„Jesus Christ Superstar” Andrew Lloyda Webbera i Tima Rice’a w reż. Agnieszki Płoszajskiej w Teatrze Muzycznym w Toruniu. Pisze Marek Zajdler na stronie NaszTeatr.
Był czas, że wystawienie „Jesus Christ Superstar” gromadziło pod teatrami tłumy protestujących przeciw obrazoburczej ponoć treści musicalu. Ale to już dawno zapomniana przeszłość. Od premiery albumu minęło przeszło 55 lat, rok mniej od pierwszego przedstawienia na Broadwayu, a muzyczny spektakl Andrew Lloyd Webbera wszedł do kanonu pop-, czy raczej rockkultury. Niemniej jednak reżyser Agnieszka Płoszajska i dyrektor Teatru Muzycznego w Toruniu Anna Wołek zrobiły wszystko, co w ich mocy, by jacyś Wojownicy Maryi wpadli z wizytą. Sali na wystawienie musicalu, z racji skromnych możliwości sceny przy Żeglarskiej, szukano w całym województwie. Stanęło jednak na Toruniu, kolebce znanego skądinąd radia, w samym sercu gniazda szerszeni. W dodatku wybrano legendarny studencki klub „Od Nowa”, słynny niegdyś ośrodek punkrocka i miejsce pierwszego koncertu Republiki (choć było to jeszcze w starej siedzibie w Dworze Artusa). Żeby dolać jeszcze oliwy do ognia do roli Chrystusa zaangażowano Szatana, co prawda Rafała Szatana, ale fakt jest faktem. I nic. Żadnych pochodni, żadnych krzyży, żadnego różańca. Zostało tylko święto muzyki, które ściągnęło rzesze musicalowych fanów do grodu Kopernika.
Agnieszka Płoszajska jest pierwszą kobietą, która podjęła się w Polsce realizacji „Jesus Christ Superstar” i postanowiła zaskoczyć zupełnie innym spojrzeniem i współczesną artystyczną wizją. W przestrzeni klubu powstała rusztowaniowa scenografia Wojciecha Stefaniaka złożona z podestów, ramp i schodów z trzema oddzielnymi wejściami – jedyna przestrzeń niedostępna dla widzów. Tu mamy pierwszy dylemat – czy skierować się blisko „sceny” i mieć aktorów na wyciągnięcie ręki, ale okupić to dwugodzinnym staniem, czy raczej skorzystać ze skromnej liczby miejsc siedzących, mieć pogląd na całość spektaklu z bardziej tradycyjnej odległości, ale poniechać jego immersyjnej natury. Aktorzy bowiem schodzić będą w ludzki tłum, mieszać się z nim, zachęcać do współuczestniczenia w przedstawieniu, by poczuć siłę wspólnoty. I tej rzucającej na Jezusa kwiaty w utworze „Hosanna” i tej skandującej, by go ukrzyżować w „Piłat i Chrystus”. Dla mnie wybór podyktowany byłby przede wszystkim akustyką, ale nie tym razem, bowiem musical wystawiono w formule „silent disco”. I o ile nie do końca rozumiem ideę milczącego tłumu podrygującego nieskoordynowanie w różnych rytmach, tak w tym przypadku wszyscy widzowie słuchają przynajmniej tego samego i scalają się w jedność z imprezowym klimatem. Muzykę i wokale dopracowano do perfekcji, dzięki czemu poczuć można prawdziwą moc kompozycji i talentu wykonawców. Zasługa w tym dźwiękowców i muzyków Bartosza Staszkiewicza. Nic nie ucieka, nie ginie żaden ton, słowa płyną synapsami prosto do mózgu, a nam pozostaje jedynie podziwiać rozgrywające się wokół widowisko. Oczywiście zdjąłem eksperymentalnie słuchawki chcąc usłyszeć oryginalne brzmienie, ale te ustawione zostało stricte pod zastosowaną technologię – na żywo słychać było właściwie jedynie perkusję, a wokale rozbijały się w przestrzeni. Szybko więc założyłem je z powrotem. I zanim do bohaterów toruńskiej inscenizacji przejdę, jedna uwaga: warto przed każdym spektaklem zrobić 30-sekundową pogadankę o technikaliach „silent-discowych nauszników”, bo część osób widziała je pierwszy raz w życiu i nie wiedziała nawet, że można regulować głośność.
W klubie, jak to w klubie. Apostołowie i tłum w strojach Wandy Kowalskiej trochę jakby z imprezy w Berlinie – czarne lub siatkowe koszule czy kamizelki, pieszczochy, obroże, łańcuchy, wszechobecne tatuaże, trochę techno, nieco punka, ciut gotyku. Bielą olśniewają jedynie żydowscy arcykapłani dillujący działkami i rozpylający nad tłumem równie biały proszek. Jezus w tej kompanii jawi się nadzwyczaj normalnie – zwykły gość w podartych dżinsach, bluzie i wełnianej czapce. Tak zresztą odczytałem ten zamysł, jako przedstawienie ludzkiej historii, która mogłaby się wydarzyć tu i teraz, o niepozornym człowieku wyniesionym na ołtarze, mającym swoje słabości, chwile zwątpienia, ale i jasne cele. Bez zbędnej ideologii, ale i bez odcinania się od religijnego kontekstu, od którego w „Jesus Christ Superstar” uciec się po prostu nie da.
