"Wiśniowy sad" Antoniego Czechowa w reż. Krystyny Jandy w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Andrzej Dąbrówka w portalu Teatrologia.pl.
Fabułę tej „komedii w 4 aktach” żartobliwie streścił Jean-Louis Barrault w taki sposób: „Akt pierwszy: Wiśniowy sad chyba trzeba będzie sprzedać. Akt drugi: Wiśniowy sad będzie sprzedany. Akt trzeci: Wiśniowy sad właśnie licytują. Akt czwarty: Wiśniowy sad został sprzedany. Reszta: Samo życie.” Od ponad stu lat emocjonujemy się tą komedią deweloperską, w której ogromny sad wiśniowy „wymieniany nawet w encyklopedii” popada w zadłużenie i idzie na licytację, gdyż majątek był nieudolnie zarządzany przez właścicieli – starsze rodzeństwo: Leonida Gajewa (Jerzy Schejbal). i Lubow Raniewską (Grażyna Barszczewska).
Kobieta owdowiała i wkrótce potem straciła młodszego synka. Rozbita tą tragedią ucieka do Francji, najpierw do zakupionej willi, a zrujnowana przenosi się do Paryża, i po 5 latach zostaje tam oszukana i ograbiona przez kochanka, przeżywa próbę samobójczą, i rodzina z Rosji wysyła po nią córkę Anię, aby ją sprowadziła do domu. Akcja sztuki zaczyna się w momencie przyjazdu Raniewskiej ze stacji kolejowej do domu. Gospodynią w domu była przez czas jej nieobecności starsza przybrana córka Waria.
Każde pokolenie widzów teatralnych od czasów premiery w Moskiewskim Teatrze Artystycznym (MChT, 17 stycznia 1904, dzień 44 urodzin Czechowa) miało inne powody, aby ten dramat z zainteresowaniem oglądać. W czasach Czechowa w pełnym rozkwicie była na Zachodzie idea miast-ogrodów, a ruch tworzenia ogródków działkowych i budowy domków letniskowych ożywiał mieszczańską mentalność, zmęczoną coraz większymi trudami życia w zatłoczonych i zadymionych miastach. Czechow – syn mieszczanina – mógł traktować sprawę parcelacji majątków ziemskich z przeznaczeniem na domki letniskowe jako rzeczywiste rozwiązanie w sytuacji niegospodarności właścicieli. Być może dlatego zamierzył rzecz w warstwie fabularnej jako komedię, ośmieszającą pretensje nieudolnych posiadaczy ziemskich, i postawił za wzór zdolnego kupca, którego ojciec jeszcze był służącym w tym majątku.
Dziś ludzie przytłoczeni uciążliwością kwarantanny w miejskich mieszkaniach znowu się rzucili do kupowania działek i budowania domków za miastem, więc ta inscenizacja ma szansę poruszyć nową strunę, zresztą sentyment do ogrodów towarzyszy nam od dawna.
Jesteśmy świadkami ciągłej popularności tej sztuki Czechowa. Nie ma prawie roku, aby w samych Niemczech nie doczekała się nowej inscenizacji. Czy to jest tylko mieszczańska nostalgia za ziemiańskim szczęściem na łonie przyrody?
Benefis Czechowa urządzony po trzecim akcie w dniu premiery był jego pożegnaniem. Zaawansowana gruźlica sprawiała, że na scenie nie mógł opanować kaszlu, i jak wspominał Stanisławski – był cieniem człowieka, a czuć go było cmentarzem. Zmarł pół roku później.
Fabuła i temat
Obydwie osnowy fabularne: gospodarcza i rodzinna są wykładnikami ogólniejszego tematu o wymiarze historycznym: zmiany w strukturze społecznej Rosji po zniesieniu poddaństwa chłopów, stopniowy upadek szlachty i emancypacja mieszczaństwa. Pod tym względem sztuka przypomina polską Lalkę Bolesława Prusa – tam również nieudany mariaż kupca ze szlachcianką ma historyczną symbolikę. Czechow zarzekał się, że nie interesują go wielkie tematy historyczne, jednak miał ich dobre wyczucie i potrafił, dobierając szczegółowe motywy, skomponować z nich wypowiedź ilustrującą wielkie sprawy w ich codziennych egzemplifikacjach. Para właścicieli symbolizuje stary porządek. Dwie młodsze pary: Łopachin z Warią i Trofimow z Anią mogą albo po nowemu pokierować tym majątkiem, albo stać się nauczycielami nowego społeczeństwa.
