W finale spektaklu Weroniki Szczawińskiej jedna z dziewczyn (Monika Szufladowicz), które opowiadają nam historię Jeana-Claude’a Arnaulta (tak, on naprawdę miał nazwisko i imię), ukrywającego się w spektaklu pod znanym ze szwedzkich mediów pseudonimem kulturprofilen,postanawia jeszcze raz dać głos jednej z jego osiemnastu ofiar, kobiecie o imieniu Lidia. W 2018 roku sprawą tej afery w nieskazitelnym dotąd gronie szwedzkich akademików przyznających Literacką Nagrodę Nobla żyła cała Europa. Aktorka kładzie się więc na parkiecie Liceum Ogólnokształcącego im. Mieszka I i zaczyna oddawać przestrzeń swojej bohaterce na poziomie oddechu, jakby – w kontraście do wcześniejszych, opartych na słowie, nieudanych prób oddania jej głosu – spróbować czegoś innego: złączyć się z nią w najprostszym ludzkim doświadczeniu. Nie jest to jednak zwykły oddech, lecz początek procesu wejścia „w skórę” ofiary, utożsamienia się z nią na wszystkich poziomach, od samych podstaw – od ciała po duszę. Aktorka zaczyna od oddechu, przechodząc do kolejnych, konkretnych reakcji organizmu, zwieńczonych krzykiem. Do tego procesu po chwili dołączają się jej koleżanki, siadając w kole i aktywnie uczestnicząc we wspólnym, teraz już zbiorowym doświadczeniu. Ten końcowy obraz spektaklu przedstawia coś, co nazwałbym rytuałem przemiany. W jego centrum mamy ofiarę, jej zbrukane ciało oraz jej krzywdę, wykrzyczaną przez nią i zjednoczone z nią emocjonalnie głosy otaczających ją kobiet. Drugie koło tej hipnotyzującej figury stanowimy my, świadkowie afery w szwedzkiej Akademii (oraz wielu podobnych) – i jednocześnie widzowie spektaklu Szczawińskiej.
Gdy tak siedziałem w tym zaklętym kręgu i słuchałem niezwykłej pieśni kobiecego gniewu, przyszło mi na myśl zakończenie Bachantek Eurypidesa. Król Teb, Penteusz, ginie rozszarpany przez własną matkę i siostry, gdyż – namówiony przez zelżonego wcześniej w jego państwie Dionizosa – przebiera się w kobiece szaty, chcąc zgłębić rytuał kobiet, przemienionych na czas obrzędu w święte menady. W świecie me too i kontekście spektaklu najciekawsze byłoby wiedzieć, co czuje król współczesnych „Teb” – mężczyzna rozpieszczony do tej pory wszechpanującym patriarchatem i przekonaniem o swojej władzy. Bagatelizujący prawa kobiet, ich traumy i krzywdy. Czy rozumie, że bagatelizowanie „świętego tańca rozwścieczonych menad” (piszę to całkiem poważnie) może się dla niego źle skończyć? Jaki ma stosunek do owego bachicznego szału: podgląda go z niezdrową ciekawością, stroi się może w ich piórka (włożenie sukienki), żeby uciec od odpowiedzialności, a może po prostu chce ukrócić skandaliczne „babskie rytuały”, godzące w porządek państwa i reprezentowanej przez niego władzy. Co by to nie było, musi pamiętać, jaki los spotkał jego mityczne wcielenie. Bo czas świętego bachicznego szału, będącego w istocie dionizyjskim momentem wybuchu emocji, nie jest czasem dyskusji, debat, prezentowania rozumowych stanowisk, Jest czasem krzyku, gniewu i odwetu, pełnej ekspresji tego, co się w duszach ludzkich zagotowało. Biorąc zaś pod uwagę sytuację kobiet w naszym świecie, naprawdę jest co z siebie wyrzucać. Nie wiem, jak inni mężczyźni, ale ja – choć zawsze wspierałem kobiety i mam z nimi – tak mi się wydaje – całkiem dobre relacje, zamierzam schować się na razie w mysiej dziurze i czekać, aż czas ich bachicznego świętego szału przeminie, gdy odreagują wreszcie setki las koszmaru, który im zafundowaliśmy, gdy wezmą odwet, chociażby tylko w przestrzeni opowieści, do której należy teatr. Wtedy przyjdzie być może czas na rzeczową dyskusję i argumenty, na negocjacje i dywagacje. Na razie trwa bachiczny szał, do którego sami doprowadziliśmy. Pamiętajmy o tym.