Uprzedzając ciąg dalszy - cała obsada wypadła znakomicie dając z siebie wszystko nie tylko w wyjątkowo intensywnej, energetycznej i pomysłowej choreografii Michała Cyrana, ale również wokalnie oraz – co nie zawsze się w musicalu udaje – aktorsko. Skoro to historia opowiadana z perspektywy Judasza, to i od niego wypada zacząć. Marcin Wortmann, bo to jego miałem okazję w tej roli oglądać, był dla mnie bezbłędny – miłość, rozpacz, przygana i nieuchronność losu mieszały się na obliczu aktora, wzrok przeszywał na wylot, zaś żyły pulsowały z wysiłku na szyi, gdy wyciągał wysokie partie. Samobójcza śmierć Judasza, jakże inna od tej biblijnej i prozaicznie wynoszone w plastikowym worku ciało poruszyły mnie nawet bardziej od samej sceny ukrzyżowania.
Od Jezusa Krzysztofa Wojciechowskiego biło prawdziwą charyzmą, miał w sobie początkowo wiele natchnionego, uduchowionego spokoju, swym opanowaniem wnosił w ten rozszalały klubowy świat ład i porządek. W miarę rozwoju akcji Wojciechowski poddawał się emocjom, puszczał hamulce, ale ani na moment nie stracił kontroli. Jako jedyny pokazał wokalnie zachrypnięty, silny rockowy pazur, choć Ianem Gillanem przecież nie jest. To zresztą ciekawe, że oryginalne płytowe wykonanie bezwiednie kieruje skojarzenia muzyczne do lat 70-tych, tymczasem ta sama muzyka, z odmiennym stylem śpiewania, wśród ćwieków, skór i pejczy zupełnie takich skojarzeń nie niosła. Wspaniałą rolę zagrała i wyśpiewała także Oliwia Drożdżyk, zapewne najlepsza Maria Magdalena jaką dane mi było kiedykolwiek oglądać – delikatna, wrażliwa, przejmująca, a przecież ekspresyjna i porywająca subtelnym głosem. Jan Popis w opalizującym płaszczu Piłata na „Jesus Christ Superstar” się wychował i było to widać na scenie. Ostry, zdecydowany wokal, bijący gromy wzrok i to bezbrzeżne zdumienie zachowaniem upokarzanego Jezusa zbudowały niezapomnianą rolę. Podobnie zapadł w pamięć Herod, czy raczej herod-baba (przepraszam, nie mogłem się powstrzymać) w wykonaniu nieskazitelnej wokalnie Marty Burdynowicz, która niczym Domina Krystyna wkroczyła na scenę trzymając na smyczy czterech powarkujących i biegających na czworaka mężczyzn. Zapachniało herezją, gdy niedwuznacznie oferowała Jezusowi dołączenie do swego stadka. A przecież był też zapierający się trzykrotnie i poruszający jako Piotr Wojciech Daniel, pełen niespożytej energii Szymon Dominika Fijałkowskiego, bliski pierwowzorowi, idealny dzięki warunkom głosowym Kajfasz Jędrzeja Czerwonogrodzkiego, świetny w roli Annasza Jeremiasz Gzyl, który zupełnie bezsensownie przywoływał mi obraz Michała Milowicza z dawnego „Metra” i pozostająca trochę w cieniu Kapłanka Julii Kafar. Agnieszka Płoszajska wprowadziła też na scenę nową postać matki, zagraną przez Agatę Walczak, która wraz z dwojgiem dzieci schroniła się wśród wyznawców Jezusa, ale jej losy kierowały myśli bardziej ku naszej wschodniej granicy. W towarzyszącym zespole największą uwagę zwracał jedyny w grupie tancerz, szalejący w akrobacjach na rurze Patryk Rybarski, niezwykle elektryzująca Ewa Mociak i charakterny Nikodem Bogdański.
Musicalowi towarzyszyły neony i światła, w których realizacji wodze fantazji puścił Artur Wytrykus oraz wizualizacje Mateusza Kokota złożone głównie ze słów-kluczy, które układały się w symboliczne lub ilustracyjne kształty na jednej ze ścian. Niektóre sceny porażały intensywnością, jak drapieżna szarpanina trędowatych z Jezusem, jak na wskroś współczesne kibolskie „biczowanie” czy fanatyczne skandowanie tłumu do Piłata wspierane agresywnymi i jednoznacznymi gestami. Inne uderzały symboliką jak ostatnia wieczerza przy „stołach” nakrytych termicznymi kocami. Właściwie tylko finałowe ukrzyżowanie pozostawiło we mnie pewien niedosyt, bowiem rozegrało się na wolnej przestrzeni za podestem, który ograniczał widok. Twórcy zrobili co w ich mocy zapraszając część widowni na scenę i zachęcając do podejścia bliżej dla lepszej widoczności, ale miejsca było tak niewiele, że nie każdemu było to dane.
W Toruniu doczekano się musicalu przez duże M, zrealizowanego przez Agnieszkę Płoszajską z rozmachem, w nietuzinkowej scenerii, a nawet delikatnie ekstrawaganckiego. Skumulowana na niewielkiej przestrzeni żywiołowa choreografia Michała Cyrana zapewniła roztańczone klubowe show i w pełni wykorzystała skrócony dystans do widza. Całości dopełniły pełne ekspresji i pasji wykonania wokalne oraz naprawdę bogata emocjonalnie gra aktorska. „Jesus Christ Superstar” Teatru Muzycznego w Toruniu nie ociera się przy tym o świętokradztwo – jest piękną, współczesną opowieścią o człowieku i jego słabościach, o sile tłumu i ludzkiej nienawiści, a w końcu o wierze i nadziei na lepsze jutro. Uczniowie Jezusa mówią po śmierci swego nauczyciela „zacznijmy od nowa”. A ja mówię – przyjeżdżając do miasta Kopernika zacznijcie zwiedzanie od „Od Nowa”. Warto.