Poddaństwo chłopów, choć zniesione 40 lat wcześniej, odbija się w sztuce pewnym echem w postaci starego lokaja Firsa, który w owym czasie nie skorzystał z „uwolnienia” i pozostał na służbie we dworze. Nadal sobie chwali ten stan i nie rozumie sensu tamtej zmiany. Świadomość epokowej doniosłości tamtych zdarzeń wyraża w skojarzeniu z zaskakującym głośnym dźwiękiem, który nagle się rozlega: Przed „uwolnieniem” też pohukiwały sowy, a samowar bez przerwy bulgotał. Ta stara epoka umiera razem z Firsem, zapomnianym w domu przez wyjeżdżających gospodarzy. Przed innymi otwiera się jakaś przyszłość.
Nieudolność i niespełnienie
Już w pierwszych minutach zaczynają się wątki, które biegną do spełnienia, i takie, które pozostają w niespełnieniu. Zacznijmy od tych drugich, do których należy niedoszłe małżeństwo przybranej córki pani Raniewskiej – Warii (Dorota Landowska) i kupca Łopachina (Szymon Kuśmider). Wszyscy wiedzą, że ci dwoje „mają się ku sobie”, Trofimow (Krystian Modzelewski) kpiąco zwraca się do Warii „Madame Łopachina”, ale ten w żaden sposób się nie może zdobyć na oświadczyny. W realizacji przybiera to formy komediowe, to swatanie przez matkę, z zamykaniem niedoszłej pary w pokoju, te konwenanse (Waria do matki: „przecież ja jemu się nie oświadczę!”), te ukradkowe czy przypadkowe spotkania i uniki, zastępcze rozmowy, niemożność przejścia do rzeczy, choć obu stronom chodzi o to samo – to chwilami przypomina nastrój jednoaktówki Oświadczyny. Ale całość – jak wszystko w Wiśniowym sadzie, co autor zamierzył jako efekt komediowy – zmienia się w beznadziejne rozpaczliwe fiasko. Nawet postać Szarloty (Joanna Trzepiecińska), guwernantki bawiącej cały czas towarzystwo żonglerskimi sztuczkami, jest podszyta rozpaczą. Trudno się więc dziwić, że od prapremierowej reżyserii Stanisławskiego przeważa w interpretacji sztuki konwencja melodramatyczna.
Ze szczęścia w nieszczęście
Nazwana w podtytule „komedią w czterech aktach” sztuka całkiem odwrotnie realizuje klasyczny przebieg akcji „od szczęścia do nieszczęścia”. Ma ten przebieg dwa odniesienia: do całego życia głównych bohaterów: Raniewskiej i jej starszego brata Leonida, oraz do akcji przedstawionej na scenie. Rozpamiętywane przez szereg postaci w pierwszym akcie epizody szczęśliwego dzieciństwa zderzają się z kolejnymi etapami upadku, kończącego się koniecznością opuszczenia domu i rozbicia rodziny. Z kolei akcja sceniczna rozpoczęta wesołym powrotem do domu przetacza się meandrami nieporozumień, unikania decyzji, chybionych wyborów do nieuchronnej utraty majątku, i skazania na zagładę starego sadu i domu ze stuletnim regałem na książki. Zapewne jest to świadoma gra autora, lubiącego understatement, i wysyłającego do nas w pierwszych minutach ostrzegawczy sygnał, kiedy spodek od filiżanki, potrącony podczas przelotnej obłapki dwojga służących, spada na podłogę i pęka – oczywiście „na szczęście”.
Tych ostrzeżeń w kompozycji postaci jest rzecz jasna więcej: niezdolność głównych bohaterów do rozwiązania praktycznego problemu jest już ostro zarysowana w pierwszym akcie. Brat Raniewskiej, Gajew „klnie się na honor, na co chcesz, że majątek nie będzie sprzedany”. Sama Raniewska na propozycję parcelacji sadu na działki letniskowe mówi Łopuchinowi: „Pan oszalał!”
Piłka
Być może ten nieuchronny bieg losu obrazuje nieduża kolorowa piłka, przetaczająca się samoistnie i bezszelestnie przez scenę od lewej do prawej, niezauważana przez nikogo. A może jest to przypomnienie siedmioletniego syna Raniewskiej, Griszy, który przed pięcioma laty utopił się w pobliskiej rzece? Dziecięca piłka opuszczona przez swoje dziecko wyraża najkrótszą możliwą tragedię: bawiącego się dziecka, które ginie w czasie zabawy. Piłka, którą się nie bawi dziecko, nie jest widokiem radosnym, ale niesamowitym.
Wbudowanym w tekst (akt II) złowieszczym znakiem jest rozlegający się nagle w ciszy wieczornej nieokreślony głośny dźwięk „jak pękniętej struny”. Nikt nie wie, skąd się wziął, rzucanych przypuszczeń towarzystwo nie bada, tylko stary Firs (Krzysztof Kumor) przypomina sobie dziwne odgłosy zapowiadające katastrofę, którą dla niego było zniesienie pańszczyzny.
