy też raczej ma swoje źródło poza konkretną osobą i ma charakter bardziej globalny. Doskonała robota – “Piękna Zośka” nie bierze jeńców i trzyma za twarz przez cały przebieg, wsypując w oczy niemalże pokruszony lód, bo tak człowiekowi potem jest w środku zimno. Kolejny artystyczny triumf Wierzchowskiego – czekam na następne realizacje sceniczne, bo ten twórca już może się tylko coraz bardziej rozpędzać. A „Piękna Zośka” z czasem w człowieku pęcznieje mocniej i mocniej i zaczyna uwierać coraz bardziej nieprzyjemnie jak przyciasny but.