Poza intrygującą piłką nie ma w spektaklu eksperymentów inscenizacyjnych, udziwniających czy prowokujących odczytaniami wbrew autorowi. Jest to porządne tradycyjne przedstawienie, które śmiało można polecić w celach studyjnych licealistom czy dorosłym, bojącym się dziś chodzić do teatru, gdyż obraża on ich inteligencję zacietrzewionym ideologicznym prozelityzmem.
Łopachin – Trofimow
W postaci kupca Łopachina skupiają się dwie historyczne perspektywy: przeszłość i przyszłość. W konfrontacji z parą właścicieli ziemskich obstających przy starym porządku Łopachin wytycza drogę możliwego ratunku przed upadłością. Tę perspektywę odmalowuje wątek rozwijany od zapowiedzi do spełnienia – grożąca i dokonana sprzedaż wiśniowego sadu. Ta groźba wisi od pierwszych minut jak przysłowiowa strzelba na ścianie z pierwszego aktu.
Jednak perspektywy przyszłości nie wyczerpuje wizja komercjalizacji starych majątków ziemskich, którą proponował i podjął sam Łopachin, kupując w końcu na licytacji masę upadłościową. Inną wizję przyszłości roztacza Trofimow, do którego przyłącza się Ania (Dorota Bzdyla). Filozofujący „wieczny student” zgryźliwie oskarżany, że zbliża się do pięćdziesiątki (nie ma trzydziestu lat), jest typem działacza społecznego, który wierzy w to, że „ludzkość idzie z postępem”.
Łopachin nie ma takich ambicji: polega na sobie („wstaję o piątej rano i do wieczora pracuję”) i wie, że ludzie są jacy są, a „wystarczy zacząć coś robić, żeby się przekonać, jak mało jest ludzi uczciwych, porządnych”. Nie zamierza ich naprawiać, tylko się zdumiewa, że mając wokół siebie na świecie tyle cudów przyrody, nieskończony horyzont, ludzie pozostają tacy mali. Po zakupieniu majątku jako dumny nowy obszarnik wykonuje efektowny taniec zwycięstwa z kilkoma prysiudami (brawo pan Szymon Kuśmider!), ale nie zapomina o celu: po wyrąbaniu sadu „nabudujemy dacz, a nasze wnuki i prawnuki zaznają tu nowego życia”.
Raniewska
Obaj antagoniści uciekający od przeszłości mają wspólną przeciwniczkę – dojrzałą i doświadczoną przez los kobietę, która nie może zerwać z przeszłością, gdyż nie czeka już jej żadna przyszłość. Akt trzeci, podczas którego wszyscy czekają na wyniki licytacji majątku, zabijając czas nerwowymi tańcami, przynosi kluczową scenę samoobrony Raniewskiej. Atakuje ona głównie Trofimowa. Jest to wielka popisowa rola, brawurowo zagrana przez Grażynę Barszczewską, którą nagrodzono natychmiastową w pełni zasłużoną owacją.
Oprawa
Ogólnie realizacja potencjału sztuki jest wzorowa. Gustowne kostiumy, w przypadku głównej bohaterki są wręcz efektowne. Oszczędne umeblowanie, dużo wolnej przestrzeni na scenie pozwala wyeksponować ruch aktorów, który jest urozmaicony i adekwatny do typu roli.
W paru miejscach inscenizacja pozostawia pewien niedosyt. Ścieżka muzyczna w postaci fraz jak z chorałów ortodoksyjnych jest dobrym pomysłem, ale mogłaby być bardziej dobitna i zróżnicowana. Dobrą wskazówką byłby autorski sygnał w didaskaliach aktu drugiego – odgłos „jak pękającej struny”. Chętnie bym ją usłyszał w optymalnej realizacji, nie zadowala mnie obecna perkusyjna imitacja nieokreślonego łupnięcia. Powinna być czymś „jak z nieba”, jak ta znikąd wtaczająca się dziecięca piłka. Podobnie słabe wrażenie robi udawany na bębnie odgłos rąbania drzew – siekiery nie robią bum-bum, bo to nie są tam-tamy! – tu naprawdę nie zaszkodziłoby trochę naturalizmu, nie jest on bynajmniej obcy Czechowowi.
Scenografia wnętrz jest bez zarzutu: imponujące wysokie piony skrzydeł drzwi – przeszklonych i dopuszczających widok pomieszczeń w głębi. Ponieważ scenografia pozostaje stała przez wszystkie akty, jest to jednak trochę nużące. Zwłaszcza szkoda plenerowej lokacji drugiego aktu, który rozgrywał się między dworem, rzędem topoli a wiśniowym sadem, i otwierał daleką perspektywę na horyzont z miastem, „które widać tylko przy dobrej pogodzie”. Bądź co bądź tytułowy bohater sztuki zasługiwałby na pokazanie go w pełnej okazałości.